Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 29>|>

Nekromanta z następnej wioski

 

 

Powiem wprost. Poniższy tekst jest potworny. Nie dlatego, że nie da się go czytać, że brak mu jakiegokolwiek stylu, że roi się w nim od błędów itd. To znaczy... owszem, wszystko powyższe jest prawdą, ale nie to jest najgorszym grzechem popełnionym przez Autora. Tym największym, śmiertelnym, niewybaczalnym, jak zresztą w większości podobnych wypadków, jest głupota. Głupota, która każe Autorowi mieć nadzieję, że my wszyscy jak tu stoimy, którzy skazani zostaliśmy na przeczytanie Jego tekstu, przez dwadzieścia ostatnich lat trzymani byliśmy gdzieś pod kamieniem i nie zauważyliśmy prozy Sapkowskiego. I że również nie musieliśmy się nigdy przebijać przez setki stron tekstów spłodzonych w tej samej wierze przez dziesiątki innych, równie... naiwnych, użyję sobie eufemizmu, autorów. Zrozumiałym jest, że jak się zaczyna pisać, najłatwiej jest zacząć od naśladownictwa. (Prawie) nikt z nas nie uchronił się od tego mało wyszukanego zabiegu. Tu jeszcze wielkiego powodu do wstydu nie ma. Gorzej jest, kiedy autor jeden z drugim ubzdura sobie, że tyle wystarczy, aby Zadebiutować, a czasem wręcz Zaistnieć. Osobiście za podobną hucpę ustawiałbym pod ścianą, jednak odkąd musieliśmy dostosować nasze prawodawstwo do standardów unijnych, krytyka literacka w tym kraju straciła wiele ze swego uroku.

Tyle tytułem wstępu. Rzućmy teraz okiem na tekst, a potem przejdziemy do lania w dupę.

 

 

***

 

Była późna jesień, słońce staczało się już leniwie ku horyzontowi, ale dzień był suchy, gorący. Prawdę mówiąc był to jeden z ostatnich ciepłych dni tego roku.

To się jeszcze okaże...

Wąski gościniec wił się zagajnikami (warto już teraz zwrócić uwagę na owe zagajniki. Autor wyraźnie ma do nich dziwną i nieco podejrzaną słabość) i równinami na południowy zachód. Droga prowadziła do kilku wsi przycupniętych na uboczu głównego traktu, gdzieś w Północnych Królestwach. Wiatr świszcząc zamiatał z drogi poskręcane, wysuszone liście, (...z zagajnika...)

które frunęły w siną dal. Półnagie szkielety drzew, ogołocone z zielonego płaszcza pnie i wijące się konary wiązów chwiały się targane nieznośnym wietrzyskiem.

A zatem mamy wijące się konary wiązów. W zagajniku. Konary. Wiązów. W zagajniku.

O tej porze roku pterodaktyle (tak! Naprawdę! PTERODAKTYLE) obwieszające gałęzie drzew owijały się skórzastymi skrzydłami i łypały tylko ciekawsko na przechodniów.

Słownik języka polskiego podaje: przechodzień – osoba idąca ulicą, chodnikiem. I takie też jest moje pierwsze (i zdecydowanie jedyne) skojarzenie. Na trakcie w powieściach fantasy zazwyczaj spotykamy jednak podróżnych.

Traktem podążało trzech podróżnych. (czyli jednak nie przechodniów...) Na smukłej kasztance, lewą ręką przytrzymując szpiczasty, zielony kapelusz, jechał blady mężczyzna miał czarne, opadające do ramion włosy.

Interpunkcja w tym tekście to osobna historia głęboce cierpiętnicza.

Na lewo od człowieka jechała niska, barczysta postać. Krasnolud dosiadał siwego, masywnego konika, miał bujną, rudą brodę i gęstą zburzoną czuprynę, w jego uszach świeciła złota biżuteria zaś na palcu wskazującym połyskiwał złoty pierścień z trzema rubinami. Trzeci jegomość, również krasnolud dosiadający wierzchowca podobnego do siwka swego pobratymca, lecz karej maści, miał czarną brodę splecioną w dwa grube warkocze. Oblicze ukryte było w cieniu kaptura, z którego wyzierała (oczami?) tylko prosta, czarna fajka.

– Powiedz o sobie coś więcej – namawiał czarnobrodego krasnoluda człowiek – Po jaką cholerę nic nam nie chcesz wyjawić?

A po kiego zbója nie pisać poprawnych zdań, które mają jakiś sens i logikę?

– Może jak miała na imię moja matka? – odgryzł się zjadliwie krasnolud – poirytowany.

A nie rzucił przy tym przekleństwem jakimś szkaradnym? „Motyla noga”, na przykład?

– Na przykład, to byłoby dobre na początek.

– Właśnie, dlatego nic ci nie powiem.

– Stary, oziębły krasnolud.

– Hola chłopcze, nie stary – oburzył się.

– Więc nie jesteś stary, za to oziębły nawet bardzo.

– Ha! Jok trafił w sedno, co Regan? -zaśmiał się ten trzeci.

Regan Czarny nic nie odpowiedział.

Nie dziwię się. Tyle w tym dialogu sensu, że kontynuowanie go byłoby zbrodnią przeciwko literaturze i trzeba by aresztować bohaterów. A tymczasem to dopiero początek tekstu.

– A z tą całą legendą, o smoku, o krasnoludzie i o poświęceniu to była jedna wielka kicha. Przecież ty nie masz zielonego pojęcia o snuciu opowieści.

Aaa... Z TĄ legendą! No oczywiście, jak mogłem zapomnieć! Przecież każdy doskonale zna legendę o smoku, krasnoludzie i o poświęceniu...

Nie, Autorze, my, czytelnicy, nie mamy pojęcia. Ten numer wychodzi tylko z balladą o zimorodku. Tylko. I wyłącznie.

Blady mężczyzna miał racje i Regan doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

– Mimo wszystko, widać było, żeś się starał. Czyli w głębi duszy jesteś ciepłym, dobrodusznym krasnoludem.

No cóż, najwyraźniej oni wią coś, czego my dowiedzieć się nie mamy. Trudno. Autor stara się jak może, ale to jeszcze nie wystarczy, aby obrzydzić nam lekturę całkowicie.

Czarnobrody zrobił minę jakby nie wiedział o czym mówi jego towarzysz (solidaryzuję się w pełni i w nowiu) i wymamrotał przekleństwo, które zamotało się gdzieś w jego bujnej brodzie.

– Przyjechaliśmy tu – zaczął wreszcie chrapliwym głosem, wzdychając ciężko – Żeby znaleźć jakąś lekką robotę. Jeśli nie przestaniecie gadać to będzie dla nas wszystkich cholernie uciążliwy okres.

Okresy z natury swojej bywają uciążliwe. Nie tylko dla partycypantów (partycypantek raczej), a również i dla otoczenia. Nie bardzo rozumiem, o jaki okres Autorowi chodzi, więc przyjąłem pierwszą lepszą interpretację z tak zwanego życia wziętą. Nie bardzo też rozumiem logikę i argumentację. W podróży ludzie ze sobą gadają, nic w tym uciążliwego.

– Dopiekliśmy mu do żywego (na Boga, czym?!) – oznajmił Tordek Jokowi teatralnym szeptem – Dajmy mu spokój.

Zza kolejnego wzgórza wyłoniła się niewielka, lecz dobrze zagospodarowana wieś. W centrum, przy skrzyżowaniu (Marszałkowskiej z Alejami, jak mniemam...) stała piętrowa gospoda (w niewielkiej wsi, „gdzieś w Północnych Królestwach” jak znalazł. Podróżni walą drzwiami i oknami dzień i noc) ochrzczona „Nosorożcem” (tak. Naprawdę. NOSOROŻEC. Jeszcze do tego, niestety, wrócimy). Wokół rozłożyło się kilkadziesiąt drewnianych domostw i szop.

Autorze, kochany! Pytanie czysto formalne. Widział kiedy Autor na własne oczy wieś? Taką z kilkudziesięcioma chałupami? Stawiam iPoda do radiomagnetofonu Grundig, że nie. Inaczej, tak samo jak i mnie, przyszłoby Autorowi z wielkim trudem wyobrazić sobie małą wieś ze skrzyżowaniem i piętrową gospodą. Wieś, zwłaszcza taka przy trakcie, rozciąga się wzdłuż. A i gospody bywają raczej usytuowane przed/za wsią. W centrum to raczej kościółek albo dom sołtysa.

Okoliczne osady niedawno nawiedziła zaraza, za wsią, daleko od zabudowań stał wielki stos popiołów otoczony pasem pooranej ogniem ziemi.

Proszę mi wyjaśnić tu i teraz, w jaki sposób ogień może poorać ziemię.

Na skraju ogarniętych zarazą osad palono ognie, aby ostrzec podróżnych – znamię zarazy.

Nie wystarczy jakaś szmata na kiju przy drodze?

Trzech wędrowców zbliżało się do pierwszych zabudowań. Dookoła aż po horyzont rozciągały się pola i pastwiska otoczone majaczącym w oddali wątłym płotkiem. Tu ludność żyła z rytmem natury.

Na wsi? (a łyżka na to: „Niemożliwe!”)

Wychudłe, półnagie postacie i masywne cielska wołów pracowały w polu. Chłopi spaleni słońcem, nękani przez komary (z tych pustkowi naokoło) i głodni, uparcie wykonywali coroczną robotę. Kobiety zbierały do wiklinowych koszy ostatnie owoce, ktoś zwoził drzewo z pobliskich zagajników.

Tada! Za-gaj-ni-ki! Za-gaj-ni-ki! Ciekawe tylko, na ile taki zagajnik wystarcza. A może na tym cały pic polega właśnie? Las nie ma czasu urosnąć, bo zaraz wytną i puszczą z dymem. Tylko kto sadzi? Może nosorożce?

Tego roku ubyło tu wiele rąk do pracy. Na klepisku przed gospodą (zapraszając podróżnych gościnnie do środka...) dyndało na szubienicach trzech skazańców. Święta trójca, która chciała uciec stąd, z tego piekła, kiedy rozszalała się zaraza.

Styl tego zdania powaliłby na kolana nosorożca. Albo lepiej słonia, bo ma cztery. Autorze (do jasnej cholery!), jak potwornie musiałeś się natężać, stękać i mentalnie samogwałcić, żeby z trójki wisielców zupełnie bez jakiegokolwiek rozumnego powodu, bez jakiegokolwiek kontekstu i absolutnie bez żadnego pomysłu zrobić tę nieszczęsną trójcę świętą? Dobry człowieku, silenie się na kretynizmy stylistyczne jakości tekstu nie podnosi. Za to boleśnie obniża mój próg odporności na grafomaństwo. A to dopiero trzecia strona...

Dopadły ich drużyny najętych łowców utrzymujące porządek na dotkniętym zarazą obszarze. Wisielcy huśtali się na wietrze ku przestrodze innym mieszkańcom wioski.

Kto najął? Dlaczego? Z czego wynika zakaz ucieczki z zarażonych wsi? Każda historia musi być wewnętrznie uzasadniona. A tymczasem cały fragment o wisielcach nie ma żadnego sensu dla fabuły, brakuje jej choćby najbardziej podstawowego wyjaśnienia i w takiej formie jest zwyczajnie zbędna.

Trzech posępnych jeźdźców (dlaczego posępnych? Bo Autorowi tak pasuje? Bo ma być klymatycznie tak niby? To może warto by było zadbać o jakiś przyzwoity opis bohaterów, zamiast tracić czas na rozpisywanie idiotycznych i drętwych dialogów?) wjechało na plac mijając wcześniej niskie, kryte słomą, przysadziste chałupy i zwęglone szkielety dwóch domostw poświęconych podczas nieustępliwej i rządzącej się własnymi prawami walki z zarazą.

Nie bardzo też rozumiem na czym polegają te własne prawa w walce z zarazą. Ot, izolować chorych, palić trupy, zasady są dość proste i powszechne.

Na niedalekich wrzosowiskach i stepach stanęły tego roku rzędy mogił, które w przyszłości miały chronić przed okrutnym wiatrem posadzone tam niedawno topole. (Za-gaj-nik!!!)

I znowu bez sensu. Co to, cmentarza w okolicy nie było? I niby dlaczego miałby ktoś sadzić drzewa, żeby chronić mogiły przed wiatrem? Znam osobiście parę cmentarzy usytuowanych na takim wygwizdowiu, że jak się próbuje rozmawiać, to wiatr porywa samogłoski. I nikt sobie sadzeniem topoli dupy nie zawracał.

Kiedy najemnicy jechali przez plac (place zazwyczaj widuje się w miastach. Tak w kwestii czysto formalnej) osaczyła ich na mgnienie oka grupka bosych, wrzeszczących, umorusanych ziemią (dziękować Bogu, że tylko ziemią...) dzieciaków, która znikła gdzieś między budynkami równie szybko jak się pojawiła, krzyki popłynęły w siną dal.

Kolejny babol jak stąd do niewidać. Nie wierzę, choćby mnie nosorożcami włóczyli, nie uwierzę, że banda wioskowych bachorów, ot tak odpuści sobie przyjazd trzech zbrojnych i zwyczajnie poleci z powrotem między chałupy. Bo w rzeczywistości (nawet tej wymyślonej) dzieciarnia wiejska składa się w 80% z ciekawości i w 20% z głodu. Kopniakami nie rozpędzisz. Choćbyś się zesrał i zatańczył.

