Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Górska wkładka

<|<strona 25>|>

Dziennik z podróży

 

 

1. Dzień, w którym nadeszły demony

Błogosławiony dzień, w którym wstąpiłem do piekła.

Błogosławiony? A może przeklęty? To się jeszcze okaże.

Good morning, Delhi! Good evening, Delhi? Przylecieliśmy z Londynu (zwanego coraz powszechniej Lądkiem Zdrojem) późnym wieczorem tudzież wczesnym porankiem – przez różnicę czasu mam problemy z określeniem swojej pozycji w przestrzeni temporalnej. Cokolwiek to znaczy. No właśnie. Używam trudnych wyrazów i odrobinkę zbyt skomplikowanych figur retorycznych. Jestem pobudzony i senny jednocześnie. Witamy w kraju kontrastów.

Nockę spędzamy w nieomal komfortowym, umiarkowanie klimatyzowanym budynku lotniska imienia Indiry Gandhi, gdzie do niespokojnego snu na emaliowanych fotelach tuli nas niebywale psychodeliczna muzyka, sącząca się z dobrze (niestety) ukrytych głośników. Przylecieliśmy we trójkę – rodzina Bleichertów i ja. Rodzina Bleichertów – czyż nie brzmi to co najmniej niepokojąco, żeby nie rzec: arcypoważnie? Ba! A przecież chodzi tylko (tudzież aż) o Artura zwanego Blachą, mojego starego (stażem, nie wiekiem) kumotra, towarzysza wypraw m.in. do Rumunii, Mongolii, Meksyku, że o Mount Blanc i Matterhornie nie wspomnę. No i oczywiście o żonę jego, Agnieszkę zwaną Wełną, swego czasu zdobywczynię pucharu Polski we wspinaczce skałkowej i niezgorszą traperkę w niewątpliwie mocnych butach. W zeszłym roku byliśmy razem w Iranie, na mojej pierwszej podróży poślubnej – nieważne, że to oni byli po ślubie, ważne, że podróż się odbyła. Dziś wieczorem/rano przylecieliśmy w trójkę, ale na lotnisku ulegliśmy cudownemu rozmnożeniu i jest nas czwórka – dołączyła do nas Griselda, Meksykanka.

Notabene, skoro o rozmnażaniu mowa, to Gryzelda jest całkiem niczego (a nawet czego) i chętnie zawieszam oko, przytulam się (niby) przez sen, jednym słowem – korzystam z okazji. Grzeszę myślą czy tylko myślę, że grzeszę? Oj, grzeszę – w końcu jestem Grzechem, no nie? I to na dodatek śmiertelnym. A kara za grzechy Grzecha już czeka – choć jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że piekło jest tak blisko. Tak naprawdę to moje korzystanie z okazji polega przede wszystkim na pokonwersowaniu po hiszpańsku, bo Gris słabo habla po angielsku, a najwyraźniej lubi sobie pogadać. Mówi, że boi się siedzieć sama, że rozminęła się z koleżanką i ogólnie nastrój jej siadł. Mówi i mówi... Aga też zna hiszpański, ma roaming (to taki wyraz nie po hiszpańsku, którego nie rozumiem), więc pomaga Meksykance w odnalezieniu koleżanki – w globalnej wiosce z telefonem komórkowym w dłoni nie jest to takie trudne. Rankiem wynurzamy się z chłodnych, bezpiecznych murów terminalu drugiego i patrzymy na prawdziwy świat. Dookoła stolica Indii.

Piekło.

Próba opisu hałasu, tłoku, zapachu i innych wrażeń zmysłowych wykracza poza plastyczne zdolności mojego pióra – tak jak i Delhi samo w sobie wykracza poza moje wcześniejsze doświadczenia z cywilizacjami azjatyckimi, marokańskimi i meksykańskimi. Będąc w stolicy Iranu, stwierdziliśmy, że Teheran to taki Meksyk, że Ułan Bator się chowa – ale Delhi to chyba trzy w jednym. Promocja, niech to szlag...

Póki co, dojeżdżamy autobusem do dworca kolejowego New Delhi. Jest gorąco, jest głośno, zapach odurza, zaburza, uderza, zraża. Mistrz Ryszard Kapuściński pisał, że w upale łatwiej puszczają nerwy, że czasami w zabójczym gorącu trudno powstrzymać się od wszelkiego rodzaju odruchów, mogących przedstawić nas później w świetle zdecydowanie niekorzystnym. Mam to w pamięci i z całej siły próbuję zachować spokój.

Chcąc nie chcąc, właśnie rozpocząłem moje finałowe szkolenie na mistrza Jedi-Jogi albo innych popkulturowo-religijnych zakonów promujących stoicyzm, niebiański spokój, boską cierpliwość i inne mądre postawy w stosunku do otaczającego świata.

A dookoła Jeden Miliard Indusów próbujących sprowokować mnie do wybuchu. „Riksza?!”, „Taxi?!”, „Bakszysz!!!”, „Marihuana?”, „Haszysz?”, „Herbata?”, „Kup bębenek!”, „Kup chusteczkę!”, „Kup cegłę!” Nie. Spokojnie, jednym gestem, wyrazistym spojrzeniem, dosadnie. Nie. Tytuł mistrzowski w kieszeni? Nie.

Mówi się potocznie, acz słusznie, że podróże kształcą. Ze wzrastającego z wiekiem doświadczenia wiem jednak, że lepiej wykształcić się przed podróżą. Teraz to wiem... Mądry Polak po. A wcześniej ufny i pozytywnie nastawiony do wyciągniętej, wydawałoby się, w geście pomocy dłoni. Później przeczytaliśmy w przewodniku, że to, co nam się przydarzyło, to stara sztuczka i nie wolno się na nią nabrać. Później... Czy lepiej późno niż wcale, to kwestia raczej sporna w tym przypadku. W każdym razie w przewodniku nie napisali wszystkiego... (Wśród tych trzech kropek gra muzyka, powiedzmy w d-mol, odrzucona przez reżysera horrorów klasy C jako zbyt straszna.)

Ten taksówkarz powiedział, że biuro informacji turystycznej na dworcu jest w remoncie, ale on zawiezie nas do oficjalnego biura informacji turystycznej w mieście, nie ma problemu i w dodatku niedrogo. Cóż. Szok termiczny, szok kulturowy i szok cenowy robią swoje – przytępiamy ostrożność i jedziemy.

A w oficjalnym biurze informacji turystycznej był On. Czarniawy, chudy, w białej koszuli, czarnych spodniach na kant i lakierkach. „Dokąd jedziecie?” – zapytał chrapliwie sykliwym, przedzierającym się przez wyraźnie zniszczone oskrzela głosem. „Do Uttaranchal” – odpowiedzieliśmy – „ na trekking Rup Kund. Wie pan coś o autobusach, pociągach?” „Dlaczego nie do Ladakhu?” – zapytał On. „Bo mamy w planie Uttaranchal, wie pan coś o pociągach albo autobusach do Dehra Dun albo Rishikesh?” – „Ale Ladakh jest najlepszy na trekking.” – „Ale my chcemy jechać do Uttaranchal. Chcielibyśmy się dowiedzieć o jakieś pociągi albo autobusy do Dehra Dun albo Rishikesh, jeśli pan tak uprzejmy”. Zdaje się, że jeszcze wtedy wierzyliśmy, że On udzieli nam jakiejś informacji. Jeszcze tylko przez chwilę. „Pociągi są przepełnione, autobusy jeżdżą albo i nie jeżdżą, nigdy nie wiadomo, ale mogę załatwić wam terenowe auto za 50 euro od głowy. Najlepiej do Ladakhu. Poza tym dworzec, z którego nie ma autobusów, jest 30 kilometrów stąd, a pociągi, powtarzam, są przepełnione.”

