Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (2)

 

 


O schematach i wzorcach słów kilka

 

okladka

Fantastyka zniechęca czytelników między innymi dlatego, że wśród tych, którzy na co dzień kontaktu z nią nie mają, pokutuje słuszne skądinąd przeświadczenie o występujących w niej schematach. Konstrukcjach podobnych wzorom matematycznym, gdzie po podstawieniu uzyskujemy przewidywalny wynik. I tak pod wzór fantastyczny często można podstawić Walecznego Bohatera, który wyposażony w długi i ostry (koniecznie!) miecz idzie wyzwolić Piękną Księżniczkę z wieży, gdzie zamknął ją Zły Uzurpator. Po drodze spotyka Kapłankę Nimfomankę, a ta za pomocą pradawnych czarów płodności sprawia, że staje się nieulękły w boju (bo przecież nie wypada napisać, że się z nią po prostu przespał). Spotyka też włochatego Gnoma Odstępcę; ten nie przydaje mu się do niczego szczególnego, można jednak wieść z nim życiowe i godne zapamiętania dialogi. Po kilkuset stronach księżniczka zostaje uwolniona, uzurpator wykrwawia się z poderżniętym gardłem, gnom wraca do swoich, a bohater i jego wybranka spijają miód wspólnego życia. Żeby zaś nie cierpieli na brak zajęcia, dostają jakieś królestwo do rządzenia.

„Pan Lodowego Ogrodu” zaczyna się jak typowa schematyczna opowiastka. Zapakowany do tajemniczego pojazdu Drakkainen zostaje wystrzelony w kierunku tajemniczej planety, na której ma wypełnić delikatną i (co za niespodzianka!) tajemniczą misję. Jak łatwo się domyśleć, dolatuje zgodnie z planem... i tu kończą się podobieństwa do schematu.

Przyzwyczailiśmy się myśleć kategoriami albo-albo. Czarne albo białe. Bita śmietana albo kiszony ogórek. Sygnał albo szum. Science fiction albo fantasy. Niestety, ta książka nie wpasowuje się w powyższy wzorzec – nie jest ani SF, ani fantasy. A właściwie – jest obydwoma z nich.

Napotykamy entourage jak żywcem z czasu wypraw wikińskich – prymitywne osady, kultura miecza, morscy rabusie. Imiona niby skandynawskie, ale jednak stworzone na potrzeby książki. Wtrącane od niechcenia cytaty z „Eddy Poetyckiej” jako wypowiedzi własne Drakkainena albo jego rozmówców, idealnie komponujące się z dalszym ciągiem wygłaszanych kwestii, dodają smaku rozwijającej się akcji. A cóż nam ona ze sobą niesie, poza upartym dążeniem bohatera (i naszym), by wreszcie dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi?

Nasz (i jego) sposób pojmowania zgodny z zasadą albo-albo w przypadku fantastyki właściwie eliminuje zbyt skomplikowane podejście do rzeczywistości. Pewne zjawiska tłumaczy się, używając albo języka magii, albo języka techniki. Tu jednak mamy obie naraz – i jedna nie wyklucza drugiej. Mgła, która, pochłaniając człowieka, w ciągu kilku chwil zamienia go w starca, jest magiczna, podobnie jak żelazny bluszcz oplatający budynek z uwięzionymi wewnątrz niego ludźmi. Maleńka kuleczka w głowie śmiałka Drakkainena, która odczłowiecza go i przydaje jego duszy chłodu, precyzji i beznamiętności robota – należy do świata techniki. Można głęboko zaczerpnąć powietrza i poddać zarówno naukowej, jak i magicznej analizie proces zamiany człowieka w obdarzone ludzką świadomością drzewo z twarzą na korze – tylko po co? Świat na styku ludzkiego pojmowania i magii przyrody niekoniecznie musi nosić cechy nieprawdopodobieństwa. Czasem może przybrać formę płynną, gdzie reguła albo-albo nie znajduje zastosowania, bo tak proste wykluczanie po prostu nie ma sensu.

Niedokończona opowieść to niedobra opowieść. Autor przerwał ją nieco perwersyjnie – jego bohater pożegnał pewien świat, wniknął w głąb swego sennego koszmaru, czeka i zbiera siły na ciąg dalszy. Chyba warto poczekać razem z nim, w tym czasie ćwicząc wyobraźnię, dopowiadając sobie ciąg dalszy i odstawiając na bok regułę zbędnych uproszczeń.