Spod końskich kopyt unosiły się kłęby kurzu. Jok zakaszlał (osobiście wolałbym formę „zakasłał”. Jakoś brzmi lepiej. Nie błąd, ale trochę razi) sucho.

Trójka towarzyszy dotarła do karczmy. W głównej sali było zimno, murowany kominek spał.

I znowu. Bo tak się Autorowi zachciało. Trudno dokładnie określić porę roku, bo niby pracują w polu ciężko, ale z drugiej strony ostatni ciepły dzień i ostatnie owoce, więc krakowskim targiem przyjmijmy, że to jakiś odpowiednik września. Ani słowem się Autor nie zająknął o brzydkiej pogodzie, wiemy natomiast, że ciepło. A tymczasem w gospodzie zimno jak w Kielcach na dworcu. Musiałaby być solidna, murowana, ale przecież wieś mała, a okoliczne domy drewniane.

Było tam dość ciemno, wszystkie okiennice pozamykane (czemu?), przy barze płonął tylko jakiś świecznik (świeczki się skończyły?). Za barem karczmarz, bujał się w bujanym fotelu, do którego poprzybijał wcześniej ze trzydzieści poduch, chust i kocyków, aby było mu dość ciepło i dość wygodnie, spał. (jak ja kocham interpunkcję w tym tekście!)

Powyższy opis ni przypiął, ni wysrał. Niby się Autor stara nas przekonać, że posępny, że mroczny, że taka seriozna fantasy ma być, a tymczasem jakieś poduchy i (o zgrozo!) kocyki. Nie wspominając już o tym, że przybijanie ich do fotela wydaje się być kolejnym koncertowym Autora kretynizmem w tym tekście.

Regan Czarny trzasnął drzwiami tak, że aż zatrzeszczały zawiasy (a nie powinny. Drzwi, framuga, owszem, ale zawiasy nie trzeszczą od trzaskania. Jak w bonie dydy.). Karczmarz podskoczył, podłoga, chyba jedyna, jaka była w tej wsi, zajęczała delikatnie. (więcej nie dowieźli?)

Tu mamy kolejny przykład na to, że Autor ma coś tam wymyślone, ułożone we łbie, ale albo zapomniał, albo nie potrafił, albo kompletnie mu się nie chciało zawrzeć w tekście. Jaki jest sens i cel idiotycznej wzmianki o podłodze? Do czego ma nas to prowadzić? Co pokazać? Z czym się wiąże? Zaprawdę, powiadam wszem i wobec. Popisywanie się tandetną elokwencją temu tekstu szkodzi. Bardzo.

– Ile za pokój? – rzucił Tordek. Mężczyzna przecierając oczy rozkaszlał się przeraźliwie. Płaty luźnej skóry na szyi (a to pterodaktyl był, czy nosorożec? Autorze, PŁATY skóry odłażą. Zwisać luźno mogą na przykład FAŁDY.) pokryte tygodniowym, siwym zarostem zatrzęsły się gwałtownie. Karczmarz pociągnął długim, sękatym nosem (pewnie miał w nosie artretyzm, biedaczyna).

– Nie bójcie się, to nie zaraza. Mam tak od zawsze..., że kaszlę jak horda dupczonych indianek.

Godzinę myślałem, jak to skomentować. Nie dałem rady, tak mi ręce opadły.

Jok chrząknął z niecierpliwością (ze ZNIECIERPLIWIENIEM!!!) a Tordek z rozbawieniem pogładził zatknięty za pas toporek.

Skąd to rozbawienie? Historia nas uczy, że w dupczeniu rozkasłanej indianki nie ma zgoła nic wesołego. Jednej czy hordy nie robi tu już żadnej różnicy.

– Pięć berdeńskich srebrników za pokój – oznajmił szybko, lustrując przybyszów rozbieganymi oczami – I dziesięć brązowych za stajnię.

Trzydzieści za doczytanie do końca poproszę.

– Śpimy w stajni – oznajmił beznamiętnie czarnobrody krasnolud.

– Żartowałem, dwa srebrniki za pokój – poprawił się mężczyzna śmiejąc się nerwowo – Może rosołku? Do tego kawał wieprzowiny z kluseczkami (i może napierdzieć w oponki?).

– I jeszcze jakiś dobry napitek.

– Kobieto! (Mickiewicza czytał jak nic!) – na zapleczu zrobił się ruch. Karczmarz Rink zniknął w głębi gospody.

A ymyę iego wytatuowane miau na czole naywyraźniey i tak ie przybysze zapoznaly byly.

Wędrowcy usiedli przy jednym ze stołów, nie zapalili stojącej tam świecy (widać lubili się macać po ciemku, chłopaki. Przypomnę – ciemna izba z oknami zasłoniętymi okiennicami, w całym pomieszczeniu pali się tylko jeden świecznik. Istny cud, że w ogóle jakiś stół znaleźli). Zapalili fajki, Regan czarną i prostą, z głębokimi śladami zębów na szyjce, Tordek barwioną na niebiesko i wygiętą, smukłą, misternie zdobioną w motywy roślinne (miał ją po zarżniętym niedawno rozbójniku). Jok odsunął się ostentacyjnie od kurzących kompanów.

Niepotrzebnie, przecież po ciemku i tak nie widać dymu...

– Dobre miejsce dla nas. Może znajdą się celofyzy (nie znajdą się, celofyzy nie istnieją) na cmentarzu, może bandy zbuntowanych chłopów (też nie. Wiszą przed wejściem do karczmy).

– Znajdziemy tu robotę – powiedział niepoprawny optymista Jok.

W szczelinach krzywych, topornych okiennic grał wicher. W ciemnym kącie (a imię ich legion w tych warunkach...) przy małym stoliku coś się poruszyło. Przywiązany do nogi od stołu mały mięsożerny trodon poruszył się niespokojnie i gadzie oko zawiesił na swoim pogromcy (że na kim, ja proszę? I tak dobrze, że nie na kołku na przykład). Pijany jak bela chłop stoczył się na podłogę waląc łbem o dębowe deski (a skąd tu deska dżewnianna? Jak wokoło same zagajniki...), za nim sturlała się świeczka, obficie kropiąc woskiem podłogę (nie mogła kropić woskiem z tej prostej przyczyny, że nie była zapalona. Gdyby była, Autor przecież nie omieszkałby nas poinformować. A skoro nie poinformował, znaczy świeczka była zgaśnięta na amen i kropić nie miała prawa.). Pijak spał jak zabity, umorusany rzygowinami i śmierdzący. Rozlany na ławie kompan otworzył tylko leniwie lewe oko i beznamiętnie zamknął je z powrotem.

Kolejny błąd zaniedbania. Autor opis karczmy, w momencie kiedy powinniśmy ją zobaczyć oczami bohaterów, najzwyczajniej w świecie olał. I teraz wyłaniają się ni stąd ni zowąd jacyś zarzygańcy w ciemnym kącie. Ba! Autor wręcz zdaje się zapominać, że wszystkie kąty powinny tam być ciemne jak pięty tirówki.

Z zaplecza wyłonił się Rink i zapowiedział posiłek. Tordek przywołał go gestem. Karczmarz podszedł powoli i ostrożnie, przyglądając się trójce kompanów spode łba.

– Czego sobie panowie życzą od szanownego gospodarza? – spytał podejrzliwie.

Spytać powinien uniżenie, a potem dostać ostro w ryj za robienie sobie jaj i wywyższanie się nad gości.

– Znajdzie się tu jakaś robota – tu rudobrody chrząknął wymownie – Dla takich jak my?

Czyli dla jakich? Poganiaczy chmyzów? Pasibąków? Skąd niezachwiane przekonanie, że karczmarz wie, z kim ma do czynienia?

– Tak, tak, dziś nawet na zarazie się bogacą (kto? co? czy jest na sali sens?) – Regan Czarny bezceremonialnie dmuchnął dymem fajkowym prosto w twarz gospodarza, ten udał, że nic się nie stało (z ledwością stłumił atak kaszlu), Jok podsunął mu pod nos garść brązowych (onuc? Liści? Wysuszonych papierków po pralinkach?)

– U nas zmarło tylko pół setki mieszkańców (pół setki na małą wieś to zdecydowanie, ponad wszelką wątpliwość, kategorycznie nie jest tylko), ale dalej może być gorzej... – Rink zmrużył kaprawe ślepia i podrapał się po wyłysiałej potylicy, człowiek już chciał cofnąć rękę, ale karczmarz błyskawicznie chwycił go za przegub.

Straciłem nadmiernie dużo czasu, próbując ustalić, kto się drapał w czyją łysinę i czyją ręką, ale podupadłem od tego na zdrowiu. Jest to zdecydowanie jedno z najszkaradniejszych zdań, jakie w swoim życiu miałem nieszczęście przeczytać. Potworność i zgroza. Skręt kiszek. Za interpunkcję w samym tym jednym zdaniu należałoby (Jan Zagłoba niechybnie by przyklasnął) Autora za zadnie nogi na najwyższej gałęzi obwiesić.

– Tak, pamiętam jedną sprawę, ostatnio Nela, żona świniarza Guntla poszła na wrzosowiska, do mogił swoich dziatek poszła, tak było. Wróciła więc (Autor to „więc” wcisnął tu świadomie, czy tak się samo wymskło, niczym nie przymierzając bździna?) z krzykiem do wioski, że niby coś rozkopało groby i zżarło jej córeczkę i dwóch synków.

– Kiedy? – padło ledwo słyszalne pytanie.

Dlaczego ledwo słyszalne? Wzruszenie za gardło ścisnęło, czy jak?

– To było..., przed dwoma dobami, tak właśnie wtedy przy świtaniu. Idźcie do sołtysa, on...

Po pierwsze, jak powszechnie wiadomo, na cmentarz najlepiej chodzić o świtaniu. Kiedy nieboszczyki jeszcze smacznie śpią i można się z kwiatkami prześliznąć niepostrzeżenie.

Po drugie, dlaczego do sołtysa? Nie lepiej do wspomnianej żony świniarza?

– Jok wysypał na stół garść brązowych monet a Rink zamknął się w pół słowa, jak precyzyjnie zaprogramowany golem.

To zależy, czy golem chodzi pod Windowsem, czy pod Linuxem. Golem z zainstalowaną windą potrafi się zamknąć w pół słowa nawet niezaprogramowany.

Tęga kobiecina postawiła na stole dymiące miski z posiłkami, mała dziewczynka wyłoniła się zza spódnicy matki (czyjej?) i z wysiłkiem podała gościom zakurzone kufle pełne ciemnego piwa (spokojnie, bez paniki, wzywajmy inspektorów SANEPiDu. Jak się okazało po bliższych oględzinach kufle nie są już zakurzone. Piwo spłukało.). Szybko znikła za matroną obrzucając brodate, śmierdzące tytoniem krasnoludy pełnym przestrachu spojrzeniem. Tordek wybuchnął niespodziewanie tłumionym śmiechem, szczerząc żółte zęby i szturchając czarnobrodego kompana wyszeptał – Ciekawe, co tu powiadają o krasnoludach dzieciakom?

Głupawe, fatalnie napisane opowiadania?

Regan z wymuszonym uśmiechem pociągnął z kufla spory haust i sprawdził czy ma przy sobie chociaż swój miecz, taki już miał nawyk.

Taki miał nawyk, żeby sprawdzać raz po raz? A co to, Swiss Army Sword, wielkości pudełka od zapałek, że się musiał po kieszeniach klepać? Autor widział kiedyś miecz? Autor próbował sobie kiedyś wyobrazić, jak to jest nosić miecz przy pasie? Czy Autor urąga mojej inteligencji świadomie, próbując mnie przekonać, że można nie wiedzieć, czy się ma przy sobie miecz?

Nie mówiąc już o tym, że siekanie mieczem małych dziewczynek podających piwo jest czynem absolutnie nagannym. Bo nie wiem, co innego miał bohater na myśli, szukając przy sobie broni w tej konkretnej sytuacji.

– Pewnie bajki – odpowiedział po namyśle wzruszając ramionami.

Powalająco głęboka konkluzja. Do jutra się nie podniosę.

 

***

 

Rozległe wrzosowiska na południu od wioski oblane były bladym światłem dwóch księżyca.

Dwu księżycu, jeśli już, ale i tak liczba podwójna w języku polskim zanikła dobre pięćset lat temu.

Wiatr hulał tu do woli. (było zagajnik posadzić) Trzech kompanów powoli zbliżało się do nagiej, kamiennej skały pozostawionej tu pewnie przez lodowiec, wyrastającej z ziemi daleko z przodu i znaczącej miejsce pochówku okolicznych mieszkańców.

Równinne wrzosowiska jako forma krajobrazu polodowcowego?

W tym miejscu także chciałbym wreszcie zadać Autorowi pytanie. Czy Autor choć raz przeczytał swój tekst? Nie dla przyjemności, ma się rozumieć, o nie... Ot, po prostu, żeby wiedzieć, mieć choćby cień zielonego pojęcia o tym, o czym pisze? Pytam, bo o ile mnie pamięć nie myli, cmentarz jak do tej pory porastał topolowy zagajnik. O żadnym głazie mowy nie było. Za to teraz topole zniknęły bez śladu.

