Fahrenheit nr 56 - grudzień 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 31>|>

Czarny Pergamin (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

W magicznym Czar­nym Pergaminie zapi­sa­no przyszłość królestwa Vereeny. Jak wieść niesie, każdy, kto przeczyta ów dokument, a nie okaże się tego godzien – szybko zakończy żywot. Jednak pomimo tej prze­po­wie­dni, wielu mieszkańców królestwa chce poznać jego treść. Możesz zna­leźć się wśród tych, którzy odkryją prawdę zawartą w Czarnym Pergaminie.
Na szachownicy świata zaczynają się roszady królestw, ale najważniejsze w grze okazują się pojedyncze figury. Wśród czarnych pionków, którymi manipuluje Zło, znajdziesz żądnego władzy arystokratę, wplątaną w intrygi królową i podłego kapłana. Po drugiej stronie do gry stają jednak ci, dla których honor, wierność ideałom i przyjaźń nie są pustymi słowami.
W walce można być lwem albo lisem. Niezależnie jednak od tego, najważniejsze są intencje, które skłaniają ludzi do podejmowania tej walki i przeciwstawienia się złu. Dołącz do bohaterów pełnej niesamowitych przygód powieści Rafała Dębskiego i weź udział w poszukiwaniach Czarnego Pergaminu.

 

(Fabryka Słów)

Kiedy wszedł do namiotu barona Pillgrima, ten zrazu go nie poznał.

– Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać – mruknął niechętnie, wpatrując się z napięciem w leżącą na stole mapę. Nieproszonemu gościowi poświęcił jedynie krótkie spojrzenie. – Czego chcesz, włóczęgo?

– Jakże to, marszałku? – roześmiał się tamten. – Twoi strażnicy bez trudu rozpoznają pierścień, a ty sam nie potrafisz poznać człowieka, któremu niegdyś go ofia­rowałeś?

Pillgrim podniósł głowę znad pergaminu. Przyglądał się długo przybyszowi, a w jego wzroku można było odczytać zupełny brak zrozumienia. Gość stał cierpliwie. Nagle dostrzegł błysk w oczach barona.

– To ty, Alwenie?! To naprawdę ty?! Nie przypuszcza­łem, że jeszcze cię ujrzę! Więcej, nie podejrzewałem, że kiedykolwiek od­ważysz się pojawić w pobliżu jakiegokol­wiek oficera królewskiej armii! Czyżbyś nie znał roz­kazów? Gerhard! – zawołał, a kiedy wpadł gwardzi­sta, rozka­zał: – Powiesić tego człowieka na najbliższym d­rzewie.

Żołnierz patrzył nieco zdezorientowany na swojego dowódcę. Człowiek noszący pierścień Pillgrima powinien być nietykalny, przynajmniej tak bywało do tej pory.

Baron roześmiał się i uczynił uspokajający gest d­łonią.

– Przynieś nam wina. Najlepszego, jakie udało się zrabować naszym kwatermistrzom. Przetrząśnij dokładnie ich wozy. A gdyby jęczeli, przekaż im moje pozdrowienia. Serdeczne.

– Nie licz na odsiecz – powiedział cicho Alwen, kiedy Gerhard odszedł. – Król uciekł wraz ze swą waleczną armią, wcale się tobą nie przejmując. Nie ma żadnego większego zgrupowania wojska w naszym centrum. Nie ma w ogóle żadnego centrum!

– Skąd wiesz?

– Stąd, że byłem przy samym królu, kiedy w pośpiechu, by nie rzec w panice, zwijał obóz!

– O właśnie! – Pillgrim uniósł brwi. – Ostatnio dochodziły mnie słuchy, żeś zdołał uwiesić się pańskiej klamki, ale jakoś nie dawałem temu wiary! To ciekawe, bo o ile się orientuję, miłościwie nam panujący Filip Chromy najchętniej powiesiłby cię na pierwszej gałęzi. Podobnie postąpiłoby zresztą wielu innych twoich wielbicieli, Koniokradzie. – Z drwiącym uśmieszkiem wpatrywał się w twarz przybysza.