 

Hanna Fronczak

 

Jarosław Grzędowicz

Pan Lodowego Ogrodu

Fabryka Słów, 2005

Stron: 554

Cena: 29,99

 


Ciąg dalszy nastąpił

 

okladka

Nie miała baba kłopotu, przeczytała książkę. I to nie byle jaką, bo przez wielu czytelników wyczekiwaną z utęsknieniem, przez innych zaś... no, tak jakby mniej, a nawet wcale. Bez dwóch zdań – kto jak kto, ale duet Andrzej Pilipiuk i Jakub Wędrowycz skrajne emocje budzić potrafi. Po „Zagadce Kuby Rozpruwacza”, wstrząsającej w pejoratywnym tego słowa znaczeniu, nazwisko Pierwszego Egzorcysty Rzeczpospolitej O Numerze Dowolnym zaczęło u mnie wywoływać cały zestaw gwałtownych odruchów obronnych. Nie lubię się jednak od razu do niczego i nikogo zrażać, dlatego wieści, jakoby zbiór „Wieszać każdy może” był powrotem Wędrowycza w najlepszym wydaniu, a nawet w glorii i chwale, przyjęłam za dobrą monetę. Wręcz za najlepszą z możliwych.

Zawartość tomu dzieli się na trzy dość niesymetryczne części. Pierwsza to zestaw krótkich i bardzo krótkich zapchajdziur, czyli opowiadanek o wyczynach Jakuba i jego kompanów. Tematem przewodnim jest tu picie, skutki picia oraz demolowanie czego popadnie, wszystko okraszone humorem, który eufemistycznie określa się mianem „rubasznego”, i uzupełnione zestawem mocno ogranych stereotypów. Czytelnik może się między innymi przekonać, jak to na wojence ładnie i wesoło albo że Ruskie ino chleją na umór, Szkopów najlepiej powystrzelać albo łby im ukręcić, komuch jest gorszy niż zaraza, policjanci to banda nieudolnych tłumoków, a na cwanego Polaczka nie ma mocnych, bo i III Rzeszę, i Unię Europejską, i nawet Babę Jagę ocygani bez trudu. Na dobrą sprawę ani to zabawne, ani odkrywcze, ani specjalnie interesujące – raczej irytujące, a przy tym wypada z pamięci niemalże natychmiast. Rekordy skrótowości biją „Kac” i „Wykład”, które sprawiają wrażenie przypadkiem opublikowanych scenek czy szkiców, kilkustronicowych zapchajdziur do potęgi, a nie pełnoprawnych opowiadań. Raz, dwa i po tekście.

Ta skrótowość uderza tym bardziej na tle części drugiej zbioru, czyli minipowieści „Pola Trzcin”, która wzbudziła we mnie coś na podobieństwo nadziei. Bo też zapowiadało się ciekawie – oto Lenin, jak każdy zabalsamowany po śmierci, trafia do egipskich zaświatów i postanawia przeprowadzić w nich rewolucję. Pomysł przypadł mi do gustu i całkiem dobrze się bawiłam, do momentu, kiedy pojawili się... Jakub Wędrowycz i spółka, będący bezapelacyjnie najsłabszym ogniwem tego utworu. W dodatku w pewnym momencie opowieść zaczęła kluczyć po wsiach i opłotkach, byle dalej od tematu, upchnięte w niej chyba na siłę pomysły typu „Cthulu w tabletce”, wątki pijaństwa czy aktywności seksualnej małoletnich, zamiast zgodnie z autorskim założeniem bawić, coraz bardziej drażniły. W końcu, ku mej najszczerszej rozpaczy, początkową przyjemność lektury szlag ciężki trafił, zostawiając w zamian głębokie rozgoryczenie. Bo gdyby autor postawił ostatnią kropkę po tym, jak w ślady Lenina poszedł Stalin, pierwsza biłabym mu brawo.