– Nie mogliśmy poczekać z tym do rana? – męczył towarzyszy Tordek jednocześnie polerując zdobiony srebrem lekki topór.

Lepiej nie. Żona świniarza poczekała i wszyscy wiemy, co się stało.

– Słyszałeś marudo, że celofyzy można spotkać tylko nocą? – tłumaczył cierpliwie Jok wciskając głowę głębiej w odmęty szpiczastego kapelusza

Jeszcze jeden taki kwiatek stylistyczny i ja wcisnę ten tekst w odmęty bakelitowej muszli. A poza tym celofyzy nie istnieją.

– A w okolicy sami zdziercy, jak nie będziemy robić, nie wyżyjemy.

No proszę, niby fantasy, a mądrość ludowa jakże socjalistyczna...

Z mroku czarnego kaptura wydobył się wymowny syk i rozmowa urwała się. Najemnicy weszli pomiędzy rzędy mogił. Regan z gotową do strzału kuszą, Jok z krótkim wygiętym łukiem, rudobrody z toporem w garści.

W oddali przemknęły pozornie niezgrabne sylwetki kilkunastu hien.

W rzeczywistości było to jednak stado dupczonych indianek, które ostatkiem sił powstrzymywały się od kaszlu.

Przy rozkopanych grobach i rozwleczonych, wyżartych zwłokach było spokojnie i pusto. Regan zapalił latarnię i przyjrzał się śladom uczty. Od razu rozpoznał ślady bytności celofyzów (celofyzy nie istnieją), wyjedzone wątroby, zmasakrowane twarze bez gałek ocznych i wielkie, głębokie dziury w klatkach piersiowych ofiar. Tylko cztery szkielety dokładnie wyczyszczone z mięsa i wnętrzności. Ziemia wokół rozdrapana wielkimi pazurami.

– Małe stadko pieprzonych celofyzów było tu przed trzema nocami – oznajmił Regan – poszły na południowy zachód, równolegle do traktu.

Po pierwsze, jak już wspomniałem, celofyzy nie istnieją.

Po drugie, proszę Cię, Autorze, po dobroci (jeszcze tym razem). Siądź na chwilę i spróbuj, przynajmniej spróbuj pomyśleć. Wiem, że nie masz wprawy, ale od czegoś trzeba zacząć. A więc, tak dla rozgrzewki, dlaczego wygrzebane z grobów trupy przez dwa dni leżą o rzut zgniłym kartoflem od wioski i nikt ich nie grzebie z powrotem? Pytam, bo żadna, absolutnie ŻADNA sensowna odpowiedź nie przychodzi mi do głowy. Ponownie, ręce opadają.

– Gady muszą mieć cholernie dobry węch, żarłoczne ścierwojady. Tam jest więcej trupów.

– Nic tu po nas.

I już chyba zostaną opadnięte na dobre. W konkursie na najgłupsze dialogi wygrałby Autor wszystkie trzy medale. A na najbardziej nielogiczny tekst miejsca od pierwszego do pięćdziesiątego. Na pięćdziesiątym pierwszym pewnie by się znalazły automatyczne tłumaczenia stron internetowych.

Pomijając fakt, że celofyzy nie istnieją, stado padlinożerców rozgrzebuje groby i wyciąga z nich na powierzchnię trupy, tak? Widział kiedyś Autor jakiś film przyrodniczy? Najlepiej taki o Afryce? Z dużą ilością sępów, hien i innego paskudztwa? Otóż padlinożercy nie zostawiają na później, bo później może już nic nie być i nie odchodzą dalej, jeśli nie zeżrą wszystkiego, co się do zeżarcia nadaje. Tu mamy około pięćdziesięciu grobów, tymczasem Autora wyimaginowane celofyzy zadowalają się czterema ciałami. I idą dalej, rzekomo wiedzione węchem, pomimo że w tym samym miejscu, bez żadnego wysiłku i konieczności wędrowania, mają jeszcze kilkadziesiąt ciał do dyspozycji.

A tak przy okazji... To musiały być indianki. Hieny, jak to mają w zwyczaju, żarłyby ścierwo.

Najemnicy ruszyli w drogę powrotną, z pustymi rękami i z pustymi sakiewkami (nie było z czego trupów ograbić, czy jak?), z głowami pełnymi domysłów i planów.

Którekolwiek z nich związane z fabułą utworu może? Choćby przez przypadek?

 

***

 

Sołtys nie płacił za fatygę. Zaspani i znużeni wędrowcy szybko zawitali do krainy marzeń, w małym, zimnym i tanim pokoiku na poddaszu „Nosorożca”.

Na nieboskłonie usianym tysiącami gwiazd pozostała tylko samotna Fara – drugi księżyc, siostra Korata.

Zaraz, zaraz... To oni tak w środku nocy te groby poszli oglądać? Po ciemku? Z noktowizorami chyba? Przypomnę Autorowi, że napisał Autor tylko, iż nie czekali do rana. Ale czy poszli wieczorem, po południu, czy zaraz po obiedzie już wspomnieć zapomniał.

Nierówne i nieporządne schody karczmy zaskrzypiały przeraźliwie. W korytarzu zadudniły liczne kroki. Gdzieś daleko za oknem coś roześmiało się nagle i histerycznie. Drzwi pokoju otwarły się powolutku, do środka wpadł sołtys i kilkanaścioro krzyczących coś niezrozumiale wioskowych dzieciaków.

Po tym jak schody zaskrzypiały przeraźliwie, a w korytarzu zadudniły kroki otwieranie drzwi powolutku nie ma już chyba większego sensu, co? A już tym bardziej, jeśli otwiera się je z zamiarem wpadnięcia do izby. Ale kogo ja się pytam...

Tej nocy nic nie mogło obudzić trzech kompanów (nawet cichutkie otwieranie drzwi?). Na szczycie widocznej za oknem olbrzymiej góry stanął malutki człowieczek w towarzystwie zielonego knura (Pawlak z kabanem pastowanym?!). Dzieciaki powłaziły na łóżka najemników a sołtys wydał jakieś polecenie, wyrzucił z siebie kilka niezrozumiałych bełkotliwych słów (jeśli niezrozumiałych i bełkotliwych, to skąd wiadomo, że polecenie?). Malcy zmienili się w gady. Drobne dłonie przeobraziły się w wychudłe szponiaste łapska, szczęki wysunęły daleko w przód, w świetle księżyca błyszczały sczerniałe zębiska. Wyłysiałe czaszki, wygięte w łuk kręgosłupy i długie mięsiste nogi, skóra brunatna (istny Niemiec, kusa sztuka...). Na grzbiecie wyrosły rogowe wypustki. W ciemnościach świsnął długi ogon jednego z gadów. Małe celofyzy z wizgiem zabrały się do uczty, rozszarpały Tordeka jak pluszową zabawkę... To chyba jakiś koszmar (jestem o tym święcie przekonany już od pierwszego akapitu). Regan obudził się zlany potem, w dłoni dzierżył swój ukochany miecz, przecież tylko jemu tak naprawdę ufał.

Z nim tylko rozmawiał i oglądał zachody słońca nad Północnymi Królestwami. Literatura zna już zresztą takie przypadki, Pani Kowalska jej było, żona Rocha, ale też nie umiała gotować.

W pokoju było pusto, towarzysze smacznie spali, nie było góry przesłaniającej pół nieba (w pokoju? Faktycznie, zaskakujące...) ani małych potworków (bo celofyzy nie istnieją) ani sołtysa i ludzika dosiadającego zielonej świnki (a ludzika całującego wołeczka zbożowego też nie?). Była ciemność i cisza, noc była duszna (to już nie zimna, jak kilkanaście linijek temu?). Krasnolud wygrzebał z kieszeni płaszcza (w płaszczu sypia? Z mieczem? Pieszczoszek...) stalową piersiówkę i przyssał się do niej z rozkoszą, wyborna krasnoludzka wódka rozlała się po organizmie (zewnętrznie, czy wewnętrznie? Jak zewnętrznie, to będzie śmierdział, a jak wewnętrznie, to musiało boleć straśnie). Potem przyszedł krótki sen i pianie kogutów o świcie, krzątanina chłopów wychodzących w pole i beczenie prowadzonych na pastwiska kóz. Wstało słońce i trzech najemników, niebo zasnute było kłębowiskiem nastroszonych groźnie chmur.

Dobiegamy połowy tekstu, pora chyba zwrócić Autorowi uwagę, iż używa terminu najemnik cokolwiek niewłaściwie.

 

***

 

W „Nosorożcu” trójka podróżników łapczywie pożerała śniadanie. Rink przyglądał im się oblizując wargi i popijając małymi łyczkami rozcieńczone piwo. Zza framugi drzwi prowadzących do części mieszkalnej krasnoludom przypatrywała się z zaciekawieniem mała dziewczynka.

– Tym razem nic żeście nie upolowali, co?

– A co ci... – Tordek głośno przełknął kęs chleba ze smalcem – do tego szarlatanie.

...z szarlatanem najwyraźniej też ma problemy...

– Jeno się o was troszczę, bo bez pracy ciężko – nikt mu na to nie odpowiedział, jednak gospodarz był cierpliwym człowiekiem (a że ja nie jestem, przy kolejnym dialogu zacznę chyba dźgać nożem monitor) – Idźcie dalej traktem, tam będzie dla was robota. – Rink odczekał chwilę, ale jego słowa nie zrobiły na najemnikach pożądanego wrażenia – Im dalej traktem tym większe spustoszenie poczyniła epidemia, w Malpump, pół dnia drogi stąd, nie wyżyła trzecia część mieszkańców (i tak oto dowiadujemy się, że według Autora jedna trzecia jest większa od połowy). A dalej... dalej też była wioska, wymarła większość rodzin, wioski nie ma. Pola opustoszały, i chałupy – Trzech kompanów z zainteresowaniem nadstawiło uszu – Ci, co przeżyli przenieśli się do Malpump albo do nas. Zostały puste domostwa i zgliszcza, i trupy na widoku i groza się czai (trupy z pewnością się nie czają, bo są na widoku. To zaprzecza samej istocie się czajenia.). Tak mówią ludziska. Do Malpump wam trza, tam da wam sołtys roboty.

– Niezłe żarcie gospodarzu – pochwalił karczmarza Jok. (już mi się nawet nie chce...)

Kółka dymu leniwie wzlatywały pod niski strop.

Zielona żaba skacze do sadzawki.

Zen.

 

***

 

Kiedy trzej nietypowo dobrani (i fatalnie skonstruowani) najemnicy wyruszali w drogę do Malpump chłopi dawno harowali już w polu. Ostatni ciepły dzień tego roku był wczoraj (pamiętamy, pamiętamy. Ale Autor, zdaje się, gdzieś pod koniec tekstu o tym zapomina), dziś (dziś, w dniu pisania, czy dziś, w dniu czytania?) słońce otuliły grube chmury a mroźne wiatry z zachodu stały się dokuczliwe. Nad głowami wędrowców płynęły chmary kruków, niekończąca się rzeka czarnych ptaków zmierzała przed siebie, na południe.

I znów Autor chciał bardzo mocno, żeby było tak literacko, tak klimatycznie, tak posępnie i stylowo, a tymczasem kupa wyszła z tego. Kruki nie latają w chmarach, łączą się w pary na całe życie i takie towarzystwo w zupełności im wystarcza, a do tego (co za niespodzianka!) nie mają żadnych interesów na południu. Zimują tam, gdzie mieszkają. Gawrony, wrony i kawki też. To tak na wypadek, gdyby Autor myślał, że kosmetyczna poprawka wystarczy.

Kraj był tu pełen łagodnych pagórków i wzniesień. Wokół ciągnęły się rozległe pola uprawne, i dziki step porośnięty falującą trawą (dziki step o pół dnia drogi od rozległych wrzosowisk... no jakby to powiedzieć... to jest raczej odrobinę geologicznie niespójne. Wciąż też brak jakichkolwiek kolejnych śladów lądolodu, poza tym nieszczęsnym samotnym głazem na cmentarzu). Na horyzoncie pojawił się raz mały zagajnik (The Larch!!!). Szczyty brzóz, topoli i jesionów targane oszalałym wiatrem tańczyły na tle nieba.

Naprawdę nic Autorowi nie zgrzytało między zębami, niczym śrut podczas konsumpcji zająca, kiedy Autor pisał powyższe dwa zdania? Mamy mały zagajnik gdzieś na horyzoncie, który powinien być w takim razie ot, grubszą linią zieleni, a tymczasem widzimy wyraźnie, że to brzozy, topole i jesiony, w dodatku ze szczytami tańczącymi na tle nieba.

Minęło południe i najemnicy dotarli wreszcie do celu. Wioska Malpump nie prezentowała się tak jak poprzednia. Była założona na podobnym planie, lecz mniejsza (jeśli wielkość to jedyna różnica, to jednak prezentowała się podobnie). Kilka chałup spalono, z jednego z wielu pogorzelisk wydobywały się jeszcze kłęby szarego dymu.

