Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 05>|>

Bookiet (2)

 

 

Czytać obwoluty!!

Czasy krucjat to nie mój konik – mierżą mnie wojny religijne, mordowanie i grabienie w imię wiary i jedynie słusznego Boga. Wolę wikińskie do tych spraw podejście – czysto praktyczną rzeź w celu pozyskania dóbr i dobrej zabawy. Dlatego właśnie tematykę krucjat omijałem dotąd szerokim łukiem.

Do przeczytania książki Asbridge’a skłoniły mnie jednak dwie rzeczy. Primo – chronologicznie pierwsza krucjata jest tylko o trzydzieści lat oddalona od końca epoki wikingów (Hastings 1066 – pierwsza krucjata 1096). Secundo – zaintrygował mnie podtytuł „Nowe spojrzenie.” Prawdę mówiąc, to w moim przypadku ten podtytuł niewiele znaczył, ponieważ o krucjatach wiedziałem tylko tyle, że się odbyło ich kilka i wszystkie miały miejsce w XI-XIII w. Mimo to, ten „new look” strasznie mnie zaintrygował. Tak, hm, „uzbrojony” w wiedzę przystąpiłem do zgłębiania lektury.

Książkę czyta się bardzo przyjemnie i jest ona wyraźnie skierowana do takich właśnie laików jak ja. Czysto i wyraźnie wyłożone przyczyny powołania krucjaty, dość dokładnie opisani jej bohaterowie i co ich do udziału w tej gigantycznej wyprawie wojennej skłoniło. Autor sięga po szereg źródeł łacińskich, bizantyjskich i arabskich, umiejętnie wplatając je w tok narracji. Od tej strony autorowi nic zarzucić nie można. Ważne jest również to, że Asbridge podaje nam to wszystko w bardzo przystępny sposób, z narracyjną swadą opisując nie tylko fakty historyczne, ale i samych ludzi tamtej epoki, co sprawia, że czytelnikowi jest łatwiej ogarnąć sposób myślenia pierwszych krzyżowców. Asbridge zgrabnie też polemizuje ze starszymi teoriami, co nadaje tej książce bardziej naukowego tonu.

Co do tego „nowego spojrzenia”, to jednak się szczerze zawiodłem. No cóż, nie jest dla mnie nowością, że sztandary Boga wykorzystywano do prywatnych celów zarówno dowódców krucjaty, jak i cesarza bizantyjskiego. Nie jest też dla mnie nowinką fakt, że te kilkaset lat krucjat zostawiło trwałe piętno na muzułmanach, tak że teraz drżą z nienawiści na widok krzyża. Dziw bierze, że Asbridge w ten sposób nie wyjaśnił zamachu na WTC, choć można to, zdaje się, wyczytać między wierszami. Gdzie, więc, jest to nowe spojrzenie?

Zerknięcie na angielski tytuł książki wiele mi wyjaśniło – nie ma tam żadnego „new look”. Jest tylko „The First Crusade”. Ktoś tu zrobił mnie w bambuko, bo o tym nowym spojrzeniu mowa jest tylko na obwolucie. I to w dodatku w delikatnie pociętym zdaniu, z którego wynikać może wszystko i nic.

Nie czepiajmy się jednak szczegółów. Książka nie jest złą pozycją – wręcz przeciwnie. Jest dobra dla tych, którzy chcieliby zacząć przygodę z poznawaniem epoki krucjat. Prawdę mówiąc, to nie obraziłbym się, gdybym do recenzji dostał jeszcze sześć tomów poświęconych kolejnym krucjatom, napisanych w takim stylu przez Asbridge’a. Jednym zdaniem: książka świetna dla laików, stare wygi mogą ją chyba sobie odpuścić.

 

Wojciech Świdziniewski


Ocena: 5

Thomas Asbridge
Pierwsza krucjata. Nowe spojrzenie
Tłum: Ewelina Jagła
Rebis, 2006
Stron: 392
Cena: 49

 

 

Twórca niewygodny

Większość spośród znanych mi osób, które, że się tak wyrażę, siedzą w literaturze po uszy, słysząc nazwisko Kazimierza Truchanowskiego (1904-1994), z zakłopotaniem stwierdza – „nie znam”. Niektórzy upewniają się, czy dobrze usłyszeli, pytając – „Kochanowski?”. Nieliczni natomiast grzecznie udają, że wiedzą, kto zacz, i gdyby nie blade iskierki, tak zwane ściemy tlące się w ich oczach, mógłbym może uznać, iż Truchanowski, choć zapomniany, nie jest prozaikiem całkiem nieobecnym w świadomości współczesnych.