Całość zamyka „Wieśmin” Michała Smyka – krótkie opowiadanie, które zwyciężyło w konkursie ogłoszonym przez Andrzeja Pilipiuka i Gminne Centrum Kultury w Wojsławicach, utrzymane w klimacie wędrowyczowskim. Ponoć najlepsze ze wszystkich nadesłanych. Wierzę na słowo, weryfikacji werdyktu za żadne skarby bym się nie podjęła, a i dyskutować z nim nie będę.

I cóż więcej można powiedzieć? Ano to, że Andrzej Pilipiuk jest autorem problematycznym czy wręcz problemogennym. Albo się go kocha, albo... Albo nie. Teksty z „Wieszać każdy może” mają jedną niezaprzeczalną zaletę – nie udają, że są o czymś, że kryją w sobie jakąś głębię. Wręcz przeciwnie, wydają się ogłaszać wszem wobec: „jesteśmy płycizną i jesteśmy z tego dumne”. Ale również nużą, zwłaszcza gdy czyta się jedno za drugim. Ciągle o tym samym, w ten sam sposób, tym samym językiem, bez względu na to, czy daną kwestię wypowiada pijany Kozak, czy trzeźwy trzynastolatek, czy egipski bóg. Wizja świata nie bawi, lecz przygnębia. Tu najlepszą rozrywką jest krzywdzenie obcych lub znienawidzonego sąsiada, a także picie, nieważne czego, byle sponiewierało, a jako cecha życiowo przydatna liczy się wyłącznie cwaniactwo. W opowiadaniach bardzo dużo się dzieje, gag goni gag, ale ilość nie przechodzi w jakość. A ile można czytać o piciu, przepiciu i sianiu zniszczenia, jeśli nic się za tym nie kryje? Nic, żadne przesłanie? I nie mam tu na myśli górnolotnych Przesłań Bardzo, Ale To Bardzo Ważnych Dla Losów Świata, ale chociażby proste „myj zęby po każdym posiłku”. Cokolwiek głębszego niż literalna warstwa tekstu. Bo w przeciwnym razie istnieje realne niebezpieczeństwo, że pewnego dnia nastoletni czytelnik, choćby i najwierniejszy, po prostu dorośnie, dostrzeże tę pustkę – i poszuka tekstu ciekawszego, który ma więcej znaczeń niż tylko dosłowne, a wtedy szybko zapomni o egzorcyście, przez niektórych nazywanym bohaterem na miarę naszych czasów. I pomyśleć, że kiedyś tak samo mówiło się o Werterze, Konradzie albo Józefie K. O czym to świadczy?

Oczywiście świętym prawem każdego czytelnika jest Wędrowycza lubić (bądź nie). I równie świętym prawem autora jest o Wędrowyczu pisać (bądź nie). Trudno się zresztą dziwić, że w odpowiedzi na popularność bohatera – bardzo wymierną, bo przekładającą się na ilość sprzedanych egzemplarzy – powstają następne tomy przygód egzorcysty. Jego wielbiciele z pewnością nie będą zawiedzeni zbiorem „Wieszać każdy może”. Pozostałym zaś mogę z czystym sumieniem polecić takie opowiadania Andrzeja Pilipiuka, jak „2586 kroków”, „Wieczorne dzwony” i „Samolot do dalekiego kraju”, utrzymane w zupełnie innej stylistyce, z klimatem, ciekawymi bohaterami i mnóstwem ciekawostek umiejętnie wplecionych w tekst – a o Wędrowyczu radzę po prostu zapomnieć. Mnie akurat przyjdzie to z łatwością.

 

Marta Kisiel

 

Andrzej Pilipiuk

Wieszać każdy może

Fabryka Słów, 2006

Stron: 323

Cena: 29,99

 


Inkwizytor się starzeje

 

okladka

Literackie narodziny Mordimera Madderdina nastąpiły już ponad dziesięć lat temu, ale do zbiorowej czytelniczej świadomości trafił on na dobre w roku 2003, gdy ukazał się pierwszy tom opowiadań o nim („Sługa Boży”, wyd. Fabryka Słów). „Łowcy dusz” to już czwarty zbiór tekstów poświęcony przygodom charyzmatycznego inkwizytora, ostatni przed zapowiadaną powieścią „Czarna śmierć”.