W moim prywatnym wyobrażeniu piekło nie wygląda bynajmniej jak na obrazach Memlinga czy Boscha. Raczej jak na zdjęciach w katalogu ze sterylnymi meblami biurowymi. Takie subiektywne spojrzenie – podobnie jak Sybirak, wchodząc do piekła, krzyknął, zrzucając kufajkę i walonki: „Jestem w niebie!” „Nie, nie” – uświadomił go uprzejmie rogaty odźwierny – „Jesteś w piekle.” – „A co ty tam wiesz?” – mruknął Sybirak, z wyraźnym zadowoleniem ogrzewając dłonie nad pełnym smoły kotłem. – „Byłeś kiedyś na Kamczatce?” Oficjalne biuro turystyczne w Delhi – ze swoimi fotelikami i automatem z wodą w kącie, stało się dla mnie w jednej chwili gabinetem władcy piekieł, którego urzędnik, Sługa Mamony, Władca Kantów, Mamiciel Naiwnych (ogólną aparycją przypominał Ala Pacino alias Johna Miltona z „Adwokata Diabła”), próbował przekonać nas do skorzystania z jego usług. W reakcji obronnej podświadomie użyłem sarkazmu – ech, te satyryczne nawyki... Ironicznie zapytałem, czy jest absolutnie pewien, że ów nieistniejący dworzec jest aż 30 kilometrów stąd, skoro na mapie wydaje się leżeć całkiem blisko. Uch, to go rozwścieczyło – zaczął krzyczeć, że on wie lepiej niż ta cholerna mapa, która go nie obchodzi, że skoro jestem w Indiach, to powinienem szanować Indusów, że mam natychmiast przeprosić za swoją impertynencję... Co prawda miałem ochotę wbić mu czekan w biurko, o ile nie w inną część ciała, ale opanowałem się i przeprosiłem.

To kolokwium z niebiańskiego spokoju zaliczyłem celująco. Czekan tkwił przytroczony do plecaka i nie wyrwał się ani razu.

Potem nastąpiła kolejna próba obłaskawienia Sługi Mamony, Władcy Kantów, Mamiciela Naiwnych. „To jak dojechać do tego dworca?” – „Nie mam wam już nic do powiedzenia!” – warknął demon. Wyszliśmy z biurowej przegródki. W przegródce naprzeciwko Griselda samotnie stawiała czoła drugiemu Słudze Mamony, Władcy Kantów, Mamicielowi Naiwnych. Okazało się, że dała się naciągnąć. Pożegnaliśmy się. Szkoda, że nie pojechała z nami. Dała się omamić piekielnym oszustom...

Wyszliśmy z piekła – z ulgą odetchnąłem gorącym smogiem i wsłuchałem się w uspokajający harmider silników, klaksonów i ludzkich głosów. Ten sam taksówkarz, który nas przywiózł, miał odwieźć nas na dworzec. Wsiedliśmy. Po pięćdziesięciu metrach busik zatrzymał się, a taksówkarz zaczął brawurowo odgrywać rolę zatroskanego właściciela samochodu, w którego baku skończyła się właśnie benzyna. Oscarowa kreacja niemalże, jakże przekonująca. Wysiedliśmy, żeby popatrzeć, jak członek szatańskiej mafii odjeżdża spokojnie i na lekko w poszukiwaniu kolejnych ofiar.

Przez drogę przebiegł czarny jak smoła Behemot.

Na dworzec dojechaliśmy metrem – paradoksalnie chyba najlepszym metrem, z jakiego dotąd korzystałem (nawet moskiewskie marmury wysiadają przy delhijskiej klimatyzacji!). Co prawda przy wejściu przeżyliśmy porównywalną niemal z lotniskową kontrolę bagaży (czekany trzeba było wmontować w plecaki w sposób nie kłujący w oczy ni w inne narządy zewnętrzne), ale owe rzekome 30 kilometrów do dworca Old Delhi pokonaliśmy w komfortowych warunkach w jakieś 10 minut.

Po spotkaniu z demonami wszystko było łatwiejsze – co prawda pociągu na północ nie było (a może był, ale nie udało nam się go znaleźć w zakamarkach dworca), ale znaleźliśmy za to autobus do Haridware. Oczywiście wyjechał z ponadgodzinnym opóźnieniem, oczywiście wlókł się niemiłosiernie, ale mimo wszystko podążaliśmy na północ. W Haridware wylądowaliśmy wieczorem – po siedmiogodzinnym pokonywaniu mniej więcej 200 kilometrów. Ale od czego jest się przyszłym mistrzem Jedi-Jogi? Przecież nie od tego, żeby się denerwować powolną podróżą, prawda?

Zdaje się, że Blacha i Wełna chcą uprzyjemnić mi podróż i tej nocy znów mam towarzystwo – tym razem Szwajcarkę, bodajże Heidi z Lucerny. Z konieczności – choć zdecydowanie bez entuzjazmu, Heidi dzieli z nami pokój w hotelu Sunita. Jednogłośnie po polsku stwierdzamy, że Heidi jest dziwna – przede wszystkim dlatego, że przyjechała do Indii drugi raz, po spędzeniu tu wcześniej aż pół roku.

Bo nasze przysłowiowe „pierwsze wrażenie” jest piekielnie tendencyjne. Demony są wszędzie. Błogosławiony dzień, w którym wstąpiłem do piekła! Oto prawdziwy test boskiej cierpliwości, szkoła życia, kurs przetrwania. Jeżeli tutaj nie nauczę się tych przydatnych cnót, to nigdzie indziej mi się to z pewnością nie uda.

Strzeż się, Jeden Miliardzie Indusów, nadchodzę! Idzie też Blacha z żoną! Demony i anioły... kto jest kto? I gdzie w tym wszystkim człowieczeństwo? Ech, na filozofię mi się zebrało. Podróże kształcą. Podróże męczą. Warto by się wreszcie wyspać. Heidi, przestań chrapać!

 

2. Dzień Przygotowań

Jednego dnia budzę się u boku Meksykanki, drugiego u boku Szwajcarki... Obywatel świata, żeby nie rzec: człowiek renesansu.

Haridwar – generalnie niemal tak samo tłoczny i hałaśliwy jak Delhi. Zresztą na dobrą sprawę, to po wyjeździe ze stolicy ani na chwilę nie zniknęła nam z oczu przydrożna cywilizacja, więc nie wiadomo, w którym momencie skończyło się Delhi, a zaczęło coś innego. Cóż, Jeden Miliard Indusów to nie przelewki.

A propos przelewek: śniadanie w South Indian Fast Food. Prawdopodobnie Indusi myślą, że miano fast food kojarzy się wszelakiej maści Białasom ze wszech miar pozytywnie. Hm, nas przyciągnęli – po spacerze po zatłoczonej uliczce i zaglądaniu do różnych jadłodajni ta wydała się najczystsza – choć pewnie pracownik sanepidu umarłby na zawał połączony z nagłym atakiem galopującej grzybicy. Szeregowy i nowo przyjęty pracownik sanepidu, bo starzy, nomen omen, wyjadacze z niejednej kadzi w niejednej polskiej mleczarni twaróg wyjadali za tłustych czasów przedunijnych. Wracając z okolic Dygresji do Haridwaru (a właściwie nigdzie nie wracając, bo tam przecież jesteśmy) – zamawiamy chlebki ciapati, dhal – czyli gęstą, sosopodobną zupkę na strączkowych, dziś na soczewicy, no i oczywiście herbatkę, tak zwaną masala czaj, granulowaną czarną z mieszanką przypraw i obowiązkowym mlekiem tudzież równie obowiązkowym cukrem w ilościach zębożrących.

Do jedzenia jestem nastawiony z grubsza (mimo że z grubsza, to na razie chudnę) pozytywnie, tylko Blacha zamęcza mnie swoimi sugestywnie wyrażanymi obawami na temat ameby jako takiej (ci, co znają jego umiejętności mimiczne, ćwiczone chociażby w kabarecie Turlayberet, wiedzą, że Blacha potrafi wyrażać się bardzo sugestywnie, nawet przy pomocy samego wzroku. Amebę zagrał koncertowo, zwłaszcza nibynóżki). Naczytał się o pasożytach i teraz szpanuje wiedzą ogólną i szczegółową. Przebiera w butelkach przed zakupem wody mineralnej. Ta jakaś słabo zalakowana, ta ma za cienki plastik, z tej zsunęła się etykietka. Ta miseczka brudnawa, ten pan ma za długie paznokcie, w mojej zupie są bakterie, gdzie? Na włosach tego pana. Aha... No cóż, do pewnego stopnia Blacha ma rację, od pewnego momentu zaczyna lekko przesadzać. Pewien kelner tłumaczył się kiedyś gościowi gdzieś w Polsce, dlaczego bułki są wilgotne – „Jak się w jednej ręce niesie zupę, w drugiej bigos, a bułki pod pachami, to się człowiek ma prawo spocić, prawda?” No i ja to rozumiem, zresztą sam miałem epizod pracowania jako kelner w Szkocji. Blacha swoje – ameby to, ameby tamto, mają takie o zębiska, zobacz... Mimo włączonego Systemu Odporności Na Zniechęcanie Do Jedzenia (w japońsko brzmiącym skrócie SONZDoJ) tudzież ssania w okolicach siódmego żołądka ulegam lekkiej sugestii – i właśnie z tego powodu z grubsza chudnę. Ale nic to, przeżyjemy – a ameby wraz z nami, albo i przeciwko nam.