Kiedy wybuchła zaraza, tych, z oznakami choroby zbierano w wybranych domostwach. Nocami, kiedy zdrowi spali, chorzy w świetle księżyca chowali na wrzosowiskach tych, co już pomarli. Wokół zamieszkanych przez dotkniętych zarazą chałup dniem i nocą palono ogniska, które miały jakoby odganiać morowe powietrze. Kiedy już wszyscy wyzionęli ducha a zaraza odpłynęła, chaty palono. W środku płonęły zwłoki chorych, których nie miał kto pochować (a co, sami zdrowi we wsi zostali?), meble, przedmioty codziennego użytku, płonęły złe duchy zgnilizny a z nimi ostatni konający i wycieńczeni chorobą ludzie (a podobno palili zwłoki tylko).

Mieszkańcy wioski przebywali w polu a nieliczna dziatwa harowała tej jesieni wraz z nimi (jak zresztą wiejska dziatwa czyni KAŻDEGO roku...), tylko małe brzdące pod opieką sołtysa (kawał lenia musiał z niego być, że w pole mu się nie chciało) i jego małżonki pozostały w wiosce. W miejscu gdzie w poprzedniej osadzie stała gospoda, tu rósł olbrzymi, prastary dąb, który w swej łaskawości rzucał cień na okrągłe klepisko (ch*ja tam w łaskawości. Jak olbrzymi, to wyboru nie miał), niczym przedwieczny strażnik wisiał nad mizerną wsią (dąb wiszący nad wsią niczym strażnik... Od tej górnolotności już mi ziemniaki w piwnicy kisną). Owo święte (dlaczego zaraz święte?) drzewo ochrzczono Konem. Kon był żywą kaplicą bogini urodzaju Eleany, ale także żywą szubienicą. Kilkanaście postaci dyndało na grubych, guzowatych konarach dębu. (musi strażnicy wsi) W gałęzie wczepiły się drobne pterodaktyle (a nie wygodniej zwisać?).

Gdzieś (bo widać go nie było) pod wisielcami (byle nie z otwartą gębą...), na masywnej ławce spał sołtys, brzuch, nieco mniejszy niż kiedyś (ale nam to nie robi i tak różnicy, bo spotykamy go po raz pierwszy...), bo rok był przecież chudy, to wznosił się to opadał. Wokół niego rozłożyła się obozem horda nieustępliwych i nie znających litości czworonogów o rozmiarach małego psa.

Najemnicy wjechali na plac i zamarli na jego skraju. Nagie (dęby nie gubią liści na zimę), powykręcane konary dębu i rozkołysani wisielcy nadawali temu miejscu szczególną atmosferę grozy. Wiatr grał na naprężonych strunach nieziemskiego instrumentu (powiedziałbym, że jak na opowieść fantasy to nader przyziemnego. Trudno znaleźć rozstaje bez wisielca...), linach zakończonych zaciśniętymi na szyjach bezimiennych straceńców pętlami.

Zapewniam, że nie bezimiennych. Śmiałbym wręcz wyrazić twierdzenie, że jeśli to miejscowi, to znali ich absolutnie wszyscy. Z imienia, nazwiska i upodobań do dłubania w nosie.

– Cholerne pustkowie.

– Ani żywej duszy – stwierdził Jok.

Regan wskazał palcem na rozgrywającą się po drugiej stronie placu (to dąb nie stoi już po środku klepiska?), pod ogołoconym już z liści dębem (ja wiem! Żyrafy przyszły i oskubały!), scenę. Potem cała trójka puściła się kłusem w stronę sołtysa (to w końcu widzieli go, czy nie widzieli?). Spod końskich kopyt uniósł się kurz, a z niedalekiej chałupy wybiegła niska, krągła kobieta, ona także dostrzegła niebezpieczeństwo. Żona sołtysa, bo to była ona, pierwsza dopada do męża, na jego nieszczęście.

– Co ty nierobie jeden wyrabiasz! – kobieta z nadzwyczajną sprawnością kopnęła w ławkę i ta przewróciła się na bok (dla ścisłości, wiejska ławka, to zazwyczaj deska przybita do dwóch wkopanych w ziemię palików). Sołtys ocknął się na miękkim kobiercu liści (czyli jednak nie żyrafy, cholercia...), nachylał się nad nim prawdziwy demon ogarnięty furią.

– Jak ty ich pilnujesz durniu? Jak można zasnąć opiekując się gromadką niemowląt zakuty łbie! – mężczyzna z szeroko rozwartymi oczami nieprzytomnie rozglądał się dookoła, kilkanaścioro berbeciów z wyrzutem wbiło w niego wzrok (to te wspomniane nieustępliwe i nie znające litości czworonogi rozmiaru psa?). Całej tej scenie przyglądały się z siodeł trzy milczące postacie.

– Ale ja tylko...

– Nic cię nie usprawiedliwia, dzieciakom mogło się coś stać imbecylu!

No to pojechała sołtysowa postmodernizmem po calaku, co nie?

– Piękna pani – wtrącił się Jok, na twarzy kobiety wykwitł rumieniec – Mamy kilka spraw do męża.

Naprawdę. Ale to naprawdę, naprawdę. Nie. Mam. Już. Siły. Komentować. Tych. Kretyńskich. Dialogów.

Kobiecina teraz dopiero przypomniała sobie o obecności jeźdźców.

– No... dobrze, popilnuję ja ich przez chwilę, a ty rozmów się szybko z gośćmi – kobieta podejrzliwie i bezwstydnie obmacywała wzrokiem krasnoludy (no proszę, nie dość, że grafoman, to jeszcze świntuszek...) i ich bladoskórego towarzysza.

Zaspany sołtys bez słowa zaprowadził najemników do swojego domostwa. Mężczyzna usiadł na zydlu przed przybyszami.

– Co sprowadza was do mnie?

– Przybywamy w poszukiwaniu w zdaniu szyku właściwego.

– Jesteśmy najemnikami, jak można się domyślić (a można?). Szukamy tu zajęcia dla takich jak my (czyli jakaś wojna, czy coś...) – człowiek zmierzył ich wzrokiem, „nieroby” pomyślał.

No to się pokałapućkały osoby Autorowi.

– Dla takich jak wy? Może coś się znajdzie – przyznał z mieszanymi uczuciami.

– Banda celofyzów?

– Nie. (oczywiście, że nie)

Zapadła głucha cisza.

– Więc co?

– Nie wiem czy bezpiecznie... o tym rozpowiadać? Czy to się godzi?

Jak niebezpiecznie i się nie godzi, to niech du...głowy nie zawraca.

– Podejmiemy się każdego wyzwania – wypalił Tordek.

Zdradzając jakże nieprofesjonalną desperację. Sołtys już wiedział, że nie będzie się musiał wysilać, kiedy przyjdzie do targowania się o zapłatę. Stojący przed nim obszarpańcy gotowi byli złapać jakiekolwiek zlecenie za gołą kość odebraną podwórzowemu Burkowi...

– Tak tak wiem, znam ja te wasze gatki – sołtys zawiesił głos – W ruinach wioski na południu... tej opuszczonej wioski Lamsam, osiadł nekromanta.

I, jak widzimy, nie krygował się zbyt długo. Jedno zdanie i od razu do rzeczy, prosto z mostu.

– Jaki nekromanta? Tu? – na takim zadupiu pomyślał, Regan Czarny.

Diabli wiedzą tak naprawdę, co pomyślał, a co powiedział. Ale do tego trzeba by mieć jakieś pojęcie o dialogach. No nie wymagajmy zbyt wiele...

– Tak, to fakt (że zadupie?).

– Może jeszcze zbudował sobie wieżę albo podziemny labirynt?

Sołtys z powagą pokręcił głową.

– Daje się wam we znaki? Ten nekromanta?

– Zabrał kilka osób. Pewnego lekarza z Atalii, drwala (z zagajnika), dwóch pastuchów... – sołtys podrapał się po gęstej rudej czuprynie – Widziała go stara Hegel. Idźcie do niej to wam może co wyjawi.

 

***

 

Hegel była przygarbioną, poskręcaną staruszką, najstarszą w wiosce istotą po dumnym Konie (byli do siebie podobni) (też była naga i stała pośrodku placu?) mimo to wiele widziała i wciąż dobrze słyszała. Wyglądała jak typowa wiedźma, chustka na głowie, brodawka na nosie, bardzo krzywym i garbatym zresztą, włosy białe i długie.

Pomijając brodawkę, opis pasuje do 80% polskich wiejskich starowinek. Pozostałe 20% zaiste posiada na nosie brodawkę. Żadna z nich nie jest autentyczną wiedźmą.

Brakowało tylko kota.

70% polskich wiejskich starowinek kota w obejściu posiada.

Właśnie wyszła z domu i usiadła na ławce przy progu (ławka przy progu to kolejna potworna konstrukcja stylistyczna), jak to miała w zwyczaju. Hegel od dawna już nie pracowała, była stara i słaba, a także otaczana troską i szacunkiem, miała w Malpump swoje przywileje (np.?). Kiedy tylko usiadła zastygła jak skamieniała, tylko końcem krętej laski grzebała w ziemi (nie poruszając ręką, ma się rozumieć) jak kura pazurem (jak kura pazurem się bazgrze, a nie grzebie) i pomlaskiwała sobie co jakiś czas (nie poruszając przy tym ustami, ani językiem. klaszcząca jedna dłoń to przy tym pikuś).

Tam gdzie uliczka (uliczka? Taka brukowana, z rynsztokami, latarniami i w ogóle?) wychodziła na plac pojawiły się trzy postacie.

– A czego tu wyglądają wojowie (Mirmiła...)? – rzuciła już od progu wiekowa kobiecina.

– Podobno widziałaś nekromantę, chcemy spytać o kilka szczegółów. – rzucił nonszalancko porucznik Borewicz/Halski (w zależności od pokolenia odbiorcy)

– A po cóż to?! (no właśnie)

– Unicestwić go chcemy, złego nekromantę. (bo to zła kobieta była...)

– A tak, jasne, że tak. Widziałam ja go, kiedy zbierałam grzybki (halucypki?) w zagajniku (a jakże!) na południu, tam był. W stodole na skraju Lamsam siedział.

– Jak wyglądał nekromanta?

– Cały biały jak śnieg, włosy długie białe i cały biały (Gandalf?), tylko krew na rękach i na ciele (goły był, znaczy?). Chudy był i wysoki. A co wyrabiał zapytacie wy pewnie? (a właśnie, że nie zapytamy, stara purchawo!) To wam powim, w ludzkich zwłokach grzebał, coś układał, cosik szeptał...

– Zobaczył panią (Goździkową chyba...) może?

– Nie, nie obaczył na szczęście jakem go podglądała... i groza taka biła z jego oblicza... ale krzyknął potem urok zły.

– Ale nic się złego nie przytrafiło? (komu?)

– Jak nie? Grzybki mi zatruł to je wyrzuciłam. Kota mojego Garhusa podtruł okropnik, rzygał Garhus jak kot zaprawdę.

– A ghuli nie widziałaś babuleńko?

– Ni jednego – staruszka energicznie pokręciła głową.

W oknie pojawił się czarny jak smoła kocur Garhus, obdarzył najemników nieziemsko ludzkim spojrzeniem i wyłożył się (wyłożyć to się można, jak się ma łyżwy pierwszy raz w życiu na nogach) na framudze okna, wciąż jednak czujnie łypał jednym okiem (a drugie co, wypadło?) na rozmówców swojej chlebodawczyni.

Wiele jeszcze pytań padło i wiele ciekawych odpowiedzi udzieliła stara Hegel. Opuszczona przez ludzi i bogów wioska Lamsam leżała niespełna dzień drogi na południu.

Wciąż czekała na tych, co ją odczarują.

Powyższe trzy zdania mają zapewne wzbudzić w czytelniku ciekawość, wskazać na nadchodzącą tajemnicę i ogólnie oddziaływać literacko. Niestety, Autor nie ma najbledszego pojęcia jak to zrobić, a mimo to, na siłę, próbuje. Z efektem co najmniej komicznym.

 

***

 

– Podejmujemy się zadania do stu piorunów (stu tysięcy beczek białego asfaltu, jak stało w Kleksie; Porwaniu księżniczki) – oznajmił sołtysowi rudobrody. Prawda była taka, że trójka kompanów nie miała innego wyjście, kończyły się oszczędności.

– Więc jutro o świtaniu wyruszacie?

Kiwnięcie głową. W górze kołysały się śmierdzące trupy, w gałęziach prastarego Kona świszczał wschodni wiatr.

Dopiero co wiał południowy, a przed nim zachodni. Może ja się nie znam, ale ma to w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Tak na przykład dla fabuły, albo przynajmniej świata przedstawionego?

– Nekromanci są cholernie groźni, osiemdziesiąt berdeńskich srebrników.

Sołtys uniósł wysoko rude brwi.

– Rozbój w biały dzień! Kupiłbym za to lepiej żelazne pługi, sześćdziesiąt.

A co? Do tej pory orali papierowymi?

– To może lepiej sami ubijcie nekromantę. Na takim zadupiu nie szybko znajdą się inni śmiałkowie. Siedemdziesiąt pięć i ani grosza mniej -w oczach Tordeka czaiła się determinacja i groźba.

Jeśli CZAIŁA SIĘ to ALBO determinacja, ALBO groźba.

– Rozbój w biały dzień – sołtys kiwnął przy tym głową na znak zgody – Skąpe karły – wysyczał przez zęby, tak, że nikt go już nie usłyszał.

Swoją drogą, bardziej przekonujące sceny targowania się widywałem w supermarketach.