– Jeśli chciałeś mnie obrazić, wymawiając owo przezwisko, to nie udało ci się, mój baronie. Zbyt często je słyszałem w ostatnich czasach, aby jeszcze robiło na mnie wrażenie. Przywykłem. Może dołączę je do herbu, kto wie? Pancerna dłoń dzierżąca napięty arkan... – Zamyślił się na chwilę. – A co do Filipa, i owszem, toleruje mnie ostatnio, gdyż oddałem mu pewną drobną przysługę. Zdobyłem przypadkiem eliksir na jego bóle i pozwo­liłem sobie mu go ofiarować. Wiesz, jak ostatnio trudno było zdobyć zamorskie towary. A dzisiaj nasz ukochany monarcha przesyła moimi ustami rozkazy dla ciebie.

– Wcale nie chciałem cię prowokować – usprawiedliwił się cicho Pillgrim. – Po prostu jestem rozdrażniony i szukam każdej okazji, by dać upust rozsadzającej mnie złości. Co to za rozkazy?

– Po pierwsze, masz się utrzymać tak długo, jak tylko się da. A po drugie, król okazał mi tak zwaną łaskę i, bym mógł odkupić rzekome winy względem jego majestatu, nakazał, byś przyjął mnie w szeregi podległej ci armii.

– Ha, ha, ha – powiedział baron bez uśmiechu. – Nie nazywaj armią tej bandy maruderów i trzepiekoni, którą mam nieszczęście dowodzić. Zresztą w ich przypadku mówienie o dowodzeniu to nadużycie najczystszej wody. Bardziej pasowałoby określenie, że sprawuję nad nimi opiekę, bo są równie sprawni i zdecydowani jak dziewica przed pierwszą schadzką. Wciąż pakują się w kłopoty, rozłażą na wszystkie strony, tak że czasami czuję się niczym suka, która musi w pysku przynosić do legowiska niesforne szczenięta, żeby gdzieś nie poginęły. Nawet nie wiedzą, z której strony ładować samopały, a na armatę patrzą jak na machinę piekielną. To zresztą wszystko jedno, bo nijakich jaszczy w moim wojsku nie znajdziesz, a do arkebuzów prochu nigdy nie dosłano, więc używać ich możemy jako maczug. Niemniej fakt pozostaje faktem. Takich zuchów dostałem i z takimi muszę się użerać. Wiesz dobrze, że jeżeli istnieje człowiek, którego miłościwie nam panujący Filip nie cierpi równie mocno jak ciebie, to właśnie stoi przed tobą. Mimo wszystko miałem nieśmiałą nadzieję, że przyśle przynajmniej jakieś mizerne posiłki, nie pozostawi na zupełne zatracenie wszystkich tych nieszczęśników.

– Przysłał posiłki – odparł Alwen. – Mnie.

– Znaczy, mamy praktycznie we dwóch, no, może jeszcze razem z paroma mymi przybocznymi, robić za tylną straż podczas sromotnej rejterady niezwyciężonej królewskiej armii? Bo na moich tak zwanych żołnierzy za bardzo liczyć nie można. Mamy się poświęcić zupełnie jak ten, jak mu tam było... nieważne. Tyle, że jego król był prawdziwym wojownikiem, a na pewno potrafił przynajmniej utrzymać się w siodle bez wydatnej pomocy koniuszych. A przy okazji, jeśli o koniach mowa, nie mam dla ciebie nawet porządnego wierzchowca... gorsze­go jakiego też nie... chmyza ostatniego również nie dostaniesz. Żołnierze wszystkie zeżarli. Co prawda nie broniłem im, bo te chabety, które przydzieliło kwatermistrzostwo jego wysokości, zresztą na osobisty rozkaz naszego przyjaciela hrabiego Burghiese, oby z piekła nie wyjrzał, do n­iczego in­nego nie mogły się przydać. – Pillgrim roześmiał się, lecz zaraz umilkł. Sytuacja musiała być naprawdę poważna, jeżeli skory na ogół do żartów baron zamyślił się teraz ponuro.

– Nie szkodzi – mruknął Koniokrad. – I tak bym nie wziął. Pójdę razem z piechotą. Powiedz tylko, gdzie mam się udać po przydział.

Pillgrim wyprostował się.