Około dziesiątej jedziemy autobusem do Rishikesh, indyjskiej, a co za tym idzie i światowej stolicy jogi. Mimo że to aż 24 kilometry, jedziemy tylko godzinkę (czy ja zaczynam być uszczypliwy albo w jakimś stopniu sarkastyczny? Skądże...), znajdujemy hotel po oddzielonej od ruchu samochodów wąskim wiszącym mostem stronie czystego jeszcze po spłynięciu z piętrzących się w zasięgu wzroku Himalajów Gangesu. Swarg Aszram – czyli dzielnica świrów. Świrów w pozytywnym tego słowa znaczeniu, po prostu rzuca się tam w oczy indyjska wersja hipisów ekstremalnych – jak dredy, to długości dwóch metrów, jak brody – jeszcze dalej. Odrzucenie wartości materialnych (one rupee, please!), podróż w głąb siebie – choć bez zostawiania karteczki, kiedy wrócą. Uduchowienie wypływa przez uszy, w oczach, jak to kraju paradoksów bywa – przygaszony płomień. Świry. Nieszkodliwe, czasami upierdliwe (one rupee, please!), rzec by można: pozytywne.

Opodal świrów krowy, w narzuconej miejskiej koegzystencji. Biedne święte zwierzęta chodzące po betonowych chodnikach i pożywiające się czym popadnie. A czym popadnie w erze plastikowych odpadków? Worki foliowe to powolna śmierć nawet dla posiadaczy siedmiu żołądków (m.in. krów, bawołów i Polaków). Z wyższej kulinarnej półki są stare gazety, plakaty na ścianach, czasami takie rarytasy jak ogryzki czy skórki od bananów. W Rishikesh nie jest jeszcze tak źle, zdaje się, że codziennie rano ktoś przywozi bardziej zielone pożywienie, które serwuje się krowom w wielkich kadziach nad rzeką.

Poza tym nareszcie cisza. Motoryzacja w Indiach, jak zresztą w wielu krajach azjatyckich, opiera się głównie na dużej mocy klaksonów. Przypuszczam, że indyjscy inżynierowie produkujący motoriksze i samochody najbardziej popularnej indyjskiej marki Tata skonstruowali unikatowy układ, w związku z czym klakson ma jakieś bezpośrednie połączenie z gaźnikiem i przerwanie trąbienia powoduje zgaśnięcie silnika. A przecież żaden kierowca nie chce, żeby gasł mu samochód, prawda? Prawda. W związku z tym obserwuję u siebie szybko postępujące objawy głuchnięcia, a także narastającą chęć trąbienia w uszy przejeżdżających obok. Niestety, nie posiadam oprogramowania, by nie rzec: przyrządu. Za to mam otwór gębowy i proponującemu mi (jeszcze po zmotoryzowanej stronie) w wyrafinowany sposób swoje usługi taksówkarzowi – przedstawił mi swoją ofertę na ucho, z pełną mocą strun głosowych, ze swadą sierżanta, w trzech prostych, żołnierskich słowach: „taxi, taxi, taxi!?” – odpowiadam ćwiczonym tenorem prosto w jego organ słuchu: „Nieeeeeee!!!”

Po raz kolejny udowadniam wyższość przepony nad płucami w kwestii emisji dźwięku, ale tytuł mistrza Jedi-Jogi odsuwa się znów w jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość, ewentualnie w niebyt. Albo w jego okolice.

Swarg Aszram w Rishikesh sprzyja powrotowi do spokojności. Nie ma aut, za to jest parada świrów, krów, żebraków, turystów, handlarzy i innych elementów wzbogacających koloryt lokalny. Co z tego, skoro rzeczeni handlarze nie mają kartuszy z gazem do naszych maszynek – a nie mogliśmy ich przewieźć z Polski samolotami, bo spece od bezpieczeństwa w powietrzu mawiają żartobliwie, że takie butle w luku bagażowym albo nawet na pokładzie to bombowy pomysł. My mamy dwa modele maszynek do wyboru tudzież głębokie przekonanie, że gdzie jak gdzie, ale w Indiach, kraju Jednego Miliarda Indusów, u stóp Himalajów, gaz musi być, z gwintem lub bez. Gaz będzie nam potrzebny w górach – żeby ostro gazować po ścieżkach i potem wieczorem i rano dawać w gaz w celu uzyskania ciepłej wody na przysłowiową góralską herbatkę. Aby zatem nabyć ów drogą kupna, udajemy się gremialnie do centrum handlowego. Nie, nie, to nie wygląda tak, jak myślicie na pierwszy rzut wyobraźni. Idziemy na bazar. Znaczy na brudną, śmierdzącą, hałaśliwą i ogromną plątaninę uliczek pełną sklepików oferujących wszystko. Wszystko oprócz butli gazowych pasujących do naszych maszynek. Z gwintem lub bez.

Mądry Polak po. Trzeba było kupić porządną maszynkę na benzynę w Europie. A nie takie złote Ufo na ropę, jakie udało nam się znaleźć.

Patrząc na to z drugiej strony, bardziej okiem mistrza Jedi-Jogi i nieco inaczej intonując wypowiedź: udało nam się znaleźć złote Ufo na ropę, teraz wystarczy jedynie robić wszystko, żeby tylko nie musieć gotować na nim wody. Kupujemy kanisterek, kupujemy ropę, kupujemy trochę suchego jedzenia i wracamy do hotelu. Zakupy to przyjemność. Ironia to konieczność.

Po całym dniu przeciskania się między rikszami, świrami i krowami należy się relaks. Idziemy do restauracji, takiej bardziej eleganckiej, takiej z menu (nie z MEN-u, broń Boże!). Siadamy na tarasie z widokiem na Ganges, czekając, aż za chwilę objawią się nam dobre strony wakacji w Indiach. Zamawiamy po thali – to zestaw 6 dań – w tym chlebki ciapatiparatha, ryż basmati, kefir i trzy zestawy warzywne (Rishikesh, jako stolica jogi, jest miastem w pełni wegetariańskim) w różnych, mniej lub bardziej ostrych sosikach. W przeliczeniu jakieś 3 złote za całość (w cenę wliczone dokładki!) i jeszcze parę groszy za big masala czaj. Żyć, znaczy, żreć, nie umierać.

Z brzuchem pełnym pyszności świat wygląda inaczej. Świry i krowy układają się do snu na uliczkach Swarg Aszramu. Gdzieś z oddali ledwo słychać nikłe odgłosy klaksonów. Rishikesh zanurza się w niebiańskim spokoju.

Wieczorem do naszego pokoju w hotelu przychodzi jeszcze wyraźnie zmartwiony portier, pytając, dlaczego wyjeżdżamy już jutro. Musimy mu solennie obiecać, że tu jeszcze wrócimy. Nie wiem, czy słucha, bo nagle bardzo zainteresowały go moje pryszcze na plecach – przyjąłem go mianowicie w oficjalnie luźnym stroju wieczorowym. Dotyka i pyta „a co to?” Może to jakiś dermatolog amator, który odkrył właśnie nieznany sobie gatunek? Jeszcze kąpiel, książka i oczka mrużę.

Tym optymistycznym akcentem mówię dobranoc. I zasypiam.