 

***

 

O wschodzie słońca trzech jeźdźców wyruszyło z Malpump na południe. Świt przywitał ich drobnym deszczem, ciemne chmury wisiały nisko nad ich głowami. Nikt ich nie pożegnał, nikt nie machał i nie rzucał pod nogi kwiatów (a skąd taki pomysł w ogóle?), tylko stara Hegel zastygła w oknie niczym kamienny gargulec z fasady jakiejś świątyni, a na parapecie przeciągnął się czarny kot.

Trójka kompanów parła bez słowa na południe (przez kisiel się przedzierali, że parli?). Kropelki deszczu siekły po twarzach niczym igły. Regan, ściskając w zębach czarną fajkę, próbował przypomnieć sobie wszystko, co wiedział o nekromantach. Tordek zapatrzony gdzieś w dal myślał o skarbach, jakie być może zgromadził zły czarownik i o siedemdziesięciu pięciu srebrnikach. Jok wcisnął się tylko głębiej w kapelusz i zatopił w plątaninie myśli.

Wioska Malpump została daleko w tyle, monotonny krajobraz stepów i równin Północnych Królestw przelewał się przed oczami wędrowców. W oddali włochate nosorożce (Alcman, ja cię proszę...) pasły się na wzgórzu, ich porykiwania płynęły daleko w przesłonięte deszczem odległe światy i przestrzenie (Zegarmistrz światła purpurowy???). Po godzinach podróży deszcz dał na chwilę odetchnąć wędrowcom. Na południu majaczył ciemny las, był to ów „zagajnik”, o którym wspomniała stara Hegel. Trakt niknął gdzieś wśród wiekowych dębów, klonów i sosen. Kolejne godziny trzej kompani mieli spędzić podróżując wąskim gościńcem wśród drzew.

W plątaninie gałęzi i konarów, w koronach drzew mieszkały latające wiewiórki, demony (Aaa! Latające wiewiórki! Demony! Aaa!!!) tego niewielkiego lasu.

No, skoro mieli spędzić godziny jadąc przezeń, to chyba nie taki niewielki, co?

Ściółka leśna ukryła się pod grubymi dywanami liści, poskręcanych i szaroburych.

Wreszcie wędrowcy zatrzymali się na posiłek, usiedli na miękkim pstrokatym kobiercu. W krótkim czasie opróżnili bukłak z winem i pęcherze, napełnili brzuchy soloną wołowiną i gruszkami, które kupili na pewny wiejskim targowisku.

Za moich czasów mówiło się, że dwie rzeczy są na świecie niepowstrzymane. Armia Czerwona i sraczka. Armia Czerwona się sporo zdewaluowała od tamtej pory, ale w sraczkę po solonej wołowinie i gruszkach wierzę święcie do dziś.

Już nie wspominam o wiejskim targowisku nie wiadomo skąd.

Przez jakiś czas prowadzili chaotyczną, urywaną rozmowę. Z góry przypatrywały się wędrowcom latające wiewiórki, chciały mieć pewność, że intruzi nie zatrzymają się w ich świecie na dłużej. Gdyby zaszła taka potrzeba były gotowe go bronić.

Za*ebałyby ich orzechami. Bez chwili wahania.

Najemnicy szybko ruszyli w dalszą drogę. Po jakimś czasie las skończył się i kiedy trzej kompani znaleźli się na jego skraju, spostrzegli na horyzoncie pierwsze zabudowania. Ognista kula wyłoniła się na chwilę spomiędzy ciemnych chmurzysk. Słońce kończyło już swoją codzienną wędrówkę po nieboskłonie i jego czerwone promienie otuliły ujmującym blaskiem skraj lasu, opustoszałe pola i wrzosowiska oraz stado zwinnych antylop (no już tylko Makrauchenii brakuje...) przemierzające otwarte przestrzenie równin. Niebo jak kwadryliony razy wcześniej dało pędzącym swój żywot tu na dole boski spektakl.

Przy odrobinie interpunkcji powyższe zdanie miałoby może i odrobię sensu. Nadal byłoby spiżowym pomnikiem grafomanii, ale przynajmniej poprawnym gramatycznie.

W okolicy wsi nie było żywej duszy. Kiedy do pierwszych zabudowań pozostało kilkadziesiąt jardów Jok nałożył cięciwę na swój krótki łuk, czule poprawił kołczan z czerwonej skóry.

Ani chibi, jak wyczuwam tzw. tryndy panujące w świecie przedstawionym, z pawianiej dupy ten kołczan.

Jeźdźcom ukazał się wreszcie makabryczny obraz pobitej przez dziką i bezrozumną zarazę (no, jak to zaraza, prawdę powiedziawszy...) wsi, osady zdruzgotanej przez jakąś niewyobrażalną furię o nieznanym śmiertelnikom pochodzeniu, nienazwaną (eee... zaraza to nie nazwa?). Wzdłuż drogi leżały gnijące zwłoki mieszkańców, inne ciała oparte były plecami o ściany chałup. Zdeformowane przez czas oblicza i nienaturalne pozy trupów nadawały im demonicznie groteskowy wygląd.

W poprzednich dwóch wsiach chorych izolowano, a trupy palono. Jak do tej pory ani słowem się Autor nie zająknął o tym, jakoby zaraza zabijała w kilka sekund. No przyznaję, obraz trupów siedzących pod ścianami domów może jest i sugestywny, ale w kontekście tej konkretnej historii kompletnie bez sensu.

Śmierdzące truchła przypominały drewnianych aktorów nisko budżetowego teatru lalek.

Znaczy co, grubo ciosani, malowani tanimi farbami?

Puste oczodoły i dziwna, obłąkańcza mimika.

Mimika – ruchy mięśni twarzy wyrażające przeżywane uczucia; też: sztuka wyrażania uczuć i myśli za pomocą wyrazu twarzy, stosowana jako środek gry aktorskiej (za Słownikiem języka polskiego).

Wiele z ciał było okaleczonych, niektóre na wpół pożarte przez ghule i dzikie zwierzęta, temu brakowało nogi tamtemu ręki inny miał wielką, szkarłatną dziurę w brzuchu. Każdemu zbierałoby się na wymioty. I śmiałkom przybyłym tu, aby zgładzić złego nekromantę zaprawdę chciało się rzygać.

W tonie zaiste biblijnym, jak widzę.

Wojownicy powoli minęli pierwsze upiorne domostwa, minęli kilka postrzępionych ciał (te postrzępione ciała przypominają mi, nie wiedzieć czemu, tę uroczą historię jak to flagi wyłopotały się na wietrze, ale to już może innym razem...). Drzwi chałup były zazwyczaj otwarte, okna powybijane (przez zarazę bez wątpienia). W niektórych łóżkach spały już spokojnie ostatnie ofiary bezdusznego choróbska, z niektórych łóżek coś wywlokło to czy tamto truchło. Najemnicy zatrzymali się na skraju klepiska, na drugim jego końcu stanął majestatyczny dąb, podobny do Kona, lecz już bezimienny (niby Pomnik Przyrody, a tabliczkę jakiś wandal jeden z drugim zapier...). Potem gad zniknął (wielka szkoda, że się zapomniał najpierw pojawić, prestidigitator jeden w ząbek czesany). Wszędzie było pusto, i tylko wiatr hulał w tej upiornej osadzie zamiatając liściasty dywan (kolejny dąb, z którego ktoś dokładnie oskubał wszystkie listki?), swawolił tu bardziej niż gdziekolwiek indziej, tu był całkiem sam.

Nie licząc chałup we wsi. Jakiś cywilizowany ten wiatr, skoro bardziej woli hulać we wsi, niż na pustkowiu.

Złego nekromanty ani śladu.

Przecież w stodole pod lasem siedzi, to czego się spodziewali? Drogowskazów?

Trzej kompani bez jednego słowa przemierzyli całą wieś, zastygli z orężem w ręku w odległości rzutu kamieniem od stodoły usytuowanej na skraju osady. W środku coś chrupnęło, coś szeleściło i z regularnością, jakiej nie powstydziłby się gnomi zegar pociągało nosem.

Po pierwsze, stodoła powinna znajdować się po kompletnie przeciwnej stronie wsi. Od lasu, bo stamtąd widziała ją stara Hegel.

Po drugie, opisane przez Autora odgłosy byłyby tak naprawdę niesłyszalne nawet po przyłożeniu ucha do wierzej stodoły. Z odległości rzutu kamieniem siąkania nosem i szelestów nie byłoby słychać nawet w opuszczonej kopalni węgla. Aczkolwiek mogę się sugerować własnymi zdolnościami w dziedzinie miotania kamieni.

Najemnicy bezszelestnie zsunęli się z wierzchowców i powoli podkradali się do budynku. Jok nałożył już strzałę na cięciwę swojego krótkiego łuku, Regan mocniej ścisnął stylisko ciężkiego młota, Tordek mimo woli zasłaniał się już puklerzem i gotował lekkie toporzysko do ciosu. Wiewiórka na gałęzi niedalekiej brzozy (las został po drugiej stronie wsi) wyciągnęła szyjkę żeby lepiej widzieć całą scenę.

Nosz, ku*wa, poetycko się robi. Może jeszcze niech ptaszęta zaświergolą głosikami, a Bambi niech zatańczy.

Kruki siedzące na dachu najbliższej chałupy odwróciły dzioby w stronę stodoły.

No toć mówię, że Disney.

Wojownicy przypadli już bezgłośnie do ściany budynku, Regan lewą dłonią sprawdził przegnite deski.

Faktycznie, dokładnie tak jak przypuszczał. Były przegnite. Cholera, pomyślał. A na polskim uczyli, że mówi się przegniłe!

Pytające kiwnięcie głową.

Do Bułgarii zawędrowali???

Przyzwalająca odpowiedź towarzyszy.

Z pewnością pokręcili przyzwalając głowami.

Rudobrody krasnolud zrobił kilka kroków w tył i zasłaniając się pokrytą stalowymi ćwiekami tarczą z rozpędu walnął o spróchniałą przeszkodę dzielącą ich od przeciwnika. Przegnite deski poszły w drzazgi dwa krasnoludy z rykiem godnym niedźwiedzia jaskiniowego wpadły do wnętrza stodoły, za nimi pochylając się wskoczył Jok. Błyskawicznie naciągnięta cięciwa, strzała wymierzona w samotną postać przed nimi.

Najemnik powstrzymał się.

No, żeby głęboką frustracją tego nie przypłacił...

Od wychudłej, tyczkowatej istoty przyodzianej w biel i poplamionej licznymi śladami krwi biła nieziemska wręcz groza. Mężczyzna dygotał ze strachu, oczy miał szeroko rozwarte, podkrążone.

Przypuśćmy, że jestem osiłkiem z wielkim mieczem w ręku. Nieoczekiwanie, z przyczajki wypadam na chudego inteligenta z książką w ręku. Tamten fajda się ze strachu, że aż miło. Czy w takiej sytuacji, napisałbym, że od sfajdanego bije nieziemska wręcz groza? Ja nie. Autor oporów nie ma.

Księga, którą trzymał w kościstych dłoniach upadła z szelestem (lepiej byłoby napisać, że z hukiem) na ziemię. Wojownicy zastygli, gotowi do walki. Nekromanta zrobił krok w tył, potknął się o krzesło, wylądował na ziemi. Ręką wymacał ciężki topór drwala.

Drwal jednak nie miał ochoty oddawać swego topora i kopnął nekromantę z półobrotu.

 

A teraz koniec żartów. Uprzedzam i ostrzegam naprawdę na poważnie. Czytelniku, poniższy fragment bije wszelkie ustanowione do tej pory przez Autora rekordy braku jakichkolwiek zdolności literackich. Dalsza lektura grozi zapaskudzeniem monitora.

– Cz... czego chcecie? – Wymamrotał niewyraźnie – To nie ja, nie moja wina.

– Skończ pieprzyć od rzeczy – rozkazał Regan – gdzie nekromanta?

Zapadła cisza.

Najemni zabijacy potoczyli wzrokiem dookoła. W stodole stało kilka prostych ław, na nich rozłożone na wznak nagie ciała. Niektóre otwarte nożem inne nadgryzione potężnymi szczękami nienazwanego. Smród nie do wytrzymania, na okrągłym stoliku pełno ampułek, kolorowych buteleczek, dymiący palnik i moździerze. Na innej ławie noże, szczypce, piły. W kącie ułożona z opasłych tomisk wieża. Na drugim końcu wysoka szafa. Kilka ciał w stosie pod ścianą.

– Nie... nie znajdziecie go tu.

Jok podszedł do nekromanty, mierząc do niego z łuku.

– Gadaj co wiesz, plugawy sługusie złego.

Mężczyzna nic nie powiedział..

– Jak to nic! – Szyję klęczącego człowieka polizało ostrze topora, za kołnierz spłynęła szkarłatna stróżka krwi – A te ciała, magiczne mikstury!

– Jestem... jestem tylko lekarzem – wyszeptał prawie płacząc – Nie chciałem tego.

Najemnicy opuścili broń. Ciężkie westchnienia i mocne przekleństwa rozległy się w starej stodole.

Żebyście słyszeli te, które rozległy się w moim pokoju, kiedy to po raz pierwszy przeczytałem...

– Wszystko powiem – odezwał się znowu człowiek.

– Dobrze już, nie rozwalimy ci łba – pocieszył go najlepiej jak umiał Regan.

No to buzi buzi teraz.