– Daj spokój! Nie pozwolę, żebyś zginął, na dobitkę zupełnie bez sensu!

Alwen roześmiał się, jednak w tym śmiechu, podobnie jak przedtem w swoim, Pillgrim nie usłyszał śladu wesołości.

– Ty się nie szczerz – warknął zniecierpliwiony – tylko powiedz prawdę, dlaczego tu jesteś?

– Żeby walczyć. Będę może jedynym wojakiem z praw­dziwego zdarzenia w tej twojej koszmarnej zbieraninie. W każdym razie mogę się okazać jedynym z oficerów, który wie, na czym polega dowodzenie. I ten powód powinien zupełnie wystarczyć. Reszta nie jest w tej chwili istotna, nie sądzisz?

– Zdajesz sobie sprawę, że pchasz się na pewną zgubę? A ta wielka łaska królewska to zwykły wyrok śmierci? Równie dobrze mógł rozkazać cię ściąć na miejscu, tylko mu nie wypadało. Zabieraj się stąd zaraz, zanim zaciśnie się wokół nas pierścień oddziałów Gernona!

Alwen patrzył na niego bez słowa. Pillgrim potrząsnął głową.

– Swego czasu obiecałem twojemu ojcu, że będę na ciebie uważał. Co prawda od tamtego dnia upłynęło wiele lat, a ty sam pokierowałeś swoim życiem tak, jak chciałeś. Nie miałem na to większego wpływu... ba, najmniejszego nawet nie miałem, uparty ośle! Ale teraz mam! I dlatego nie zostaniesz ze mną!

– Zostanę!

– Mowy nie ma!

– Ciekawe, co zrobisz, żeby mnie zmusić do odejścia. Nie masz nawet konia, żeby mnie przywiązać do grzbietu i posłać do diabła.

Wszedł Gerhard z dzbanem wina. Postawił naczynie na stole i zaczął rozkładać zastawę.

– Zostaw. – Pillgrim odprawił go ruchem ręki. – Sami da­­my sobie radę. Napij się, Alwenie. Może trunek przywró­ci ci nieco rozumu. Podobno w winie tkwi mąd­rość...

– Prawda – poprawił go Alwen. – In vino veritas. W winie jest prawda. Ona zaś nie zawsze chadza w parze z mądrością. Rzekłbym, obserwując świat dookoła, że czyni to nader rzadko. Nie zniechęcisz mnie do udziału w bitwie. Nie zostawię najlepszego druha ojca i mojego na pastwę wroga!

– Jesteś szalony, Alwenie. Tak o tobie powiadają i to jest prawda. Prawy wariat z ciebie! Gdyby mnie ktoś zwolnił z obowiązku dowodzenia tą hałastrą, zwinąłbym się, nie czekając na nic. W pół pacierza smród by nawet po mnie nie pozostał... Nie wierzysz?

– Tak, oczywiście, wierzę – odparł ironicznie Koniokrad. – Jak najbardziej wierzę!

– A ty masz możliwość uratować swój twardy tyłek! I wynieść cało głupi łeb!

– Tak, oczywiście.

– Alwenie – oznajmił uroczyście baron Pillgrim – jes­teś kompletnym idiotą! Wiesz o tym?

– Wiem!

– Gerhard, chodź tu! – wrzasnął nagle baron. – Wydać żołnierzom całą spyżę, jaka jeszcze pozostała! Wino i gorzałkę też!

Spojrzał na Alwena.

– I tak jutro wszyscy zdechniemy – mruknął. – Po diabła nam zapasy, które przypadną zwycięzcom. Niech się ludzie zabawią chociaż przez krótką chwilę przed zgonem. Poza tym, z potwornie bolącym łbem mniej żal umierać, bo przecie nagła śmierć to zawsze jakaś ulga w cierpieniu.

 

* * *

 

Vallery d’Orenburg, kapitan królewskiej armii ze zmarszczonym czołem spoglądał na wschód. Obudził się z go­rączkowego snu, jaki na kilka minut zesłał litościwy Bóg. Siodło gniotło niemiłosiernie, obolałe i strudzone, przyciśnięte do końskich boków nogi zdrętwiały, a teraz zaczęły chodzić po nich stada bolesnych mrówek. Poruszył palcami, napinając i rozluźniając mięśnie, by się ich pozbyć.