 

3. Dzień Ostrej Jazdy

Czwarta rano, stado zrywa się z barłogów. Mniej więcej czwarta, a właściwie to sporo więcej niż czwarta, zrywanie się to taki mocno przyspieszony eufemizm, barłóg, w przypadku tego akurat hotelu to też raczej przesada, nie wspominając już o stadzie. Przechodzimy na drugą stroną Gangesu (w myśl rockandrollowej zasady Break on through to the other side), łapiemy autobus do Nandprayang. Żarty się skończyły, zaczęły się Himalaje i ostra jazda z trzymanką. Droga jest niezbyt szeroka, niezbyt równa, zakręty słabo zabezpieczone. Za to kierowca ma rozbujane jak i sam wehikuł ambicje i próbuje wyprzedzać wszystko, co się rusza. Trzeba przyznać, że zna się na swojej robocie – w ogóle kierowcy z krajów azjatyckich wydają się być dużo lepiej przystosowani do dżungli panującej (mimo wiszącego jak miecz Damoklesa nad całą naszą cywilizacją kryzysu paliwowego) na wszystkich prawie drogach świata. Osobiście mocno bym się na takiej drodze zastanawiał nad wrzucaniem biegu wyższego niż dwójka i osiąganiem prędkości większej niż 33 km/h. A nasz kierowca gna, jakby przez cały czas grała mu w uszach tradycyjna piosenka (którą właśnie w tej chwili, zupełnie przypadkiem, nuci sobie moja prowokacyjnie rozśpiewana podświadomość) „Panie szofer, gazu!”

Tymczasem przy drodze co jakiś czas stoją tablice z wypisanymi mądrościami ludowymi dotyczącymi motoryzacji jako takiej – i to, jak wszystkie porządne mądrości ludowe, do rymu! Rewelacja. Na przykład: Three enemies of the road – liquid, speed and overload. Dla zabawy i rozczmuchania się ze snu próbuję sobie tłumaczyć te hasła, w powyższym na przykład wychodzi mi oszczędnościowo dwóch zamiast trzech wrogów: „Dwaj wrogowie autotras: ciężar i dawanie w gaz”. Dwóch wrogów i sporo dwuznaczności, to lubię... Speed thrill, but kill (wykształceni angliści zwrócą pewnie uwagę na błędy w odmianie czasownika – dla literatury faktu zachowałem pisownię oryginalną) – „Prędkość nęci, ale kęsim”. Spodobała mi się ta gimnastyka lingwistyczna, więc działałem dalej, coraz mniej zwracając uwagę na wierność przekładu, a bardziej skupiając się na formie. Hurry makes worry przeszło jako „Nie spiesz się, Harry, po wory” a This is highway not runway staje się „prociam panowym” „To droga krajowa, nie pasa startowa”. Swoją (znów ten nomen omen) drogą highway oznacza z grubsza biorąc autostradę, co kłóci się zdecydowanie z jakością naszej trasy, acz po rozłożeniu słowa na czynniki pierwsze highway mamy „wysoką drogę”, co w zasadzie jest w pełni uzasadnione.

O jakości dróg nie będę wspominał, bo jestem z Polski, nie wypada narzekać.

Indyjskie pojazdy drogowe, charakteryzujące się wspomnianym wcześniej nietypowym rozwiązaniem technologicznym – połączeniem silnika i klaksonu (przypominam, brak stałego dopływu dźwięku z klaksonu powoduje natychmiastowe zgaśnięcie silnika), stale przypominają o konieczności jazdy na włączonym klaksonie i wszystkie ciężarówki mają z tyłu namalowany napis Horn, please! Dbają o swoich współużytkowników drogi... Jak przetłumaczyć Horn, please? „Trąb se”? Horn to też róg, więc może, wydłużając nieco frazę: „Spróbuj dorobić mi rogi, baranie!” Zauważcie, że gdyby z ostatniego hasła usunąć przecinek, stałoby się ono dużo bardziej zakręcone (rzec by się chciało, że jak wspomniane rogi) i nabrałoby zupełnie innego wydźwięku.

Tak, wydźwięku jest wciąż bardzo wiele dookoła i z innych kierunków świata. Horn, please! Po jakichś siedmiu godzinach jazdy przeskakujemy w Nandprayang w autobus do Ghat. Ghat to w hindi schodek, stopień... Wydedukowałem, czytając o ghatach prowadzących do Gangesu w Waranasi. Zresztą po obu stronach Półwyspu Indyjskiego są góry Ghaty – takie niby metaforyczne schody schodzące do morza. Wschodnie i Zachodnie. Które są które – to już zostawiam jako zagadkę mistrzom geografii stosowanej. A nasze miasteczko Ghat leży na końcu wąskiej drogi nad urwiskiem. Fajnie się jedzie (tak jest, nie zapeszać, zaklinać dobre duchy! Fajnie się jedzie! Fajnie się jedzie!) – o ile nie myśli się o odległości kół autobusu od przepaści. To czasami całkiem ciekawie wygląda – autobus jest tak blisko krawędzi, że patrząc przez okno, widzi się pod sobą tylko tak zwaną lufę – na jakieś 50-60 metrów w dół do rzeki. Wystarczy, żeby sobie trochę polatać. I stoczyć się na samo dno z odpowiednim hukiem.

Dojechaliśmy. Stajemy twardo na nogach. Bagaż na plecy... Cholera, wylała się ropa. Kanisterek jest przykładem tak zwanej „hinduskiej jakości”. Przelewamy ropę do butelek i szukamy miejsca na noc. Po dłuższej-krótszej chwili (czymże jest czas, ja się przy okazji zapytuję?) znajdujemy domek dla turystów, bardzo przyjemne miejsce nad rzeką, otoczone ogrodem i murem. Cisza? Spokój? Skądże. Ale tym razem sprawcą rumoru nie jest muzyka klaksonów i silników. W tym przypadku to sama natura – rzeka Nandakini i owady. Przypomina mi się rysunek jednego z moim zdaniem najwspanialszych humorystów na naszej planecie – Amerykanina Gary’ego Garsona. Na arce Noego ktoś napisał wielkimi literami: „Powiedzcie cykadom, żeby się zamknęły!” Ano właśnie. Co? Ano właśnie! Co?! Ano właśnie, powiedziałem!!! Ano właśnie pytam, co powiedziałeś, bo nic nie słychać!!!

Coraz mniej ludzi mówi po angielsku – ale to żaden problem, bo i tak przecież mało słychać, no nie? Co?! Ech, wystarczy już tych dowcipów rodem z przedszkola... Blacha chodzi i niestrudzenie tropi ameby – a tutaj, zważywszy na czystość knajp, zdają się występować bogate tejże skupiska. Ale jeść trzeba, knajpa jest odrapana niemalże artystycznie, ale ciapati z ziemniaczkami w sosie całkiem smaczne. Do popicia pepsi... To taki paradoks ciepłych krajów, że mimo świadomości, że to brązowe (względnie żółte, pomarańczowe, rażąco zielone tudzież różowe) jest tylko zestawem literek z tablicy Mendelejewa z dodatkiem wody z kranu, na widok oszronionej plastikowej butelki tegoż kolorowego płynu czuję przemożną chęć nabycia drogą kupna. Czy to upał obniża sprawność mózgu? Niewątpliwie. A może soczek? Może mleczko? Też dobre... ale to Wściekle Brązowe, Słodkie, Niezdrowe, Ale Za To Jakie Zimne lepsze. Dlaczego? To pewnie ta prowokująca słodkość i niezdrowość. Po powrocie do Polski będę nienawidził sam siebie, już to czuję. Zresztą w ciepłych krajach moja świadomość ekologiczna ulega niebywałemu przytępieniu – na przykład ni stąd, ni zowąd nagle staję się zdecydowanym zwolennikiem freonowych urządzeń klimatyzujących (w odwiedzanych przez nas indyjskich przybytkach takowych nie spotkałem. Na szczęście?), które tak skutecznie niszczą powłokę ozonową. Ogólnie robi się z tego perpetuum mobile napędzające z jednej strony efekt cieplarniany, a z drugiej producentów klimatyzacji – im więcej freonu, tym cieńsza powłoka ozonowa, im cieńsza powłoka, tym cieplej, im cieplej, tym więcej urządzeń z freonem. I tak dalej.

To niewątpliwie jakiś spisek masoński albo makdonaldzki. Nie może inaczej być. Cykliści też pewnie maczali w tym swoje brudne pedały (tu przezornie przepraszam mniejszości seksualne, nie miałem nic złego na myśli).

Dookoła góry, góry i góry. A w Ghat dzieci, dzieci i dzieci. Chcą rupie, rupie i rupie. Jak to dzieci. Robimy zdjęcia. Dzieci pozują, najczęściej w postawie zasadniczej na baczność. Jak to dzieci. Może miarą postępu cywilizacyjnego jest sposób zachowania się przed obiektywem? Jak już zaczną się wygłupiać przed aparatem czy inną kamerą, czy to będzie znaczyć, że można próbować sprzedać im Romka G. jako ministra edukacji? E, bez przesady, tego mogliby nie przetrzymać. Zresztą aż tak mi nie podpadli.