W „Łowcach dusz” znajdziemy cztery nowe opowiadania, a właściwie dwa opowiadania i dwie mikropowieści, przy czym druga z nich, „Wodzowie ślepych”, jest praktycznie wprowadzeniem do wspomnianej „Czarnej śmierci” i właściwie jedynym tekstem ze zbiorku, który jako tako posuwa naprzód tak zwaną główną linię fabularną.

Co więc z pozostałymi – czy są jedynie typowymi kolejnymi odcinkami serii? Tak i nie zarazem, bo choć trudno nie zauważyć, że oparte są na podobnym schemacie co większość dotychczasowych opowieści o Mordimerze, widać jednak, że autor stara się schemat przełamywać. Czy mu to wychodzi – to już inna sprawa.

Zbiorek rozpoczynają tytułowi „Łowcy dusz”, opowiadanie napisane chyba głównie z myślą o tym, by zakorzenić czytelnikowi w głowie, że świat, w którym porusza się Mordimer, jest alternatywną wersją naszej średniowiecznej Europy. Niby oczywiste, ale miedziaka temu, kto wskaże mi na mapie Hez-Hezron. A jak lepiej urealnić książkową wizję niż przez wprowadzenie możliwie najbardziej bliskiego i znajomego motywu? W ten właśnie sposób nasz ulubiony inkwizytor poznaje Polaków, a ściślej, Andrzeja Zarembę, posła z mocarstwa (oczywiście, mocarstwa) nad Wisłą.

Dyplomata zleca Mordimerowi pewne śledztwo wiążące się z otoczeniem najjaśniejszego cesarza. Potem jest, cóż, już nieco schematycznie. Jak nietrudno się domyślić, inkwizytor wywiązuje się z zadania najlepiej jak potrafi, co kończy się – przepraszam za określenie – stosem trupów.

Już sam tytuł drugiego z opowiadań „Wąż i gołębica. Powrót” sugeruje kontynuację jednego ze starszych tekstów (z tomu „Młot na czarownice”). No i to właściwie wszystko, co można napisać o jego fabule. Mistrz Madderdin ratuje przed linczem pewną młodą kobietę i bardzo szybko orientuje się, że po pierwsze, wcale nie jest młoda, a po drugie, uratował raczej ścigających ją chłopów. Dziewczyna okazuje się nie do końca zdrową na umyśle wampirzycą. Mordimer decyduje się skonfrontować ją z baronem Haustofferem, co wymaga dość długiej i stresującej podróży. Tym bardziej stresującej, że naznaczona piętnem węża i gołębicy niewiasta wydaje się nie do końca panować nad swoją krwiożerczą naturą.

Tekst poza kontynuacją wątku wampirów jako świadków ukrzyżowania Chrystusa ma też na celu ukazać nieco inną stronę Mordimera – mniej inkwizytora, a bardziej człowieka. Ale, nie zapominajmy, człowieka, który jest jednak z wykształcenia, zawodu i powołania inkwizytorem.

Pierwsza z minipowieści „Piękna jest tylko prawda” jest, jak mi się wydaje, swoistym pożegnaniem z pomocnikami Mordimera – Kostuchem i Bliźniakami. Cała czwórka, śledząc donos (poparty oczywiście pękatym mieszkiem) pewnego szlachcica, w celu ratowania jego rzekomo porwanej córki, trafia na zamek podejrzanego o paranie się czarną magią magnata. Wkrótce inkwizytor i jego ludzie odkrywają, że w okolicy zaginęło siedem młodych dziewic. Oczywista z pozoru sprawa okazuje się jednak mieć drugie, a nawet trzecie dno.

Jest to chyba najbardziej wpisujący się w schemat tekst ze zbioru. Wydaje się poskładany z klocków powyciąganych z wielu wcześniejszych opowiadań o Mordimerze. Nawet Kostuch (trochę zmieniony, niekoniecznie na lepsze) i bliźniacy (wyjątkowo obleśni, nawet jak na nich) nie wnoszą tu nic sensownego i wydają się raczej nadmiarowym dodatkiem. Ale czyta się dobrze.