Nowy dzień budzi się do życia. Dzień przegranej dla wojsk królewskich, a jutrzenka zwycięstwa dla wroga. Pierwszy nieśmiały poblask wyostrzył kontury przedmiotów. Wojsko płynie drogą na kształt rzeki, ludzki potok zawija się meandrami zakrętów. Milcząca jest ta rzeka, jakże inna od tej, z którą ruszali na wyprawę. Wtedy oficerowie pokrzykiwali głośno, prości żołnierze śpiewali, śmiali się i klęli na przemian. Nawet ponury kapelan Sigmund potrafił zdobyć się na krzywy uśmiech, gdy usłyszał gruby wojacki żart. A teraz wloką się niczym stary kret z przetrąconymi łapami. To, że w ogóle idą zakrawa na cud... Chociaż nie, to nie cud. Ci ludzie po prostu boją się wpaść w okrutne ręce wroga...

Z zamyślenia wyrwał go nagły krzyk. Odległy wrzask dobywający się z wielu gardeł. Czy to możliwe, żeby tam, za plecami rozpoczęła się już bitwa? Czy to baron Pillgrim de la Marvilla, najwaleczniejszy z generałów, użera się już z wojskami Gernona?

Drgnął, otworzył oczy. To było tylko złudzenie. Zdrzemnął się na chwilę. Wtedy człowiek słyszy różne rzeczy. Nadstawił ucha, niepewny, czy jednak krzyk się nie powtórzy. Panowała zupełna cisza, zakłócana jedynie człapiącym odgłosem tysięcy stóp i cichym szczękiem rynsztunku.

Przed nim oddział kopijników. Las drzewc kołysze się w rytm końskich kroków. Kiedy zaświeci słońce, będzie można dostrzec, jak mocno zardzewiały groty. Przecież jeszcze tak niedawno, gdy ruszali do walki, ostrza lśniły aż w oczy raziło, a teraz... Szkoda takiej siły. Szkoda tych wszystkich pieniędzy wydanych na przegraną od samego początku wojnę. Ale najbardziej szkoda ludzi. Daleko, na czele pochodu, widać mdłe światła latarni. Tam jedzie król ze swoimi przybocznymi gwardzistami. I on, kapitan d’Orenburg, jest przecież królewskim gwardzistą, jednak po kilku bitwach zaczęło brakować oficerów, więc część kawalergardów skierowano do liniowych oddziałów. Gdzieś w tej grupie przy królu jest nieodstępny Ludwig hrabia Burghiese, sprawca tego całego zamieszania. Jak powiadają, pchał Filipa Chromego do wojny, pchał konsekwentnie i uparcie, aż wreszcie dopiął swego. Intrygant. U jego boku arcybiskup Falcone. Obaj opletli nieszczęsnego króla niczym powój, który wspina się na samotną kolumnę. Jedynie im monarcha nadstawia chętnego ucha, rady innych mając za nic. Nie może być dobrze, jeśli tacy ludzie decydują, w jakim kierunku ma sterować nawa państwa.

– Wstawaj, Gwido! – wrzasnął, zatrzymując się, by wyładować złość na sierżancie siedzącym w p­rzydrożnym rowie. – Żołnierzy pilnuj, a nie odpoczywaj!

– Dyć nie widzicie, że sram, kapitanie Vallery? Kałdun mnie boli, że zdzierżyć trudno... Zaś co tylko się ruszę, zaczyna świdrować w kiszkach, kieby sam diabeł widłami mieszał.

– A masz to czym srać? – zdziwił się d’Orenburg. – Wszak głód od tygodni. Gdzieżeś zrabował jadło?

– E tam – stęknął Gwido. – Nijakiego jadła nie zrabowałem. Jagód się nażarłem z oskomy jak kto głupi, to mnie teraz skręca. Darujcie, panie – jęknął p­rzepraszają­co, a z jego trzewi dobył się bulgocący odgłos.