Wieczorem odpalamy złote Ufo na ropę, żeby sprawdzić, czy w ogóle nadaje się do użytku. Ogólna odpowiedź brzmi: tak, tyle że jesteśmy cali upaprani, śmierdzimy ropą i mamy cudowny niesmak w ustach. Za to jest ciepła herbatka. Można sobie usiąść w ogrodzie, spłukać wspomniany niesmak, posłuchać cykad. Można też zamknąć wszystkie otwory drzwiowo-okienne i napawać się śpiewem cykad w sypialni, też je słychać. No i jest tam zdecydowanie mniej komarów.

Do ciepłej herbatki są świeże bułeczki. Dobre bułeczki. Dużo bułeczek. Jemy, bo jutro będziemy potrzebować dużo siły. Jemy, bo dziś mało zjedliśmy. Jemy, bo są tanie. Jemy, bo... Co ja się będę tłumaczył?! Jemy, bo nam smakuje! Dobranoc!

Z nadrzecznych krzaków wychodzi niewidzialnie metaforyczna komisja Jedi-Jogi z informacją, że dziś znów nie przyznano mi tytułu mistrza niebiańskiego spokoju. Przez te nerwy, te niepotrzebne wykrzykniki. Przez te głupie bułeczki.

Może i głupie, ale za to jakie smaczne.

 

4. Dzień Pod Górkę

Na początku było śniadanie. A śniadanie było słodkie i słodkie było jak diabli. Postanowiliśmy pójść do cukierni w Ghat i tam osłodzić sobie (w celu oczywiście czysto energetycznym) początek trekkingu. Słodkość w Indiach, jak wszystko zresztą, ma trochę inny wymiar niż w Europie. Jest, delikatnie mówiąc, bardziej słodka. Dużo bardziej słodka. I o wiele bardziej tłusta. Trudna do przełknięcia. Popychamy te specyfiki (najgorsze są pomarańczowe kuleczki) niemal równie scukrzoną herbatą i czując, jak próchnica we własnej osobie zaciera ręce w okolicach dolnych czwórek. Ruszamy do Ramni.

Droga niby prosta i przed siebie, ale nie do końca. Nabyta w Haridwar mapa to raczej plan ogólny, mapa samochodowa, szkic węglem, zaginiony rękopis „Dzienników” Magellana. Wszystko, tylko nie dobra mapa turystyczna. Jednakowoż zaletą (sam się dziwię, że to mówię) Indii jest to, że mieszka tu Jeden Miliard Indusów i nietrudno spotkać kogoś spacerującego od wsi do wsi. Potem już trzeba tylko dobrze wypowiedzieć nazwę miejsca, do którego się zmierza. Ramni? A to nie tędy? No to którędy?

Już na samym początku dostajemy skierowanie na niepozorną ścieżkę w bok od głównej drogi. Jakiś uprzejmy góral klnie się, że do Ramni to tędy – ale my, po doświadczeniach z demonami i całą resztą szachrajów, nie wierzymy gremialnie. Jednak po dłuższej naradzie, zwiadach taktycznych i rzuceniu sondy dajemy się przekonać do zboczenia (jakże łatwo przekonać nas do zboczenia...).

Swoją drogą ciekawe, co pomyślał sobie o nas ten uprzejmy góral, który chciał przecież tylko pomóc, według wszelkich wskazań – z czystej uprzejmości, ba, on nawet nie chciał nam nic sprzedać. Patrzyliśmy nań z taką podejrzliwością, że facet być może już nigdy nie będzie chciał być miły dla turystów. Cóż, socjologia turystyki, interakcja zachodząca między odwiedzającymi i odwiedzanymi, niekończąca się bynajmniej na nuceniu „Szła dzieweczka” w greckich wioskach. Tyle razy próbowano nas naciągnąć, że normalny ludzki gest traktowany jest jak coś niesamowitego, wręcz nienaturalnego. Mam nadzieję, że indyjscy górale nie ulegną zepsuciu. Nadzieja naszą wspólną matką... Niestety, wraz z turystami przychodzą pieniądze, a z pieniędzmi zepsucie, wszak nie da się służyć Bogu i mamonie, ktoś mądry już to dużo wcześniej napisał. Prędzej czy później demony z nizin pojawią się i w górach.

Póki co, na szczęście, to melodia bliżej nieokreślonej przyszłości. Choć taka bardziej w d-mol. Indyjscy górale są zdecydowanie bardziej ludzcy niż (mocno uogólniając) cała reszta Jednego Miliarda Indusów. Co prawda też chcą wyciągnąć od ciebie jak najwięcej pieniędzy, ale w swojej prostolinijności nie za bardzo potrafią chęci owe zakamuflować – co często jest kluczem do sukcesu w tym biznesie. Najwidoczniej ciągle się uczą... Poza tym ich wymagania finansowe są ciągle na tyle niskie, że nie ma sensu się targować albo przejmować jakimiś groszami w rozliczeniu. Różnica w spojrzeniu na symboliczne 10 dolarów: dużo czy mało? Odpowiedź jest równie płynna jak pytanie: dla jednego dużo, dla drugiego mało. Studenci patrzą na tę sumę inaczej, burżuje inaczej, żebracy jeszcze inaczej. Jako Polacy też mieliśmy kiedyś takie spojrzenie na 10 dolarów – a to dzięki gospodarce realno-socjalistycznej (piszę ten fragment specjalnie dla urodzonych nieco później niż ja). Podobno polsko-estoński aktor charakterystyczny Bruno Oya (jakieś 214 centymetrów samego wzrostu, grał m.in. w „Potopie” i w „Wilczych echach”) miał kiedyś propozycję nagrania płyty z rosyjskimi romansami na gitarę i głos w Szwecji. Producent zapytał, ile życzyłby sobie za to nagranie w ramach honorarium. Wieść niesie, że Bruno Oya bił się z myślami, czy marzące mu się 600 dolarów to nie będzie za dużo. Bił się z myślami tak długo, że zniecierpliwiony producent rzucił: „Pięć tysięcy dolarów i ani grosza więcej!” – „Zesrałem się w spodnie” – tak kończył tę anegdotę aktor. Pięć tysięcy dolarów kosztowało wówczas w Polsce ładne mieszkanie – dzięki temu, że dolary miały wartość niewspółmiernie wyższą od prawdziwej, ale to już inna historia. Na szczęście historia. Chyba na szczęście.

Co to ma wspólnego z Indiami? Ano gdybym miejscowemu grajkowi zaproponował pięć tysięcy dolarów za nagranie płyty, to też by się pewnie zesrał w spodnie. Nieco podobne, choć z odrobinę różnych przyczyn, reakcje.

Ech, zszedłem na tematy przyziemne, gdy wokół krajobrazy zapierają dech w piersiach. Jak to opisać, nie będąc Mickiewiczem czy innym Władysławem Stanisławem Reymontem? Po co to opisywać, mając świadomość, że wychowana na lekturach młodzież szkolna zwykle opuszcza opisy przyrody? Doliny przepaściste, rzeki rwące, drzewa wyniosłe i wysmukłe... Trzeba się wieszczem podeprzeć, bo inaczej nie ujadę: „Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała”. Tak to mniej więcej wygląda, zwłaszcza że nie za bardzo jestem świadom, co to rośnie takie kolorowe i co wygląda tak pięknie. Schodzące po stromych stokach terasy w jaskrawych barwach od żółtego, przez pomarańczowy aż po krwiście czerwony. Do tego wszelkie zieloności i szarości, brązy i beże.

Świat ma piękne momenty, nie ma co. Właśnie dla nich chodzę w góry. Dygresja? Nie, zapatrzyłem się.