Czwarte, wyjątkowo rozbudowane opowiadanie, „Wodzowie ślepych”, jest, jak wspomniałem, wprowadzeniem do zapowiadanej powieści o inkwizytorze. Mordimer otrzymuje nieoczekiwany awans – zostaje mianowany kapitanem straży biskupiej jego ekscelencji biskupa Hez-Hezronu, a przy okazji delegatem na wyprawę wojenną najjaśniejszego cesarza przeciw innowiercom (bogatym innowiercom, warto dodać). Oznacza to oczywiście nieliche kłopoty, większe nawet niż mistrz Madderdin sobie wyobraża – a wyobraźnię ma przecież bujną.

W tekście pojawia się wielu bohaterów spotkanych już w poprzednich tekstach, częściowo w nowych rolach. Wydarzenia tu przedstawione są przełomowe, wręcz rewolucyjne dla naszego bohatera. Kończy się relatywne status quo, w którym Mordimer operował przez lata, i zostaje on zmuszony do odnalezienia się w zupełnie nowej sytuacji.

Z ponad dwudziestu opowiadań o Mordimerze, które zdarzyło mi się czytać, zapamiętałem zaledwie kilka. Opowiadania z tego tomu zapamiętam na pewno wszystkie. Nie dlatego, że są aż tak dobre – co to, to nie. Ale w każdym z nich są elementy na tyle charakterystyczne, by coś tam się w mózgu zagnieździło. Czy jednak będą to pozytywne skojarzenia – chyba nie zawsze.

Do tego, że Jacek Piekara skąpo serwuje informacje o świecie Mordimera, zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Jeśli ktoś sądzi, że w najnowszym tomie coś się zmieniło, to muszę go z góry rozczarować. Niby jest tej wiedzy udostępnione troszkę więcej, ale i tak nie dowiadujemy się nic ponad to, co jest absolutnie konieczne. Ta hermetyczność jest nieco irytująca i sprawia, że świat wykreowany wydaje się sztuczny – tak jakby istniały w nim tylko te elementy, z którymi nasz inkwizytor będzie miał kontakt.

Pod względem fabularnym żadne z opowiadań nie poraża. Motyw przewodni, snów Mordimera, jest mało przekonujący i wydaje się wprowadzony trochę na siłę, zaś wątek z opowiadania „Miecz aniołów” nie jest kontynuowany wcale – tu chyba musimy poczekać na powieść.

Zamiast kreować skomplikowane związki przyczynowo-skutkowe, autor stara się szokować czytelnika na każdym kroku. Nie zawsze się to udaje – na przykład scena gwałtu w wykonaniu jednego z bliźniaków i opis jego dyndających genitaliów są może niesmaczne, to jednak do miana szokujących im daleko. Nawet epilog „Wodzów ślepych” nie robi takiego wrażenia jak powinien.

Jeśli coś ratuje zbiór, to oczywiście osoba samego Mordimera. Nasz inkwizytor jest jak zwykle do bólu pragmatyczny i żadne sentymenty czy argumenty retoryczne nie powstrzymają go od wykonania zadania. Jednocześnie widać, że dojrzał, a nawet, że trochę się zestarzał. Podchodzi do wszystkiego ostrożniej, z mniejszym zapałem, a większym rozsądkiem. Często wspomina też dawne dzieje, nieraz z nutką pewnej nostalgii. Pozostaje jednym z najciekawszych znanych mi bohaterów polskiej fantasy i choćby ze względu na jego osobę sięgnę po kolejne tytuły serii.

Rekomendacji nie będzie. Jeśli ktoś zna poprzednie tomy, to wie, czego się spodziewać, i sam zdecyduje, czy chce przeczytać kolejny. Jeśli zaś nie zna – polecam zapoznanie się przede wszystkim ze „Sługą Bożym”, gdzie pomysły były świeższe, Kostuch fajniejszy, a bliźniacy potrafili mówić na więcej niż jeden temat.

 

Wojciech Misiurka

 

Jacek Piekara

Łowcy dusz

Fabryka Słów, 2006

Stron: 416

Cena: 29,99

 


Cyberpunkowa dłoń Jana Pawła II

 

okladka

Lubię cyberpunk. Cały ten hacking, nowoczesna technika i inne typowe dla tego nurtu gadżety bardzo mi odpowiadają. Niestety, ostatnio coraz trudniej o porządną powieść czy nawet opowiadanie w tych klimatach. Dlatego też z wielką radością powitałem „Allaha 2.0” autorstwa Mieszka Zagańczyka.