Vallery machnął ręką i popędził konia. Trzeba same­mu doglądnąć oddziału, skoro sierżant zaniemógł. Przecież ledwo spuścić wojsko z oka, a ludzie zaczynają się rozłazić na wszystkie strony.

 

* * *

 

Dniało. Alwen wyszedł z namiotu Pillgrima. Szybko zlustrował ustawione w kolumny oddziały. Na twarzach żołnierzy wyraźnie było widać ślady nocnej pijatyki. Niektórzy jeszcze chwiali się na nogach, upojeni po nocnej uczcie, inni zaczynali trzeźwieć i cierpieć od nadmiaru trunków.

– Zobacz, mój drogi – usłyszał nad uchem cichy głos barona. – Nie tylko wyglądają jak łachudry. Nawet uzbrojeni są niby banda z lasu, a nie regularna armia.

Rzeczywiście. W jednym szeregu stali ludzie ściskają­cy w rękach zarówno porządne miecze, jak i podłej robo­ty tasaki, kordy, a także ciężkie czy lżejsze topory. Nawet lancknechci nie mieli jednakowo długich kopii, ale różnej wielkości drzewce od krótkich włóczni po kilkumetrowe sarisy.

– Zbieranina – ciągnął Pillgrim. – Byle książątko ma lepiej wyposażone wojsko. Ale może coś da się z nimi zro­bić, skoro wszyscy nie uciekli, korzystając z ciemności.

– Może po prostu byli zbyt pijani – mruknął Alwen.

– Może. Ale wolę myśleć inaczej.

Wyszedł przed ugrupowane w głąb pola szeregi. Wszystkie twarze zwróciły się ku niemu.

– Żołnierze! – zawołał donośnie. – Nadchodzi czas walki, czas rozstrzygnięć. Bóg widzi, że chciałem oszczędzić waszej krwi, na ile to było możliwe. Żarliście przez ostatnie tygodnie byle co, albo i nic zgoła i popijaliście głód czym popadło, zgadza się?

Po szeregach przeleciał szmer potwierdzenia. Pillgrim wziął głęboki oddech i mówił dalej.

– Wczorajszego wieczora pozwoliłem wam jednak napchać kiszki przyzwoitą spyżą z nienaruszalnych dotąd zapasów i przebrać miarę w piciu. Wiecie, dlaczego kazałem to zrobić?

Odpowiedziała mu zupełna cisza.

– Powiem wam, skoro sami się nie domyślacie, kapuściane głąby. Bo dla wielu z was, a może nawet dla wszyst­kich, to był ostatni porządny posiłek w życiu. Nie zamierzam nikogo oszukiwać. Musicie wiedzieć, że jesteśmy otoczeni przez przeważające siły wroga! Nie oglądajcie się dookoła z wytrzeszczonymi gałami i nie szukajcie, głupcy, gdzie dać nogę! Gówno wam pomoże ucieczka. Weseli chłopcy Gernona wyłapią dezerterów bez trudu i zatańczą z nimi po swojemu.

Tym razem szmer, który przebiegł wśród żołnierzy wyraźnie niósł ze sobą strach. Szeptali między sobą, spoglądając z niepokojem na wszystkie strony.

– Dlatego – Pillgrim podniósł głos – zapomnijcie o swoich gaciach, pełnych teraz ze strachu! Komu tam się co wymknęło, niech wypuści kloc przez nogawkę i dalej mi stawać w ordynku! Tylko walcząc w należytym szyku mamy jakieś szanse. A kto cudem wyjdzie dzisiaj ze szczętu, będzie mógł opowiadać wnukom o wielkim dniu, kiedy armia generała Pillgrima stanęła p­rzeciwko przewadze wroga, by bronić jedynie słusznej sprawy miłościwie nam panującego króla Filipa! I bez głupich uwag, wy tam z tyłu, na temat królewskiego majestatu, bo za końskim ogonem pojedziecie! Macie bronić swego monarchy, boście mu przed Bogiem przysięgali, jaki by on tam nie był i co byście o nim nie sądzili, bando trzęsi­portków! Zrozumiano?

Odpowiedziało kilka, może kilkanaście głosów.