Amarant. Ta nazwa pojawia się w mojej głowie z tak zwanego nienacka i zagnieżdża się, budząc wspomnienia czegoś, co dawno – a może całkiem niedawno, czytałem albo słyszałem. Zboże, zwane też szarłatem. Dopiero po powrocie mogę sprawdzić w źródłach, co to za cudo, nazywane przez miejscowych czolaj i służące do wyrobu mąki na ciapati. Roślina ta występuje na południu Ameryki Północnej, w Andach, a także w Indiach oraz w całej monsunowej strefie Azji – co stanowi ważny argument dla zwolenników teorii przedkolumbijskich kontaktów między Starym a Nowym Światem. Tak na marginesie, szarłat ma swoje anegdotyczne miejsce w historii szerzenia religii: hiszpańskich konkwistadorów i towarzyszące im duchowieństwo ogarnęło przerażenie, gdy ujrzeli w Meksyku tańce ku czci świętego nasienia amarantu. Zdawały się one im urągać największym świętościom ich religii, toteż nazywali je „dalszym ciągiem grzechu pierworodnego” i potwornym naigrywaniem się z komunii. Biali nazywali szarłat „zbożem diabła”, gdyż nawet ochrzczeni Indianie robili sobie różańce z kulek ulepionych z mączki nasion amarantu.

Ci fanatycy religijni są jak dzieci... Mniejsza z nimi w tym momencie, teraz zajmuję się kontemplatyzmem, zachwytacją, poectwem i wzruszeniem jako takim. Pola amarantu w indyjskich Himalajach to jeden z najładniejszych widoków, jakie widziałem w życiu – i mówię to w pełni władz umysłowych i ciągle jeszcze fizycznych. Zainteresowanych odsyłam na rejony. Ewentualnie mogę pokazać parę zdjęć.

A teraz może wierszyk sobie jakiś taki bardziej liryczny napiszę? A pewnie, a co?

 

„Górzysty”

 

Znów biegnę po wyżynach

Znów sięgam po zenity

Przepaszczam się w dolinach

Zaszczycam stopą szczyty

 

Przemierzam nieskończoność

Przymierze wrę ze skałą

Przymierzam nieboskłony

Przemycam własną małość

 

Znów pocę się z widokiem

I z potem zło wysączam

Nieważne to, co potem

Co los mi znów przypląta

 

Dziś sięgam jak najwyżej

Główkuję w słodkich chmurach

Choć mam do Boga bliżej

Nic nie planuję wskórać

 

Bo biegnę po wyżynach

Czyż trzeba czegoś więcej?

No, może chleba, wina

I małą garść pieniędzy?

 

Ech, wracam do podniebia

Dosiadam wierzchem grani

Drapię się, gdzie nie trzeba

I niskość mam znów za nic

 

Same zalety w tych Himalajach. Ludzie uśmiechnięci i wskazują drogę, nie prosząc o pieniądze... Popołudniem docieramy do Ramni, na wysokość mniej więcej 2600 metrów n.p.m. Ślicznie, orzeźwiająco. Trawka przystrzyżona jak w Anglii, tyle że nie kosiarkami, lecz bardziej naturalnie, kozami i owcami. Wieś zalicza się do gatunku Malowniczych Niewątpliwie. W centrum wioski pies pożera ścierwo konia, w kolejce czekają ogromne, szare sępy, a nas w tym czasie obskakują wszędobylskie dzieciaki.

To, że dany obszar jest niepopularny turystycznie, ma swoje zady i walety – ludzie są bardziej naturalni, można zobaczyć ich prawdziwe, nie zaaranżowane pod turystów życie. Ale na przykład załatwienie noclegu kosztuje dużo energii – choć nie kosztuje dużo pieniędzy, też dzięki niskiej frekwencji odwiedzających. Himalaje Gahrwalu są ciągle w trakcie tracenia turystycznego dziewictwa – ot, taka metafora i atrakcja jednocześnie dla spragnionych przygód napaleńców. Nic tu nie jest oczywiste, nie ma obowiązkowego hotelu czy schroniska, w którym zrzucasz plecak i zamawiasz jajecznicę z potrójnym boczkiem i poczwórnym chlebem tudzież herbatę z rumem do popicia. O nie, zanim do tego dojdzie, musimy zapoznać się z całą dziecięcą populacją Ramni, spróbować dogadać się w kwestii noclegu i jakiegoś ciepłego posiłku. W tych okolicach jest już trochę zbyt dziko na płynną angielszczyznę, za duża wysokość nad poziomem morza przekłada się na zbyt niską motywację do nauki. W końcu ustalamy, że kolację zjemy w jednej chacie, a prześpimy się w domu u najrozsądniej wyglądającego chłopca, tam też zjemy śniadanie.

Głód doskwiera po pierwszym dniu wędrówki, czas oczekiwania na posiłek umilamy sobie fotografowaniem coraz bardziej zaprzyjaźnionych dzieciaków. Jeden z nich oferuje swoje usługi jako tragarz. Mimo całych 140 centymetrów wzrostu zdaje się być całkiem krzepki i nawet daje radę zrobić parę kroków z moim plecakiem. Bez żartów – tu trzeba być naprawdę zahartowanym i twardym. Wreszcie dostajemy herbatę, ciapati, dhal i sałatkę z ugotowanych pokrzyw. Pokrzywy wyjątkowo paskudne i tym razem, być może po raz trzeci w życiu, a na pewno pierwszy podczas tej wyprawy, nie korzystam z propozycji dokładki – co Aga i Blacha uważają za doskonały dowcip. „Nawet Szwagier nie chciał dokładki” – powtarzają i natrząsają się perfidnie. Nie wiem, co ich tak śmieszy...

W Ramni jest tylko jeden słabo zaopatrzony sklep – można kupić ciastka i ciasteczka, niewiele więcej. No cóż, liczyłem na coś Wściekle Brązowego, Słodkiego, Niezdrowego, Ale Za To Jakiego Zimnego. Zamiast tego morze herbaty, gotowanej dla nas przez tubylców pod nadzorem Głównego Tropiciela Ameb Artura B. Lokujemy się w oddanym na nocleg pokoju, są dwa łóżka, nawet dość czysto. Za kolację, nocleg i śniadanie płacimy około 7 złotych na osobę. To też duża zaleta, trzeba przyznać, wszechogarniająca świadomość, że na wszystko cię stać. Jestem bogaty! Bogaty! Bogaty! (Demoniczny śmiech wskazany dla lepszego efektu.)

Wieczorem nad wioskami unosi się zapach manihuryny, zwanej powszechnie marihuaną. No tak, po ciężkim dniu pracy należy się odprężyć, przecież jesteśmy w ojczyźnie tego rodzaju konopi. Palą wszyscy – od dzieciaków po starców. Tylko w niektórych domach jest prąd, więc trzeba sobie jakoś rozjaśnić sytuację życiową. Nie, nie korzystamy – tak z zasady, każdy ze swojej. Ja mam wystarczająco bujną wyobraźnię, nie muszę się wspomagać. Zresztą musimy zachować czujność – jeden z tych napalonych wchodzi do naszego wynajętego pokoju, siada na łóżku i obserwuje coś na suficie. Może parowce w trakcie okresu godowego albo szydełkujące kowadła? Wypychamy go lekko, acz zdecydowanie i ryglujemy drzwi jakąś ławą. Dla spokojności.

Niewidzialnie Metaforyczna Komisja Jedi-Jogi wydaje się być zadowolona z dzisiejszych postępów. Są pierwsze punkty i nadzieje na zdanie końcowego egzaminu.

 

5. Dzień Chodzony

Słońce w Indiach wschodzi i zachodzi – jak mówią muzycy (i elektrycy) – „na pyk”. Jest mniej więcej połowa października, dobiega (niestety) końca jeden z dwóch głównych himalajskich sezonów trekkingowych, poranek, godzina mniej więcej 6.15, pyk – i jasno. Kwestia geograficzno-astronomiczna – prędkość obrotowa planety bliżej równika jest wyższa niż bliżej biegunów, więc światło prędzej się pojawia i prędzej znika. Czym prędzej nawet. Wieczorem, mniej więcej o 18.15, pyk – i ciemno. Żadnego smakowania długich zachodów czy wschodów słońca, żadnych bladych świtów czy szarego zmierzchania. Podział sprawiedliwy (a nawet po równo), bite dwanaście godzin ciemności i bite dwanaście godzin światła. Oj, bite, bite... Albo bitte – jak mówią Niemcy. Bitte wstawać!