Już sama okładka, jak zresztą większość okładek Fabryki Słów, nastroiła mnie pozytywnie. Zacząłem czytać i...zbaraniałem. Oto bowiem, zamiast o spodziewanym hakerze, otrzymałem opowieść o niejakim Muhammadzie al-Charidzie, damasceńskim Kurdzie, będącym łowcą demonów. Dziwne. Czytam dalej, ale już z nieco mniejszym entuzjazmem. Na szczęście to był tylko początek Okazało się, że wizyta w dawnej Syrii, jest zabiegiem celowym. Żeby jednak nie spoilować za dużo, powiem tylko, że Muhammad będzie miał istotny wpływ na późniejsze wydarzenia. Akcja ze starożytnego Damaszku przenosi się dość szybko do więzienia, położonego w Nowym Hong-Kongu na terenie Grenlandii, obecnie rządzonej przez Niebiańską Korporację Pao. Tu poznajemy głównego bohatera powieści w osobie młodego, utalentowanego hakera. Zakarias Gaber, bo tak ma na imię ów haker, otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. W zamian za wolność ma odnaleźć cenny przedmiot. Ściślej mówiąc, największą relikwię chrześcijaństwa – dłoń Jana Pawła II.

Tak rysuje się fabuła „Allaha 2.0”. Mamy tu wszystko, czego nie powinno zabraknąć w cyberpunku. Są więc megakorporacje, implanty, klony, inżynieria genetyczna oraz wymieniony na samym początku hacking. Cyberpunk w czystej postaci, chociaż w niektórych momentach autor porusza się zbyt blisko utartych schematów. Kolejnym plusem książki są realia. Działają na wyobraźnię i nie trzeba specjalnego wysiłku, by w nie uwierzyć, gdyż są logicznym rozwinięciem procesów, zachodzących w teraźniejszości. Z tyłu okładki można przeczytać zdanie: „Bo rok 2072 zaczyna się już teraz”. Trudno się z tym nie zgodzić. Świat opanowany przez islam, cyfrowe odbicie boga, czyli sztuczna inteligencja Allah kontrolująca sieć, Wolne Miasto Częstochowa, republika Nowej Południowej Nokii, holowizja „Jezus” do złudzenia przypominająca dzisiejszą telewizję „Trwam” – to tylko niektóre z elementów świata wykreowanego przez autora, a zapewniam, że jest ich dużo więcej. Innym wątkiem, przemawiającym na korzyść „Allaha 2.0”, jest intryga zawiązana wokół dłoni. Zanim dowiemy się, czy bohater dotrze do prawdy i odnajdzie wzmiankowaną wcześniej relikwię, będzie musiał sporo się namęczyć. I dobrze – bo bohater jest po to, „by go doświadczać ku uciesze czytelników”.

Niestety, nie ma książek doskonałych. „Allah 2.0” nie jest żadnym wyjątkiem od tej reguły.

Piętą achillesową książki są dialogi – ogólnie trzymają niezły poziom, jednak mogą irytować. Kilka razy wręcz zdziwiłem się naiwnością bohaterów, a niektóre ich wypowiedzi, w założeniu cwaniackie, brzmiały po prostu sztucznie. Innym grzechem jest zbyt duża ilość detali technicznych. Powieść to nie podręcznik informatyki. Na co to komu? Mnie na nic. I przypuszczam, że większości czytelników również. Ostatni mój zarzut dotyczy postaci drugoplanowych, zostały bowiem potraktowane instrumentalnie, są jakby lekko „niedorozwinięte”, sprawiają wrażenie statycznych dekoracji. Przydałoby się też więcej wątków pobocznych.

Podsumowując: „Allah 2.0” to solidna książka, którą można postawić na półce obok klasyków gatunku, choć na najwyższą notę nie zasługuje. Jeśli masz ochotę na coś lekkiego i niewymagającego, a do tego lubisz cyberpunk – sięgnij po nią bez wahania, na pewno się nie zawiedziesz.

 

Marcin Kamiński

 

Mieszko Zagańczyk

Allah 2.0

Fabryka Słów, 2005

Stron: 560

Cena: 29,99

 


< 07 >