Jakichkolwiek byśmy nie przywoływali przyczyn takiego stanu rzeczy, nie możemy zaprzeczać, że twórca ów, będący jednym z najbardziej niezwykłych pisarzy polskich XX wieku, zasługuje na więcej uwagi. Liczne charakterystyczne cechy jego tekstów widoczne są już w debiutanckich „Zatrutych Studniach” – trylogii powieściowej, na którą składają się utwory zatytułowane kolejno: „Ulica Wszystkich Świętych” (1936), „Apteka pod słońcem” (1938) oraz „Zmowa Demiurgów” (1947).

W powieściach śledzimy losy Adama, który opuściwszy dom rodzinny – skazany jest na życie w mieście, miejscu dlań obcym i niegościnnym. Nie sposób jednak streścić fabuły, w dużej mierze tworzą ją wizje, przenikające się, powracające w nieskończonych wariantach motywy, te same sytuacje oglądane z odmiennych punktów widzenia. Fantastyka Truchanowskiego jest fantastyką codzienności, oniryczną eksploracją świadomości i jej pogranicza, chętnie sięgającą po symbol, alegorię, mit. Doświadczeni czytelnicy z miejsca zauważą również szereg inspiracji i nawiązań – co przez krytykę uznawane bywało niekiedy wręcz za plagiat, a jest zwyczajnie formą intertekstualizmu.

Prozę tę zakwalifikowałbym jako trudną. Nie tylko ze względu na brak wciągającej fabuły (przeciwnie – momentami odpychającej i jaskrawo pretekstowej). Zdziwi się ten, kto podejmie ambitny zamiar rozszyfrowania myśli twórcy i zgłębienia tak zwanego drugiego dna. Odczytywać Truchanowskiego można bowiem na rozmaite sposoby i szczerze mówiąc, jakiekolwiek odczytanie jest raczej ciężką pracą. Co więcej – żadna z typowych metod interpretacji nie wydaje się, moim skromnym zdaniem, dawać satysfakcjonujących efektów.

„Zatrute Studnie” (podobnie jak twórczość Kazimierza Truchanowskiego w ogóle) z czystym sumieniem polecić mogę cierpliwej odmianie czytelnika, gustującej w skrajnie zsubiektywizowanych sposobach ujmowania rzeczywistości. Odbiorcom, którym nie przeszkadzają mroki, mgły i wszechobecna świadomość przygnębiającej prawdy, że nie wszystko daje się zrozumieć.

 

Piotr Kobus


Ocena 4

Kazimierz Truchanowski
Zatrute Studnie
Czytelnik, 1981
Stron: 744

Bitwa o Leonarda

Na fali popularności powieści Dana Browna masowo wydaje się utwory, które mają powtórzyć komercyjny sukces „Kodu Leonarda da Vinci”. A to „Wszelka prawda o »Kodzie«”, a to „Dlaczego da Vinci?”, a to „Kod Dana Browna” (tytuły zmyślone). Ewentualnie tworzy się okładkowe blurby, w których zapowiada się szumnie: „Lepsze niż »Kod«”, „Dan Brown chciałby napisać taką książkę”, „Autor »Kodu« aż się oślinił, gdy przeczytał fabułę” (blurby też zmyślone).

Aż tu nagle okazuje się, że przeciwko autorowi prawdziwego „Kodu...” toczy się proces o plagiat.

Inny Amerykanin, znany i ceniony za oceanem autor powieści sensacyjnych, Lewis Perdue stwierdził mianowicie, że Dan Brown bezczelnie zerżnął jego pomysły z dwóch książek: „Spadek Leonarda da Vinci”, wydanej po raz pierwszy w 1983 roku, oraz „Córki Boga” z roku 1999. Proces o 150 milionów dolarów rozpoczął się w 2004 roku i według polskiego wydawcy, oficyny Philip Wilson, wciąż trwa.