Krasnolud wyciągnął niewiadomo skąd swoją piersiówkę (zza pazuchy może?) i pociągnął z niej za trzech.

– Jestem tu... sam, jeden w tej bezludnej wsi, gdzie najgorsze bluźnierstwa uchodzą płazem.

Najgorsze bluźnierstwa może i tak, ale gwałt na literaturze nigdy!

– Gadaj psubracie – rzucił chrapliwym głosem i powoli zaczął spacerować między ławami.

Kto?

Mężczyzna rozpoczął swoją opowieść.

– Przybyłem tu na wieść o zarazie i o wysokim wynagrodzeniu za fachową pomoc mieszkańcom, przybyłem z moją Lin.

– Łgaj jak najlepiej a może ocalisz łeb – rzucił Tordek rechocząc nerwowo.

Mężczyzna nie zwrócił na to uwagi. Kontynuował niepewnym głosem.

– Jestem dobrym lekarzem, naprawdę dobrym. Pobierałem nauki u mistrza Giriona. Słyszeliście może? (słyszeliśmy. Gorion mu było, swoją drogą) – Trzej zabijacy pokręcili głowami – On zresztą, człowiek niezwykły, zaszczepił we mnie chorobliwą fascynację medycyną – tak naprawdę ta fascynacja siedziała w nim od zawsze (w kim, na Boga?) – Niedawno dostałem od losu szansę zarobienia u progu mej kariery sporych pieniędzy. Pan tych włości oferował wysokie wynagrodzenie za fachową pomoc mieszkańcom. Przybyłem z Lin, zresztą ona podzielała moje zainteresowania (też lubiła sobie w zwłokach pogrzebać? Strach pomyśleć, jak wyglądały ich randki). Szybko zadekowaliśmy się (przed czym?) w Lamsam, tu było najwięcej zachorowań. Rzeczywistość tego miejsca okazała się gorsza od najmroczniejszych koszmarów. Tradycyjny medykament (na którego jakikolwiek opis Autorowi zabrakło wyobraźni, więc musiał zbyć całą sprawę ogólnikami), którego spory zapas wzięliśmy ze sobą, działał rzadko i niewystarczająco mocno. Kilku chłopom złagodził przebieg choroby i dwóch uratował od niechybnej śmierci. Lekarstwo szybko się jednak skończyło i nasze zadanie ograniczyło się od opieki nad chorymi (usadzanie sztywniejących zwłok na ławeczkach przed chałupami?), i dawaniem okolicznym mieszkańcom dobrych rad... gówno wartych dobrych rad. Bo byliśmy bezradni a wokół umierali w cierpieniu wciąż następni. Bo coś się pomiędzy nami psuło, bo nie było nikogo, z kim można by szczerze porozmawiać, normalnie.

Jest taka koncepcja, że w ogóle całe zło na świecie bierze się stąd, że za mało ze sobą rozmawiamy. Odnoszę jednak wrażenie, że Autora to nie dotyczy. Autor, jak sądzę, rozmawia ze sobą sporo, żarliwie komplementując własną twórczość.

Wokół zamieszkanych przez chorych domów wciąż płonęły te ich cholerne ogniska, nocą nie dało się spać, ognie w świetle księżyca i wyprawy żywych cieni na wrzosowiska (w steeeepieee szeroookiiiim...), żeby zakopać zmarłych. Obłąkani chłopi w drewnianych maskach wyobrażających ptaki (ciekawy zwyczaj. Może warto byłoby opisać? Bo inaczej, to taki coitus interruptus się z tego robi). W końcu u niej pojawiły się pierwsze objawy choroby, trupów nikt już wtedy nie grzebał. A potem odeszła i odeszli z tej cholernej dziury mieszkańcy. Wróciłem z nimi do Malpump, otumaniony i zbity pies (malutkie jak zrobiłoby temu zdaniu ogromną różnicę.). To było jak sen, jak po intensywnej libacji (alkoholowej w domu konkubentki Zofii K. Po prostu kocham ten styl...), po sesji z opium w roli głównej. Nie widząc nic, żadnej przyszłości, piłem na umór z okolicznymi chłopami, rzygałem z nimi jak kot, rechotałem jak świnia. Kiedy świt po raz kolejny przywitał mnie pieprzonym bólem głowy, kiedy znowu nie wiedziałem gdzie jestem, postanowiłem wracać. Wróciłem do Lamsam, wróciłem do niedalekiej przeszłości. Tu spełniłem marzenie sprzed wielu lat. Miałem pod dostatkiem ciał (naprawdę... strach się domyślać) i odludne miejsce gdzie nikt mnie nie skrzywdzi. Rozpocząłem więc studia ludzkiej anatomii, dałem się pochłonąć, nie opierałem się. Lin uciekła w zapomnienie, jak wszystko... choć nie, jej zwłoki mam w szafie, chcecie rzucić okiem? (a może małe fiki-miki?) Jest taka piękna – najemnicy powoli pokręcili głowami – Pierwsze dni były dobre. Kroiłem ich i oglądałem organy, kości, żyły i tętnice, tu wątroba tam nerka... (ręka, noga, mózg na ścianie) Wszystko mam tu zapisane – tu popukał w jakieś tomisko – Dla potomnych. Potem, pewnego dnia przyszedł drwal z córką, szukał zwłok żony, ale znalazł mnie. Stary, myląc mnie z jakimś demonem rzucił się na mnie z toporem w ręku. Szczęście mi dopisało i rozprułem go skalpelem, ostry jak brzytwa.

Mały dochtór ze skalpelem kontra drwal z toporem. Naprawdę, aż mi głupio, że śmiem wątpić w rezultat takiego starcia.

Dorwałem dzieciaka, przecież nikt nie mógł wiedzieć o mojej obecności.

To skoro już przy tym jesteśmy... Nachalne chciejstwo Autora i elementarna niespójność w tym tekście przechodzą wszelkie granice. Skąd się nagle wziął drwal z córką, ha? Co się stało z jego żoną, że musi chodzić po wsiach i szukać jej ciała, ha? No i czy prowadzanie dzieciaka za rączkę między gnijące trupy to Autora pomysł na niedzielny spacer rodzinny?

Nie zabiłem jej, zbyt miękkie mam serce (powiedział facet, który po kilku dniach krojenia zwłok pochlastał skalpelem drwala z siekierą), przywiązałem do belki stropu (o łaskawco, o gołębim sercu!).

Autor zaś w tym miejscu zdradza się niechcący, że w życiu nie widział stodoły z bliska. A próbując sobie wyobrazić jak taka stodoła może wyglądać w środku poległ sromotnie.

Karmiłem ją tym, co miałem (no, sporo się tego na stole walało, nieprawdaż?), pewnego dnia wyprowadziłem ją nawet na świeża powietrze. Generalnie dobrze się między nami układało (ona wisiała pod stropem, ja kroiłem trupy...). Raz zapuściły się tu pastuszki (a to co za forma jest?), parka, chłopak (a przed nim bieży baraaaanek) i dziewczyna (a nad nią lata motyyyylek). Nie wiem, co by zrobili gdyby mnie tu nie było (a co to kogo obchodzi? Żeby im jeszcze życie uratował, to podobna wypowiedź miałaby sens, ale tak?) – mężczyzna zaśmiał się nerwowo, cicho – ich też można było wykorzystać (no, dowiesić jeszcze parkę i będzie choinkowo), ale byli agresywni (jak to pastuszki, co to chodzą parkami), jak drwal, musieli podzielić jego los. Wtedy zaczęły się koszmarne noce. Przed zmrokiem tamtego dnia słyszałem histeryczne chichoty, na wrzosowiskach. Powodowany lękiem zasnąłem wtedy na szafie (było się przywiązać do belki stropu. Zawsze to te parę metrów wyżej). Obudziły mnie skrzypiące drzwi stodoły. To były te potworne celofyzy, ścierwojady. Nie gardziły też świeżym mięsem i pożarły przywiązaną do belki stropu córkę drwala, rozszarpały żywcem.

Nie, to nie mogły być celofyzy. Żadne zwierzę nie potrafi skakać tak wysoko. Nawet w bzdurnych opowieściach fantasy.

Ja mogłem tylko patrzeć na ich okrucieństwo (w środku nocy w ciemnej stodole), nieludzką żądzę... Potem dobrały się do dopiero co otwartych zwłok, a wiedzcie, że były one idealne do sekcji (takie... doskonale zwłokowate były). Może widzieliście je w okolicy? Celofyzy? – najemnicy powoli pokręcili głowami –

Poniżej kolejne zdanie, za które Autor zasługuje na godzinne lanie na gołą dupę pałką do krykieta. Nie za to, że napisał. Za to, że miał czelność i tupet pokazać ten nowotwór ludziom.

Szkoda, groza, przerażająca, całą noc stały tu przed szafą i wpatrywały się we mnie, nażarły się mojego strachu, nawdychały potu. Cholerne pokraki, małe, gadzie paskudztwa odwiedzają mnie tu co noc, od tamtego czasu, od czterech dni.

Tfu...

A ja nie śpię nigdy, nie zasnę już nigdy (ja po przeczytaniu tego tekstu też mam do dziś problemy). Siedzę na szafie i... – człowiek załamał ręce nad swoim losem, załkał. Zmęczone oblicze naznaczyły łzy, cierpienie i strach – Zapada już zmrok, one przyjdą... przyjdą znowu.

Regan bez słowa podszedł do szafy i otworzył ją. Z wnętrza wychyliło się owinięte w płaszcz kobiece ciało, trupia twarz wodziła pijanym wzrokiem dookoła. (a rączką nie pomachała?) Zwłoki już miały upaść z łoskotem na ziemię (jak to gnijące zwłoki, zawsze łoskotu narobią), nekromanta doskoczył do ukochanej i trup wpadł w jego ramiona.

– Mówi prawdę, ten obłąkaniec mówi prawdę.

No właśnie. Kompletne fiksum dyrdum. Co tylko oznacza, że tym bardziej nie należałoby mu wierzyć. Obłąkańcy mają już to do siebie, że zmyślają. Sami wierzą we własne historie bez chwili wahania, ale to jeszcze nie powód, aby uznać, iż mówią prawdę. Tymczasem z opowieści nekromanty wyłania mi się obraz następujący – wyklęty psychopata, sadysta i nekrofil osiada w wiosce wyludnionej zarazą. Wiadomo, może się bez przeszkód i ograniczeń oddawać swoim plugawym praktykom, nikt mu słowa nie powie. Prawdopodobnie sam morduje własną żonę (co ona w nim widziała?), nie może się z tym pogodzić, ale oczywiście, własną winę za jej śmierć ze swojego umysłu wypiera. Popadając coraz głębiej w obłęd, zaczyna za swe nieszczęścia winić cały świat. Kiedy więc pojawiają się w okolicy zbłąkani wędrowcy, morduje ich z zimną krwią, oczywiście wmawiając sobie (i trójce zbrojnych trzymających ostrza na jego gardle), że to w samoobronie.

Jaki skończony, ciężki idiota uwierzyłby i zaufał takiemu indywiduum?

 

***

 

Kiedy nad równinami na zachodnich rubieżach Republiki (a to w którą stronę od Północnych Królestw?) świecił już pierwszy satelita Korat, w małej wiosce Lamsam, wiosce opuszczonej przez mieszkańców i bogów, w starej stodole dało się słyszeć urywane rozmowy.

Kiedy nad równinami na wschodnich rubieżach mongolskich stepów zachodziło słoneczko, ja wciąż siedziałem przed komputerem, czytając jeden z najgłupszych tekstów, z jakim miałem nieszczęście się zetknąć.

W środku paliła się krasnoludzka latarnia. Siwy, blady mężczyzna siedział na szafie z podkulonymi nogami i rozmawiał z kiwającymi się na krzesłach trzema osobliwymi jegomościami.

No proszę, jaki zorganizowany. Krzesła dla gości miał.

W środku pełno było już fajkowego dymu i błogiego zapachu tytoniu. Dwa krasnoludy zapamiętale pykały fajki, a blady mężczyzna z równie wielkim zapałem odganiał od siebie kłęby dymu szpiczastym, zielonym kapeluszem... (błogi zapach tak tym kapeluszem odgania? Dziwny jakiś, czy co?)

Na ławach dookoła rozłożone były nagie, ludzkie ciała, porozcinane, ponadgryzane, ogołocone z człowieczeństwa. Na kolejnych stołach dało się zauważyć przybory alchemiczne, ampułki i mikstury, narzędzia chirurgiczne, noże, piły i młotki, szczypce i nożyczki, dalej leżała sporych rozmiarów siekiera. W kącie szalony architekt (a z tym jeszcze nie zostaliśmy przedstawieni...) ułożył z książek wysoką wieżycę, a w jej cieniu czaił się niezauważony przez nikogo czarny kocur.

– ...jest tam stara świątynia cesarskiego boga, opuszczona przed czterdziestu laty, tam poczekam.

– A my damy sołtysowi pukiel twoich włosów na dowód, że dopadliśmy nekromantę.

– Wrócicie po mnie i razem wyruszymy w drogę, odejdziemy z tej posępnej krainy.

– To cały nasz plan.

A czy ktoś może mi wyjaśnić dlaczego go po prostu nie zarąbali? Nie byłoby prościej?

– Ciemność spowiła już Lamsam, pora spać już towarzysze.