Tak w dużym uproszczeniu zaczyna się każdy dzień marszu. Nie ukrywam, że to ja zawsze daję hasło do wyjścia z ciepłych i przytulnych śpiworów, czym powoli, acz skutecznie zaskarbiam sobie zdrową (bo szczerą) i nieskrywaną nienawiść towarzyszy podróży oraz zyskuję miano porannego zboczeńca tudzież innego masochisty. Bez żartów, tutaj naprawdę rodzi się płaszczyzna konfliktu i wiem, że ta bomba kiedyś wybuchnie (teraz to już nawet wiem, kiedy...). Osobiście od dzieciństwa miałem taki uraz, że wstawałem wcześnie, typ skowronka jestem (tak, ptasi móżdżek to też jeden z objawów, nie chichotać, bo w dziób!), poza tym, nie ma co ukrywać, że na niekorzyść strony przeciwnej działa tu brak damskiej wkładki do mojego śpiwora, która ewentualnie stanowiłaby nieodparty argument do przytulania i dłuższego wylegiwania się w łóżku. Strona przeciwna – czyli Aga i Blacha, teoretycznie przyjmuje moje racje o wykorzystaniu każdej chwili światła słonecznego, którego tak na dobrą sprawę nie ma za wiele. Zgadzają się i akceptują obiektywnie rozsądne propozycje wczesnego wstawania, zwłaszcza że nocny wypoczynek, dzięki długości nocy połączonej z generalnym brakom w dostawach prądu w górach, i tak trwa około 10-11 godzin. Wieczorem są w pełni za. Rano zmieniają zdanie, wyrażając to rozkosznym „jeszcze chwilę”, nie podpartym żadnymi racjonalnymi próbami uzasadnienia, no, może lekkim pochrapywaniem. Generalnie rzecz biorąc, staram się to tolerować, zresztą przez dłuższy czas udaje nam się całkiem dobrze współpracować. Biorę lekką poprawkę na fakt, że to, bądź co bądź, wakacje, panuje ogólne zmęczenie, zmiana klimatu, stref czasowych i inne itepe. Z drugiej strony nie potrafię zrozumieć, jak można leżeć przez 11 godzin bez przerwy.

Póki co jakoś leci, żeby nie powiedzieć: idzie. Na śniadanie jak zwykle ciapati, tym razem z ziemniaczkami w sosie, do tego oczywiście słodka herbata z mlekiem. Na razie niewyszukana, niezbyt urozmaicona, ale najwyraźniej naturalna i wystarczająco kaloryczna dieta wegetariańska sprawdza się nienajgorzej, nie tęsknię za mięsem. Dziś, według przewodnika „Lonely Planet”, mamy kierować się na wioskę Sutol. Idziemy więc. Wokół... no właśnie, każdy, choćby najbardziej wyrafinowany opis blednie przy tym widoku. Himalaje są po prostu boskie, nie dziwota, że tubylcy umiejscowili siedziby niektórych ze swoich mniej więcej 320 milionów bogów i bożków właśnie w tych okolicach. Dla przykładu Sziwa medytuje na siedmiotysięcznej górze Kailash, na Machhapuchare, Górze Rybiego Ogona w Nepalu jest jedna letnich rezydencji członków panteonu.

Zresztą na całym świecie bogów przeniesiono służbowo w góry – w Grecji mieszkali na Olimpie, w Japonii na Fuji-jamie, w Afryce Wschodniej na Ruwenzori, w Nowej Gwinei na szczycie Jaya. Bogowie północnoamerykańskich plemion Dakota za swoją siedzibę obrali Paha Sapa, czyli Góry Czarne. Wulkan, rzymski Hefajstos, miał swoje ciepłe lokum we wnętrzu sycylijskiej Etny. Patrząc wyżej – acz w tej chwili bliżej, wiele himalajskich ośmiotysięcznych olbrzymów – począwszy od Czomolumgmy (zwanej też Sagarmathą, Boginią-Matką), a skończywszy na Annapurnie, Bogini Urodzaju, także jest miejscem, gdzie można napotkać dawnych bogów. (A ateiści mogą powiedzieć, że mieli halucynacje związane z chorobą wysokościową.)

Taka stara jak świat ludzka zasada: bogów lepiej nie widzieć. Na wszelki wypadek. Niech istnieją, pomagają, ale z daleka i wysoka. Im wyżej mieszkają, tym lepiej – oni więcej zobaczą, a ich się nie dojrzy. Jak to mówił mądry rabin z Anatewki, co prawda odnosząc swoje słowa do cara, ale sens jest wystarczająco czytelny: „Niech bóg błogosławi i trzyma cara jak najdalej od nas!”

Wracam z krainy dygresji na kamienistą ścieżkę. Nasza trasa prowadzi doliną rzeki Nandakini, co tłumaczy się jako Bogini Przewodniczka Duchowa.

Przydałaby się taka przewodniczka, duchowa, a jeszcze lepiej fizyczna. Na razie koniec języka za przewodnika. Sutol to tędy? Tak. Lepiej się upewnić, zapytać następnych, przy okazji nawiązać rozmowę. Sutol? Tak? Świetnie. Góry na wysokości circa 2000 metrów n.p.m. są tu całkiem gęsto zaludnione, więc nie ma problemu z uzyskaniem informacji. Wioski są, jak mówi przewodnik, urocze i wyjątkowo wypada się zgodzić z tym brawurowym opisem. Zdarzają się nawet bogato przyozdobione domy, na jednym Blacha wypatrzył obok hinduistyczno-buddyjskich symboli nawet arkę Noego. To ci ekumenizm, panie. Trzeba przyznać, że tolerancja religijna w Indiach to nie jest czcze słowo. To tak abstrahując od faktu, czy ta arka narysowana na chałupie to miała być Noego, czy kogoś innego – bo niezwykle bogata mitologia indyjska też ma w swoich opowieściach mit o potopie i własnego Noego imieniem Manu, którego od totalnego zalania uratował bóg niebios i wody Waruna pod postacią ryby.

Napotkani Anglicy dziwią się wielkości naszych plecaków. Oni, jak na naród zdobywców przystało, robią sobie trekking na lekko, natomiast indyjscy tragarze, jak na naród zdobywanych przystało, targają ich bagaże, zapewne przeliczając w myślach przyszły zarobek na nowe klapki, które będą zmuszeni nabyć drogą kupna po okazyjnych cenach od znajomego handlarza. Bo klapki to główny rodzaj obuwia używany w tym rejonie – jeden z tragarzy mówił, że wszedł nawet na siedmiotysięczny Trisul. Miał na sobie oczywiście klapki, ale przypuszczaliśmy, że na atak szczytowy mógł założyć tenisówki. Twardzi ludzie, nie ma co. My też nie narzekamy na nadmiar miękkości, a utwierdzają nas w tym przechodzący Anglicy, coraz bardziej dziwiąc się wielkości naszych bagaży. To z kolei jakaś świecka tradycja ludów z tak zwanej „Starej Unii” – podziwianie naszej, bądź co bądź i w pewnym sensie – wielkości. Wie grosse gelbe Schuhe! – złapał się za głowę pewien Niemiec, widząc duże, żółte buty mojego kumotra Krzyśka O. zwanego Janosikiem, silnie eksploatowane swego czasu w Tatrach. What an enormous stuff! – to cytat z jakiegoś szkockiego turysty na West Highland Way, na widok mojego, faktycznie, muszę z dumą (i stęknięciem) przyznać, niemałego plecaka. Big bags! – to świeże spostrzeżenie Anglików w Himalajach. Wszystkie te obcojęzyczne cytaty miały w sobie emocjonalny ładunek zdziwienia, połączony w wytrzeszczaniem oczu i gulgotaniem w przełyku. No cóż, jak będę zarabiał tyle samo funtów, co złotówek, też będę jeździł tylko ze szczoteczką do zębów.

Zaliczamy zejście. Dosłownie i w przenośni. Musimy zejść jakieś 800 metrów różnicy poziomów, w upale bez cienia na południowym stoku. Strome zejścia są moim zdaniem bardziej męczące niż strome podejścia i tylko odrobinę szybsze. W temperaturze tak na oko bliskiej 30 stopni Celsjusza w butach robi się łaźnia parowa. Uff, wreszcie Sutol. Jest domek do spania – za jakieś 20 złotych, jest kilka cudownie obskurnych knajpek, z gatunku tych, w których do wyboru w menu jest obiad. Jest rzeka do kąpieli. I jest tylko jedna kobieta w całej wsi. To chyba jakaś osada robotnicza – tyle że praca polega najprawdopodobniej na siedzeniu w knajpach i piciu herbaty.