– Zrozumiano? – powtórzył głośniej Pillgrim. – Kto zrozumiał, ten niezwłocznie dostanie z moich własnych zapasów kwartę gorzałki, przedniej okowity, pędzonej przez mnichów w leśnym eremie! A kto nie pojął, w czym rzecz, tak czy siak pójdzie do boju, jeno o suchym pysku. Zrozumiano teraz?

Tym razem odzew był o wiele głośniejszy.

– Dobrze, moi dzielni wojacy! Stanąć teraz w sprawie i czekać na rozkazy.

– I gorzałkę! – krzyknął ktoś.

– I gorzałkę – przytaknął baron.

Alwen kręcił głową, patrząc na przegrupowujące się ospale oddziały.

– Nie powiem, żebyś wlał otuchę w ich przerażone serca, Pillgrimie.

– Wojakom należy się prawda – odparł baron. – S­koro zostali skazani na pewną śmierć, niechże zdają sobie z te­go sprawę. Tak jest uczciwie. I niech wiedzą, że ich dowódca nie ubiera w piękne słowa i nie czyści białą ręka­wiczką tego, co na milę śmierdzi gnojem. I tak, co bym tutaj nie powiedział i jak nie zaklinał tej zbieraniny, pewnie nie dostoją dłużej niż pół pacierza. Jeśli w ogóle nie rzucą się do ucieczki na widok pancernej jazdy.

Ale Koniokrad już go nie słuchał.

– Patrz – ścisnął mocno ramię barona.

Oddalone o staje wzgórza zaczerniły się nagle od szeregów wrogich wojsk. Jakby naraz nadciągnęła groźna i nie­spodziewana, choć przecież w istocie rzeczy od dawna oczekiwana fala.

– Gerhard! – warknął Pillgrim. – Przypilnuj, żeby każdy dostał choć pół kubka gorzałki. I zwołaj panów oficerów na naradę. – Rzucił okiem w kierunku wzgórz. - Z tymi tam przyjdzie się niebawem zetrzeć. Ale trzeba także pamiętać, że wojska Gernona są wszędzie dookoła. I na pewno przyjdą z odsieczą, skoro tylko przestaną gwałcić i rabować. Chodźmy, Alwenie, czas ustalić dokładnie, gdzie który z nas ma dzisiaj złożyć kości.

 

* * *

 

Mistrz Ekhart zamyślił się. Dokąd prowadzą ludzkie drogi? Jeśli wierzyć wróżbom, niebawem losy wielu ze śmiertelników zawisną na włosku. Ale to przecież nic dziwnego. W każdej godzinie, każdej minucie istota ludzka zmaga się z losem. Ale tym razem jest nieco inaczej. Nie zawsze życie pojedynczego człowieka wiąże się z istnieniem wielkiego królestwa.

– Co mi dzisiaj powiesz, moja droga?

Stara wiedźma głośno przełknęła ślinę. Nieczęsto zda­rza się, żeby wielki czarnoksiężnik zasięgał rady zwykłej znającej. A ten przychodzi bodaj trzeci raz w jednym tygodniu.

– Widzę rzeczy, których nie rozumiem.

– Mów, czarownico, tylko dokładnie, bo nie ty masz je rozumieć, ale ja. Jesteś jedynie marnym narzędziem w rękach przeznaczenia.

Kobieta zanurzyła palce w czarce z bulgocącym płynem. W ciemnej izbie rozszedł się zapach cytryny, mięty i geranium z wyraźną, gorzkawą nutą szałwii.

– Krew, widzę krew! Morze krwi... i czerń. Wielka, czarna równina. Krew wsiąka w ziemię, czyniąc ją jeszcze ciemniejszą... Jakaś postać... Czarną równiną idzie człowiek. Nie, nie idzie... jedzie konno... – Zamilkła, wpatrując się w wizję. – To nie koń, ale... jednorożec... Ten człowiek... wjeżdża tam, gdzie przed chwilą w­siąkło jezioro posoki... Bogowie, zaczyna tonąć! Pogrąża się niby w bagnie... Przelana krew wciąga go razem ze zwie­rzęciem...

Wywróciła białkami oczu, z ust pociekła strużka śliny. Ciało przeszło drżenie, dłonie zatrzepotały, rozpryskując wonny eliksir. Wracała do przytomności.