– Nie! musicie trzymać warty bo ghule...

– Nie ma ich.

No właśnie. Celofyzów też. Tym bardziej, że Autorowi najwyraźniej jedne mylą się z drugimi.

– Chyba mi wierzycie..., co? Wierzycie w to, że przychodziły tu i...

– Skoro już nie śpisz, lekarzu, ty pierwszy trzymasz wartę. (powiedział, jak mu tam, przez sen)

Nekromanta ze smutkiem kiwnął głową, długi na stopę, biały włos opadł powoli na ziemię (no to niech nie kiwa, bo wyłysieje). Noc była zimna i wietrzna. Trzej najemni zabijacy owinęli się w koce i szybko zasnęli, to potrafili wybornie. W starej, zniszczonej stodole odezwały się spokojne oddechy śpiących.

 

***

 

O świcie czterech wędrowców wyruszyło w stronę Malpump. Nekromanta dosiadał znalezionej w okolicach wioski starej oślicy (ot, tak się pasła ni stąd ni zowąd, kiedy nagle Autor jej wziął i zapotrzebował). W lesie podróżni zatrzymali się na dłużej, posilili się i uraczyli zaciętą, krasnoludzką grą karcianą (nie, żeby im się gdziekolwiek spieszyło...). Wygrał Tordek, częsty gracz w sobie tylko znanych kasynach i karczmach. Krasnoludy dały popis zręczności nagminnie oszukując z udanym skutkiem (co wśród nich jest powszechnie akceptowalne i normalne). W koronach drzew to pojawiały się to nikły niewielkie ślepia latających wiewiórek.

Aaaa! Demony! Aaa!!!

Równiny i wrzosowiska swym ogromem i majestatem zdusiły wszelkie rozmowy i żarty. Obecność wielkich, włochatych nosorożców dodawała im widocznie animuszu.

Tym równinom i wrzosowiskom? No strach się bać normalnie...

Staczające się w dół pomarańczowe słońce ukryło się za nastroszonymi chmurzyskami zwiastującymi deszcz. Wędrówka dobiegała końca. Czterech jeźdźców zboczyło z traktu i pognało w bezkresny step (któóóóreeeego okieeeem...). Po dwóch kwadransach dotarli do wznoszącej się na szczycie niewielkiego pagórka, górującej samotnie nad falującymi trawami zrujnowanej świątyni cesarskiego boga Huraka.

O budowaniu świątyni cesarskiego boga w samym środku pustkowia już się litościwie nie będę wypowiadał. Aczkolwiek pamiętam jedną podobną z Wrót Baldura. Za nią już tylko wilki jakieś...

Obok budowli wyrastała kołysząca się leniwie kępa wiązów. Rozbawione wietrzysko (jakie???) harcowało wśród prastarych kamiennych bloków i wąskich okien w grubym murze pamiętających wiele stuleci (to chyba ten mur powinien być raczej pamiętający wiele stuleci). Część dachu i ściany (wszystkie? To w czym te okna w murach???) leżały w gruzach. W portalu brakowało drzwi natomiast wśród spróchniałych belek na poddaszu (dachu nie ma, ale poddasze się ostało? No brawo...) nie brakowało sów i puszczyków, i wielkich, pełnych truchła pajęczyn.

Słońce schowało się już za horyzontem (trudno wyczuć, za chmurami było), kiedy Regan schował do sakwy pasmo białych włosów, trzech najemników wyszło w noc. Nekromanta (no właśnie... głupiego karczmarza poznaliśmy z imienia jak tylko się pojawił, a ten nic, tylko nekromanta i nekromanta... a do tego, sam twierdzi, że podobno nie żaden nekromanta, tylko medyk) został sam, siedział z podkulonymi nogami w słabym świetle pochodni i słuchał tajemniczego języka nocnych ptaszysk, tęsknego wołania ciemności. Zaczął padać rzęsisty deszcz.

Nie, nie zaczął. Padał już wcześniej.

Jeźdźcy trafili na trakt i we wzmagającym się deszczu ruszyli w stronę pogrążonej już w nieprzeniknionych ciemnościach wioski. Wśród biednych sadów (skąd tu nagle sady?) i mizernych chłopskich domostw panowała cisza. Nad wsią, niczym mroczny, prastary bóg czuwał wielki, posępny dąb o rozcapierzonych palcach. Gdzieś daleko walnął piorun, na ułamki sekund rozświetlił nocne niebo i olbrzymi czarny, rozlazły kształt tuż przed najemnikami.

Jok teraz dopiero zauważył, że stary Kon przypomina jakby poskręcaną i groteskową postać, może przygarbionego starca. Tordek dostrzegł wlatujące w gąszcz gałęzi czarne demony, nietoperze (nieprawda, demony to wiewiórki. A nietoperze w deszczu po dworze nie latają.). Regan splunął gdzieś w ciemność i pomyślał, że to przecież tylko cholerne drzewo.

Pod kopytami przemierzających okrągłe klepisko wierzchowców mlaskało błoto, deszcz szumiał nieprzerwanie a błyskawice coraz częściej rozdzierały ciemny nieboskłon. Regan energicznie zapukał do drzwi sołtysowego domostwa, nic, zastukał ponownie. Drzwi otwarły się, w progu stanął sołtys. Nie powitał ich gorącą strawą (na progu? Z miską nie czekał? Co za buras jeden niemyty!).

– Jak udała się wyprawa? Skoro żyjecie musieliście ubić złego nekromantę.

Z nieba zleciał z trzaskiem kolejny piorun (coś słabo przybity musiał być. Ale to się da naprawić, na Kropelkę go), oświetlając na krótką chwilę trzech przybyszów stojących w progu, nocnych gości.

– Tak właśnie jest – pokiwał głową krasnolud, z jego czarnej brody splecionej w dwa grube warkocze spływały strużki deszczu – Na dowód naszego zwycięstwa mamy tu pasmo jego włosów.

Sołtys zamilkł na moment, zamyślił się głęboko.

– Pasmo włosów na dowód, że ukatrupiliście złego nekromantę?

Oto pierwszy przejaw zdrowego rozsądku u któregokolwiek z bohaterów tej opowieści. Jaka szkoda, że jedyny.

– Jego łba nie chcielibyście widzieć, chyba w wiadrze byśmy go musieli taszczyć.

Przypuszczam, że gość, który ucina sobie popołudniowe drzemki pod dyndającymi wisielcami, dałby radę.

– To niezwykle osobliwe pasmo włosów – zapewnił Jok, wysupłał z sakwy długie na stopę, mlecznobiałe włosiska – Sierść złego nekromanty, oto i ona.

– A... to co innego.

Czytam ten tekst i czytam i coraz bardziej odnoszę wrażenie, że trójka bohaterów bierze po prostu udział w Mamy Cię, aczkolwiek umiejętności aktorskie statystów pozostawiają wiele, jeśli nie wszystko, do życzenia. Ale ci idioci i tak dają się nabrać.

– Teraz zapłata, chyba umiesz liczyć?

– Ależ tak dobrzy panowie – sołtys przeliczał te siedemdziesiąt pięć plastrów przez całe popołudnie, teraz zniknął w głębi prostej chałupy aby po chwili wyłonić się z ciężką sakwą w dłoni.

– Wiesz, że krasnolud od razu rozpozna zepsutą monetę?

Pokorne kiwnięcie głową. Regan wysypał garść monet na stolik (stojący niechybnie w progu chałupy) i przeliczył je szybko, jednocześnie Tordek sprawdzał jakość każdej z osobna w zębach.

– Solidny z pana pracodawca panie sołtys – nikt nie uścisnął sobie dłoni.

A sołtysowi?

– Żegnajcie, niech Elana ma was w opiece – powiedział mężczyzna przeklinając ich w duchu, kiwnięcia głowami.

Trzej zabijacy wyszli w ciemność. W świetle kolejnej błyskawicy w progu izby zarysował się cień przygarbionej, niskiej kobieciny, na podłogę spływały z niej młode strugi deszczu. U jej nóg wił się przemoczony do suchej nitki czarny kot (które, jak wiadomo, wręcz pasjami uwielbiają tłuc się po nocy w deszczu i zimnie), żółte ślepia skierował na sołtysa.

 

***

 

Przemoczeni kompani dotarli wreszcie do ruin starej świątyni. Nekromanta siedział z podkulonymi nogami w ciemnym kącie. W miejscu, gdzie brakowało dachu rozlała swe mroczne wody rozlazła kałuża.

– Panie medyk mamy naszą zapłatę – znużone oblicze nekromanty na krótką chwilę rozjaśnił uśmiech.

Wędrowcy zabrali się do jedzenia i picia. Wichura tańczyła i śpiewała swoje hymny w okienkach świątyni. Deszcz szumiał i szeptał coś nieprzerwanie a świetliste błyskawice waliły w tle niczym perkusja.

– Obłowiliśmy się panowie, tydzień zabawy i hulania w Angramie, w „Kulawym Lordzie” albo w „Fircyku”- oświadczył bez ogródek Tordek.

No naprawdę, jak prawdziwy mężczyzna przemówił. Tak twardo, stanowczo i bez ogródek...

– Chcecie może odrobinę opium? – pytanie nekromanty pozostało bez odpowiedzi – Mam jeszcze zapas... – nikt nie usłyszał chyba jego nieśmiałej aczkolwiek szczerej propozycji.

I do tego ćpun. Po prostu idealny towarzysz podróży. Tylko głupocie Autora trzej nasi bohaterowie zawdzięczają, iż zły nekromanta nie poderżnął im gardeł już pierwszej nocy, kiedy zostawili go na warcie, a sami poszli spać jako te baranki.

– Mam nadzieję, że beznogi bard dłużej zabawił w mieście, posłuchałbym jeszcze raz pieśni wschodnich.

A, co? jest jakaś szansa, że sobie poszedł?

– Ostatnio spędzasz z nim coraz więcej czasu. Co takiego jest w tym kalece, w beznogim bardzie?

– Sam nie wiem – krasnolud wzruszył ramionami (i zaczerwienił się wstydliwie) – To mądry człowiek, ja ci to mówię. Jego wzrok sięga daleko, jego umysł rozległy, jego serce – wielkie.

A ręce czułe i doświadczone...

Wizg diabła.

ŻE CO, PROSZĘ???

– Oddajcie nam złego nekromantę szarlatani! A ocalicie głowy! – krzyknął z zewnątrz znajomy głos – Stara Hegel wszystko widziała, kiedy spacerowała po wrzosowiskach.

No żadna pogoda starej w domu nie zatrzyma, co?

Przed ruinami zgromadziło się kilkudziesięciu przygarbionych i zarośniętych mężów uzbrojonych prymitywne cepy (w odróżnieniu od cepów technologicznie rozwiniętych i skomplikowanych), widły i kosy.

Teleportowali się widać zbiorowo. Dobrze przynajmniej, że trochę im zajęło zebranie się do kupy, inaczej przybyliby na miejsce jeszcze przed naszymi dzielnymi bohaterami.

– Głupia zdradziecka suka – wyszeptał do siebie rudobrody krasnolud.

Najemnicy już chwytali za broń, w pośpiechu narzucali na siebie skórzane pancerze.

Jak pancerze, to raczej zdecydowanie nie skórzane. Zbroje, jeszcze jako tako, ale nie pancerze.

W ciemnym kącie rozgrywał się ostatni dramat nekromanty (rozpuknął się ode środka ze stresu? Czy po prostu zesrał w porty?). Mężczyzna wstał i drżącymi rękami grzebał w swojej torbie. Na ułożonym z bezpańskich kamieni (słyszałem, że ostatnio wszystkie bezpańskie kamienie hycle wyłapali, więc miał szczęście, że jeszcze jakieś się kręciły po okolicy) palenisku postawił garnuszek Regana.

– Zaraz pogadamy panie sołtys! – odkrzyknął Regan Czarny dopinając puklerz do przedramienia.

– Może damy im tego cholernego lekarza i wiejemy? – zasugerował po cichu Tordek – Ten tchórz nie pomoże nam w boju.

Od tego trzeba było zacząć, idioci.

– Nie, musimy spróbować się przebić, wszyscy... to nasza jedyna szansa.

A może wydać szarlatana?

Regan wyobraził sobie jak chłopi zdzierają Joka z konia kosami i widłami a potem tłuką go cepami dopóki nie zmieni się w bezosobową i bezkształtną masę. Takie zmasakrowane i nierozpoznawalne zwłoki zdecydowanie nie należały do widoków przyjemnych (serio?), wtedy (kiedy?) widywano je jednak od czasu do czasu.

Gdzieś z tyłu Nekromanta warzył tajemniczy specyfik w garnuszku na palenisku.

Nikt nie widział jak z przejęciem mieszał i mamrocząc coś w pośpiechu, dosypywał do warzonej mikstury kolejne składniki.

Całe szczęście, że dysponował szybkowarem, inaczej woda nawet nie zdążyłaby się jeszcze zagrzać.

– Więc co? Stercząc tu jak durnie wszyscy poginiemy, przecież nie wyrżniemy całej wioski!

– Czemu nie?

– Bo jest nas trzech?!

Pioruny już się uspokoiły, ale deszcz wciąż padał. Trzy postacie stanęły przed wrotami (to Autor już nie pamięta, że napisał, iż w portalu nie było drzwi?), prastarej świątyni gdzieś na posępnych wrzosowiskach.