Fajna robota, też bym na taką reflektował, gdyby w miarę uczciwie płacili. Tymczasem odprężamy się przy ryżu z warzywami, herbacie i fotografowaniu okazów przyrody tudzież okazów ludzkich. Gotujemy wodę na zapas – taki zwyczaj, wprowadzony przez niezmordowanego Głównego Tropiciela Ameb Artura B. Jest miło i sympatycznie. Wakacje, jednym słowem. Co prawda w toku rozmów z tubylcami wypływa na światło dzienne fakt, że nie jesteśmy w Sutol, tylko w Sitil – co kłóci się z opisem trasy w „Lonely Planet”, zresztą na planie miejscowym też nie ma tej osady. Trzeba będzie napisać do wydawcy przewodnika, żeby skorygowali błąd w następnym wydaniu. Zresztą, Sutol czy Sitil, co za różnica? Jeden dzień trekkingu więcej. Może dwa? To, jakby nie liczył, jakieś 22 godziny snu w pięknych okolicznościach przyrody. No właśnie, jest przecież godzina dziewiętnasta, już dawno powinniśmy spać.

Dobranoc.

 

6. Dzień Przyjemny

Wczoraj mieliśmy dotrzeć do Sutol. Dziś też mamy tam dotrzeć. Takie małe deja vu. Znów nawiązujemy konwersacje z miejscowymi, z jednym słowem-kluczem i serią gestów, zwanych fachowo „przekazem niewerbalnym”. „Sutol?” Machnięcie dłonią. Dobrze, kierunek zgadza się z przeczuciami i ogólnym zarysem planu ogólnego, zwanego potocznie mapą. Żeby nazwa celu nie wyleciała z głowy, wymyślam lekko sprośnizująco-anatomiczną, żeby nie rzec: freudowską mnemotechnikę: cycol.

Proszę o docenienie szczerości, przecież mogłem się nie przyznawać... Dzięki cycolowi Sutol faktycznie nie wypada z głowy (mnemotechnika to sztuka, a sztuka to seks i przemoc, uwierzcie mi, znam się na tym!) i zawsze można zagaić rozmowę, upewnić się i tak dalej. I tak dalej, dalej i dalej. Idziemy równym, trzeba przyznać, dość żwawym tempem. Mijamy przełęcz wysoką na jakieś 2800 metrów, a z niej pierwszy raz widać biały proszek, pokryte śniegiem sześciu- i siedmiotysięczne szczyty. W życiu nie widziałem większych gór. Staję jak wryty. Z szeroko otwartymi ustami. Przez nie, w tak zwanym międzyczasie, wlatuje kilka much. Thank you very much. Ależ ślicznie!

I znów sytuacja aż się prosi o opis przyrody, tętniący życiem i mieniący się kolorami, brzmiący echem lawin, gulgotaniem strumieni i delikatnym szumem wiatru w mocno przywartych do ziemi krzewinkach. Niestety, jest tak pięknie, że mógłbym tylko zbezcześcić ten krajobraz swoim quasi-literackim komentarzem.

Bez komentarza więc.

Na przełęczy jest kapliczka ku czci jakichś bliżej nieokreślonych miejscowych bóstw, ozdobiona motywami kwiatu lotosu i swastykami. Ten stary jak indyjska kultura symbol słońca nieodmiennie kojarzy się nam, Polakom, średnio pozytywnie. Niemcy zaadaptowali swego czasu złamany krzyż, podpierając się ideologią, iż wywodzą się z Ariów, blondynowatych mieszkańców starożytnych Indii, którzy potem zawędrowali do środkowej Europy. Nazwa swastyka albo, co gorsza, drapieżnie brzmiący Hakenkreuz budzi skojarzenia – z dwudziestowiecznymi demonami w ludzkiej skórze. Chyba już takich spotkaliśmy w Indiach? Hm, patrzę na błyszczące w słońcu, pokryte bielą wierzchołki i nie pamiętam. To cudowne uczucie. Istny cud niepamięci.

Jest przyjemnie – napotkani ludzie uśmiechają się przyjaźnie i bezinteresownie, szlak schodzący z przełęczy jest poprowadzony tak jak lubię – w połowie stoku, równolegle do grani, mniej więcej po równym. Po jakichś sześciu, może siedmiu godzinach marszu docieramy do Sutol. Tego właściwego Sutol. Tamże zostajemy niemal natychmiast przechwyceni przez miejscowego potentata turystycznego i umieszczeni w jego hoteliku.

Zabrzmiało poważnie, wręcz odstraszająco? Być może – ale w rzeczywistości jest, że tak powiem, wręcz przeciwnie. Mamy do dyspozycji spory pokój z wygodnymi pryczami, jest czysto i schludnie – oczywiście jak na Indie, ale przyzwyczajonym do warunków, w cudzysłowie określanych jako „schroniskowe”, wystarcza to w zupełnej zupełności. Potentat turystyczny zaś sam w sobie jest ubrany w brudny drelichowy waciak i równie brudne drelichowe spodnie, elegancko wpuszczone w brudne, choć stosunkowo nowe gumofilce, z których dyskretnie wystają pojedyncze źdźbła słomy. Prawdziwie jest to człowiek, który nienatrętnie uprzyjemnia nasz pobyt – widać, że prowadzony przezeń przybytek jest nowy i on, najprawdopodobniej właściciel, stara się zrobić dobre wrażenie, niewątpliwie w celu marketingowym, choć wszystko wskazuje, że jest sympatyczny i uśmiechnięty z natury. Taki, panie, wyjątkowy okaz – i faktycznie robi dobre wrażenie, zasługując na to, bym go zareklamował bez dalszych wahań.

Przewodnik „Lonely Planet” wspomina o jakimś sympatycznym „kierowniku schroniska” gdzieś w górach – co prawda nie chodzi o Sutol, ale pada tamże ciekawie brzmiące określenie po angielsku (choć ze zdecydowanie wschodnim sznytem): friendly chowkidar. Żeby tak jeszcze człowiek, jakby nie patrzeć, domorosły anglista, wiedział, co to znaczy... Nieważne, co znaczy, ale jak brzmi! Friendly Chowkidar z Sutol zdecydowanie zasługuje na miano Friendly Chowkidara i kropka, o.

Friendly Chowkidar przynosi jedzenie – jak zwykle jest ryż, dhal, ciapati, sałatka z pokrzyw (dużo lepsza niż w Ramni!), a my korzystamy z uroków Sutol – których to ta wioseczka ma wiele niewątpliwie. Położona na 2550 metrach n.p.m., zadbana, cicha. Czegóż chcieć więcej? Herbaty? Nie ma problemu, Friendly Chowkidar doniesie, komu trzeba. Wie nawet, że niektórzy Europejczycy pijają czaj bez mleka – i taki oferuje. No to trzeba skorzystać z miłej odmiany.

Cicho, bosko, mistycznie... Fajny ten Sutol, mógłbym tu pomieszkać i napisać książkę albo coś? Hotelik jest z werandą, są foteliki, widok na góry i obsiane amarantem pola. Trekking w Himalajach to przyjemne zajęcie, posiedzieć można, poleżeć, podumać. Może chociaż wierszyk jakiś napisać... No to piszę. Taki o:

 

„Rozważania, przemyślenia i downioski”

 

Rozważania, przemyślenia i downioski

Rzeczy sedno, rzeczy trafność, rzeczy jedność

Troska to jest permanentny brak beztroski

A do szczęścia jest konieczna niekonieczność

 

Niewątpliwość jest wątpliwa z definicji

Nieszczególność jest szczególną cechą ludzi

Spokój ducha jest ambicją bez ambicji

Zaś ułudę da bez trudu się wyłudzić

 

Niepoważnym jest poważny sposób bycia

Ufność to jest wyższy stopień naiwności

Rzyć konieczna jest do życia i przeżycia

Zaś głupota jedną z odmian jest mądrości

 

Nonsensiki, absurdziki, spostrzeżenia

Filozofia zwykle zjawia się w soboty

Nie wiem, co mnie tak popycha do myślenia

Może to, że nie mam chęci do roboty?

 

Nie mam chęci do roboty. Dlatego szlajam się po Indiach. I fajnie mi z tym. Nie będę już dziś więcej pisał. Idę spać, jestem na wakacjach, no nie?

 


< 25 >