– Czy byłam przydatna, panie?

– Zasłużyłaś na swoją zwyczajną zapłatę, a nawet w­ięcej.

Rzucił wiedźmie brzęczącą sakiewkę.

– To królewska nagroda, mój panie. Jesteś pewien?

– Królewska nagroda za królewską wróżbę. Bierz.

Sucha, koścista ręka zręcznie schwytała brzęczący woreczek.

– Dlaczego jednak, szlachetny panie, sami sobie nie wywróżycie?

– Bo to nie to samo, Henrietto. Człowiek potrafi zbyt wiele przed samym sobą ukryć. Ty mamisz ludzi, przybierając nadobną postać, skoro tylko wyjdziesz za próg domu, a ja oszukuję sam siebie, mając moc tak wielką, iż potrafi wpływać na najistotniejsze dla mnie wizje, zniekształcając je lub zgoła fałszując. Zbyt dużo sił kosztuje odsiewanie prawdy, o wiele łatwiej zdać się w tym na ko­goś drugiego.

– Rozumiem, panie. A gdybym chciała cię oszukać? Przeinaczyła wizję, przekazała co innego, niż ujrzałam?

Roześmiał się głośno, a wiedźmę przeszył dreszcz przerażenia. Ten śmiech mówił więcej niż ciężkie słowa, które padły po chwili.

– Jeśli cię kiedyś przyłapię na oszustwie, gniew mój będzie straszniejszy od wszystkiego, co potrafisz sobie wyobrazić, wiedźmo.

– Nigdy cię nie oszukam, panie – wymamrotała, kuląc się w sobie.

– Wiem, Henrietto.

 

* * *

 

– Królu! Królu! Najjaśniejszy panie! – Goniec na spienionym koniu gnał wzdłuż kolumny wojska.

Filip obejrzał się, podniósł rękę. Przyboczny poczet stanął.

– Nie wrzeszcz tak, człowieku! – warknął Ludwig Bur­ghiese, wysuwając się na czoło. – Król dobrze słyszy!

– Złe wieści? – Filip pochylił się w siodle i zachwiał. Giermkowie przytrzymali go pod ramiona. – Diabli, czy to się nigdy nie skończy?

– Złe, wasza królewska mość, bardzo złe! Baron Pillgrim rozgromiony! Nie wiem, czy żywa noga z bitwy uszła! Ponoć kupami trupów zasłane całe pole! Ci, co przeżyli, zgodnie twierdzą, iż baron poległ, ratując pana Alwena de Morano!

Król zasłonił dłonią oczy. Potem spojrzał na mijający ich pułk bersalierów. Szli z oczami wbitymi w drogę, śmierdzący, brudni i wygłodniali. Tylko czasem któryś rzucił niechętne spojrzenie w stronę barwnie odzianych, odkarmionych sztabowców.

– Przeklęta wojna – zamruczał Filip pod nosem. – Po stokroć przeklęta. I niech będą przeklęci ci, którzy mnie do niej nakłaniali! – Wymownie spojrzał na Ludwiga Burghiese. – Nie mnie, kalece, brać się do wojen! Jaki los czeka teraz naszą nieszczęsną Vereenę?

– Ależ Filipie, najjaśniejszy panie! – zawołał arcybiskup Falcone ze zgorszeniem. – Jesteś królem! Któż ma zagrzewać hufce do walki, jeżeli nie ty!

– Tak – odparł Filip z goryczą. – Zaiste godnie zagrzewałem hufce do walki. Tak je zagrzewałem, że nawet połowa nie została nam w ręku! A może nie zauważyłeś, biskupie, podczas ostatniej bitwy, jeśli to można w ogóle nazwać bitwą, ile oddziałów poddało się, zanim w ogóle padły pierwsze trupy? A teraz poświęciłem swego najlepszego wodza, żeby osłaniać własny tyłek! To, że go nie bardzo lubiłem, o czym wszyscy wiecie, nie osładza mi jakoś goryczy porażki.

– Nie czas teraz rozpaczać – powiedział Ludwig. – Musimy przyspieszyć marsz! Gerno z pewnością wysłał pościg!

 


< 31 >