Zachęcona tym dla nas w sumie niewielkim skandalikiem, pokusiłam się o lekturę obu wspomnianych powieści. „Kod...” przeczytałam w zeszłym roku i jakoś już powoli uciekał z mojej pamięci, ponieważ nie jest to książka wielokrotnego użytku, miałam więc problem z wyszukaniem „setek podobieństw” (według jednego z sądowych rzeczoznawców). Niemniej faktycznie oś fabularna ma podobne akcenty.

Tu mała dygresja: trudno jest napisać odkrywczą, oryginalną i niepowtarzalną powieść sensacyjną. Zawsze musi być coś, o co się walczy, co się odkrywa, co się goni. Zawsze musi być dobry bohater i szwarccharakter. Zawsze musi być piękna kobieta (ewentualnie przystojny mężczyzna – zależy, na jakiej płci spoczywa obowiązek bycia głównym bohaterem). Z reguły jest mentor/przyjaciel/brat cioteczny, który okazuje się zdrajcą i sprzedawczykiem. No i rzecz oczywista – chyba 99,9% akcyjniaków kończy się happy endem: coś zostaje wywalczone, znalezione, dogonione. Nie wyobrażam sobie powieści sensacyjnej, którą kończy fiasko przedsięwzięcia i śmierć głównego bohatera. Cała historia nie miałaby wówczas sensu. (Chyba jedyną czytaną przeze mnie powieścią łamiącą te schematy jest „Dzień Szakala” Forsytha.)

W związku z tym nie ma coś się doszukiwać podobieństw strukturalnych między powieściami obu Amerykanów, bo takowe będą; również między książkami Lewisa Perdue a tysiącem innych akcyjniaków tysiąca innych autorów.

Podobieństwa, które mogą stanowić podstawę procesu, są widoczne w założeniach: Kościół świadomie kłamie i fałszuje wiarę, a da Vinci to geniusz, który swoimi wynalazkami zniszczy dzisiejszy świat.

W „Córce Boga” osią sensacji jest religia. Istnieją niepodważalne dowody, że na świecie po śmierci Chrystusa pojawił się inny Mesjasz – kobieta. Hierarchia kościelna o tym wie i broni prawdy przed maluczkimi, po to jedynie, by nie utracić wiernych, którzy odsuną się od Kościoła.

„Spadek Leonarda da Vinci” traktuje o kodeksie wybitnego uczonego, a konkretnie o sfałszowanych stronach kodeksu, który – jeśli odnajdą się te prawdziwe – będzie stanowić podstawę do wyprodukowania broni ostatecznej. Tu też ważne miejsce zajmuje Kościół, właściwie jego ekskomunikowany odłam Braci Wybrańców, którzy za cel postawili sobie „odnowę moralną” wiary.

Nie ma większego sensu omawiać fabułę obu powieści. Jak wspomniałam wyżej: trzeba coś odnaleźć, trzeba coś uratować. Przedsięwzięcie spada na barki amatorów. Inteligentnych, znających się na rzeczach, które gonią przez karty książek, ale jednak amatorów. Zatem nieprzewidywalnych, oryginalnych w działaniach. Jest i miłość, są i niespotykane zwroty akcji, przydana bohaterom osoba nie okazuje się tym, kim była na początku. I są happy endy. Jakie – nie zdradzę.

Powiem tylko, że czyta się to nieźle. „Córkę Boga” czytało mi się lepiej. Jest nowsza. Zapomniałam już o akcyjniakach, w których bohater biega w poszukiwaniu automatu telefonicznego. Są zagrywki w stylu MacGyvera, ale do przeżycia. Są pogonie, ale nie nużą.

Jeśli ktoś lubi powieści sensacyjne – polecam. Jeśli ktoś lubi skandale, a „Kod...” czytał całkiem niedawno i ma świeżo w pamięci – polecam tym bardziej. Można się zabawić w detektywa. Jedna scena w „Kodzie...” i „Spadku...” jest prawie identyczna. Tę sama znalazłam. Inni pewnie znajdą więcej.

 

Karolina Wiśniewska


Ocena: 4

Lewis Perdue
Spadek Leonarda da Vinci
Tłum: Małgorzata Fabianowska
Philip Wilson, 2006
Stron: 400
Cena: 24,90

Lewis Perdue
Córka Boga
Tłum: Cezary Murawski
Philip Wilson, 2006
Stron: 432
Cena: 24,90


< 05 >