Cisza.

Przed najemnikami rozlany był tłum uzbrojonych w widły, cepy i siekiery chłopów (siekiery chłopek zostały grzecznie w domu). Gdzieniegdzie paliły się pochodnie, ich żółte światło oświetlało zdeterminowane oblicza ludzi i rzucało ekwilibrystyczne cienie na oblaną księżycowym blaskiem równinę.

Czarna masa ludzi. Na horyzoncie posępny wierzchołek starego dębu targany wiatrem.

O, to do tej wioski o rzut beretem było. A mnie się wydawało, że jakoś tak dłużej jechali.

Tymczasem w głębi przybytku cesarskiego boga, na zmurszałych kamieniach tańczył jak przed wiekami robiły to cienie pierwotnych szamanów, cień chudej istoty, skaczącej wokół małego garnuszka (w palec się oparzył, lebiega). Zupa już bulgotała, kipiała zawzięcie.

– Oddajcie nam złego okrutnika!

Oddajcie nam po dobroci, albo przyjdziemy i weźmiemy sami po niedobroci, wy źli bohaterowie fatalnie napisanej fantasy, wy!

Posępna cisza.

– Śmierć po was idzie! Jest już blisko.

Tordek roześmiał się. Ktoś w tłumie zrobił krok do przodu. W mgnieniu oka Jok naciągnął cięciwę i strzała ze świstem utkwiła w piersi najbliższego chłopa.

Nie lepiej było celować w tego, który się ruszył?

Szczęknęła krasnoludka kusza i kolejny przeciwnik padł w trawę. Chłopi dodając sobie odwagi niezrozumiałymi okrzykami i rytmicznym potrząsaniem bronią rzucili się na najemników. Z dzikim wrzaskiem i rządzą rzezi w przepitych oczach.

Bo każdy chłop to pijak i złodziej, co?

Ciemna masa. Kolejna strzała i jakiś chłop z charkotem wyrżnął gębą o ziemię. Chłopskie cepy z łoskotem zderzały się z tarczą Tordeka, jego topór rozorał umorusany pysk jakiegoś zdziczałego człowieka (no wiejski kmieć wypisz wymaluj). Jok w przyklęku kłuł przeciwnika w brzuch i odchylając się, piórem broni polizał kolejnego po szyi, w powietrzu wykwitła szkarłatna smuga. Z prawej, pękła z trzaskiem rażona młotem czaszka.

Wtem w sercu chłopskiego szyku zakwitły wściekle czerwone płomienie, płonący ludzie wybiegali w noc, na otulone mrokiem i zroszone deszczem równiny.

Za trójką kompanów stał wysoki i chudy (nadal chudy, biedaczek?), blady nekromanta.

– Smażcie się plugawe gnoje! Smażcie się! – ryczał Tordek, kiedy chłopi w popłochu uciekali w stronę wioski. Kilku gorączkowo tarzało się w trawie próbując zdusić płomienie.

– Uratowałeś nas cholerny czarowniku! Kula płomieni, kto by pomyślał (no, ja raczej nie). Aż mi ryj osmoliło.

– Trzeba ruszać – stwierdził sucho Regan – bo mogą tu jeszcze wrócić.

Czterech jeźdźców kłusem pognało (gna się galopem, albo cwałem. Aczkolwiek są to opcje niedostępne dla osiołka, obawiam się) na północ, w stronę gościńca. W ciemnościach frunęły przez równiny porykiwania wielkich nosorożców i histeryczne chichoty hien, celofyzów jak nie było tak nie ma (Aha! A nie mówiłem?). Nocna wędrówka dłużyła się niemiłosiernie. Posępna kompania minęła cmentarzysko przy nagiej skale. Kiedy słońce wyjrzało wreszcie zza horyzontu czwórka towarzyszy zsuwała się z wierzchowców.

W ciepłych promieniach ukochanej gwiazdy, rozsiedli się w kole obok ułożonego z kamieni słupa (próbowałem, naprawdę próbowałem, ale wobec ułożonego z kamieni słupa moja wyobraźnia okazała się bezsilna) przy szerokim jak rzeka gościńcu. Złocisty blask tańczył w kropelkach rosy, konie (i osiołek, nie zapominajmy o osiołku!) zapamiętale skubały trawę. Krasnoludy pykały fajki i pławiły się już w luksusach wielkiego miasta.

– Więc najprawdziwszy z ciebie czarodziej.

– Nie, nie – tłumaczył cierpliwie nekromanta mimo, że oczy same mu się już zamykały, nogi podkulił i oparł podbródek na kolanie – to tylko pewna reakcja chemiczna... substancja łatwopalna w szklanej butelce i szmata nasączona odpowiednim specyfikiem.

– Ja tam nie widziałem żadnej butelki, żadnej szmaty.

– Bo widzieć nie chciałeś.

A może zwyczajnie nie zauważył?

– Skończcież już te bezcelowe dysputy, uczeni panowie – oznajmił Tordek, siląc się na wyszukany gest mięsistą dłonią – Bo towarzysz (pierwszy sekretarz) Regan wyżre wam wszystkie gruszki (no i coś się, gościu, tak tych gruszek uczepił?) – tu rudobrody zarechotał chrapliwie. Złoty pierścień z trzema rubinami połyskiwał wesoło (gdzie? Między zębami?).

– To twoje zasrane łapska leżą na worku z prowiantem – przypomniał mu z grobową miną Regan, co wywołało kolejne salwy śmiechu.

Ha. Ha.

Na horyzoncie (jak wszystko w tym tekście) pojawiły się pękate i pstrokate wozy oblane promieniami słońca. Z nozdrzy ciągnących je wielkich, rogatych nosorożców (to już zwyczajne nosorożce nie są wystarczającym udziwnieniem?) buchały kłęby pary. Lazurowa karoca zaprzęgnięta w egzotyczne antylopy powoli minęła rozbawioną kompanię.

Przypuszczam, że Autor jest gotów udowodnić niezbicie, iż antylopy nadają się na zwierzęta pociągowe.

Ubrany w zielone palto (prochowiec pewnie) gnom z papugą na ramieniu (Feldmarszałek Duda? Tutaj?) pomachał mijanym wędrowcom. Na deskach kolejnego wehikułu wymalowany był jakiś napis. Łuszcząca się, szkarłatna farba składała się na słowa: „Cyrk Skalsara”. W pierwszej klatce spał pochwycony na południu stegozaur, w drugiej trzy pterozaury uczepiły się krat i wyłupiaste gadzie oczy wbiły w zakurzonych wędrowców stojących na uboczu traktu. W kolejnej klatce stał dumny centaur (nie. Proszę. Już dość), patrzył daleko gdzieś poza horyzonty. W którymś z wozów grała beztrosko skoczna muzyka, płynęła prędko i daleko w niezbadane jeszcze światy i przestrzenie (przestrzenie i powietrza, tam stało). Ostatnie wozy ciągnięte przez koniki pociągowe i woły (a więc jednak istnieją w tym świecie i normalne zwierzęta pociągowe?) z turkotem potoczyły się na południe, w stronę cesarstwa, dalekiego morza i gwarnych, egzotycznych portów.

– Pora się rozstać – oświadczył nekromanta.

– Więc nie jedziesz z nami do Angramu?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Może kiedyś spotkamy się jeszcze w innym mieście (obyśmy tylko nie musieli o tym czytać...) – Uścisnęli sobie dłonie i kiwnęli głowami na pożegnanie.

Regan wysupłał z sakwy garść monet i wcisnął ją w dłoń nekromanty – Przyda ci się trochę grosza na drogę.

Potem rozstali się na dobre.

– Niech bogowie ci sprzyjają cholerny nekromanto! – krzyknął za nim Tordek.

Chudy mężczyzna już tego nie usłyszał. Galopował na starej oślicy śladem niknącej na horyzoncie karawany. Chybotał się niemiłosiernie i krzyczał coś do ucha swojej jedynej towarzyszce.

Pewnie nie mógł powstrzymać się pokucie przeprowadzenia sekcji na centaurze.

Zapowiadał się kolejny ciepły dzień tego roku.

Niemożliwe. Ostatni ciepły dzień tego roku był już kilka dni temu.

Jok rozwinął wyświechtaną mapę i studiował ją z nietajoną fascynacją, wskazujący palec prawej ręki biegał po pergaminie we wszystkich kierunkach. Wreszcie zwolnił i podążył gdzieś na skraj planu, tam, gdzie kończyły się rzeczowe uwagi i wiedza uczonych geografów zaczynała się wyobraźnia żądnego życia, wolnego człowieka.

Nie jadą już do Angramu?

– Przynajmniej mamy swoje siedemdziesiąt pięć plastrów.

– Pożyczyłem mu dziesiątaka, na drogę – powiedział Regan. Ściskając w zębach czarną prostą fajkę, rzucił okiem na mapę.

– Pożyczyłeś?! – spytał Jok.

– A widziałeś żebym kiedykolwiek coś komuś ofiarował?

– Zrobiłeś to przed chwilą. Ty dałeś temu medykowi dziesięć berdenów.

To berdenów czy plastrów? Nawet jeśli przelicznik wynosi jeden do jednego, to nazwa się wciąż nie zgadza.

Krasnolud machnął tylko ręką – ruszajmy już, szkoda dnia – powiedział i wysiorbał z piersiówki resztki wódki.

Trzech jeźdźców kłusem ruszyło na północ. Szpiczasty zielony kapelusz długo jeszcze majaczył na horyzoncie (no bo gdzieżby indziej? W zagajniku?). Szeroki trakt wił się wśród nagich wzgórz i rozległych równin gdzie wschodni wiatr szalał bez wytchnienia. Niezliczone mile dalej stała wielka metropolia, suchy i zakurzony Angram wzniesiony na południowych rubieżach Północnych Królestw.

Jeśli, jak nam Autor na samym początku zasugerował, jesteśmy w Północnych Królestwach, to jakim cudem, jadąc na północ, mielibyśmy dotrzeć do ich południowych rubieży?

Za nim ciągnęły się północne stepy, potem spowite mgłą zimne tajgi i zadumane Góry Końca Świata. Co było jeszcze dalej? Tego nikt jeszcze nie widział.

I, na litość boską, niech już tak zostanie!

 

No dobrze, czas na podsumowanie.

Najsamprzód chciałbym przeprosić za wykonanie fuszerki. Powyższego tekstu nie opracowałem tak należycie, jakby na to załugiwał. Niestety, ale duża część zauważonych przeze mnie błędów pozostała bez komentarza, a szkoda. Niemniej dopisywanie dwóch, trzech zdań z poprawkami na każde zdanie tekstu wyjściowego byłoby zwyczajnie ponad moje siły. A bywało, że i przy lekturze jednego, szczególnie udanego zdania, włos jeżył mi się kilkukrotnie. W wielu przypadkach zdarzyło się również i tak, że ręce opadły mi do tego stopnia, iż nie dałem rady zdobyć się choćby i na szyderstwo.

Co o tym tekście myślę, jest już chyba wystarczająco jasne. Chciałbym jedynie dodać jeszcze kilka słów o tym, dlaczego.

Rzadko, naprawdę niezmiernie rzadko zdarza mi się czytać coś równie fatalnego. Owszem, miałem okazję zapoznać się z tekstami napisanymi gorzej, z gorszą ortografią (niekoniecznie z gorszą interpunkcją, tu Autor bije rekordy), gorsze warsztatowo, a jednak były to z reguły teksty, które oceniałbym wyżej niż tego nieszczęsnego Nekromantę... Znacznie wyżej. Z tej prostej przyczyny, że miały jakiś pomysł. Tu nie ma nic. O prymat wiodą zaawansowana sapkoza i PBP (Permanentny Brak Pomysłu). Autor sili się na idiotyczne udziwnienia (dinozaury, nosorożce i antylopy na północnych stepach), powołuje do życia głupich, nieciekawych i boleśnie sztampowych bohaterów, kreśli fabułę tak prostą i banalną, że aż oczy łzawią przy czytaniu. Brak jakiejkolwiek logiki i sensu wołają o pomstę do nieba gromkimi głosami, zaś całość zbudowana jest na przekonaniu, że zamiłowanie do gier komputerowych/RPG uczyni z ciebie pisarza. Przekonanie tyleż błędne, co niewybaczalne. Najgorsze zaś jest to, iż nie widzę w tym tekście żadnego potencjału. Nic, co pozwoliłoby mi uchwycić się jak tonący wiosła i powiedzieć „aczkolwiek tu i tu się Autor postarał”. Bo się nie postarał. Wygrafomanił dzieło, którego (dam sobie rękę uciąć) sam ani razu nie przeczytał, a nawet jeśli przeczytał, to naprawdę, niech się już lepiej nie przyznaje. Bo niezauważenie takich baboli dyskwalifikuje go nie tylko jako pisarza, ale również jako czytelnika. Sorry, Winnetou. Żeby pisać, trzeba mieć o czym i wiedzieć jak. Nikt nie wymaga obu na równym poziomie na samym początku drogi pisarskiej, ale jakieś przynajmniej zadatki trzeba przejawiać. Nekromanta... jest tylko i wyłącznie drogą przez mękę. Pod każdym względem. Jak dla mnie, sto procent grafomaństwa w cukrze.

Amen. I cały ten szajs.

 

K. Night Coleman

 


< 29 >