Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje (3)

 

 


Kod Ala Capone

 

okladka

Do książki promowanej jako pierwsza powieść sensacyjno-historyczno-piłkarska o lekkim zabarwieniu erotycznym podszedłem nie bez obaw. Przyczyny, dla których hasła podobnej treści wróżą źle, posłużyć mogłyby prawdopodobnie za temat opasłej publikacji teoretycznoliterackiej. Niestety, w przypadku tekstu Artura Górskiego część spośród rzeczonych wróżb okazuje się spełniona. Ale po kolei.

Osią fabularną „Magii «Sacro Arsenale»” jest dokonane w Dubrowniku zabójstwo hiszpańskiego historyka Victora Casalsa. Podczas lektury stopniowo zapoznajemy się z okolicznościami owej śmierci, spośród których najważniejszą rolę odgrywa tajemnica skradzionej przez uczonego siedemnastowiecznej księgi. Fabularne tło jest rozległe tak w czasie, jak w przestrzeni, rozciąga się bowiem od Bałkanów po Amerykę Południową i od XII wieku po współczesność. Przekonująco zarysowane, stanowi zdecydowanie najmocniejszą stronę tej prozy (szczególnie interesujące są obszerne fragmenty dotyczące byłej Jugosławii).

Powieść ma formę paradokumentu, przygotowanego przez tajemniczą osobę zachodniego pisarza, który bada sprawę zastrzelonego Katalończyka. Składa się z relacji osób związanych z zagadką zabójstwa, wycinków prasowych, materiałów wykorzystanych jako dowody w śledztwie itp. Moglibyśmy zatem mówić o wielogłosowości „Magii”, gdyby nie fakt, że każda z postaci gada praktycznie tak samo (identycznym niemal językiem napisane są także wszelkie dokumentalne wtręty, głos jest więc – uczciwie rzecz ujmując – jeden).

Doprawdy, język do mocnych stron powieści nie należy. Z tej przyczyny poszczególne relacje wypadają czasem mało przekonująco. Liczne dygresje, będące zapewne próbą urealnienia i upotocznienia wypowiedzi, skutkują mętlikiem i ograniczają dynamikę opisywanych zdarzeń. Co gorsza, postaciom zdarza się zapędzać w rejony, których eksplorację określiłbym jako niezbyt zasadną. Jak nietrudno się domyślić, występujące sporadycznie dialogi również brzmią mało naturalnie (co akurat znajduje swoiste uzasadnienie w zastosowanej formie narracji).

Mimo rozległego tła fabularnego, trudno byłoby stwierdzić, że „Magię” napisano z rozmachem. Jak na powieść sensacyjną – właściwej akcji jest niezwykle mało. Zamiast dynamicznej i wciągającej intrygi, autor serwuje nam dość skromną i surową historyjkę. Historyjkę, wobec której czytelnik pozostaje raczej obojętny, choćby dlatego, że brak bohaterów, z którymi mógłby się identyfikować (główny kandydat do tej roli, Casals, zaprezentowany jest w niesprzyjający utożsamianiu sposób). W porównaniu do „Kodu Leonarda da Vinci”, z którym w oczywisty sposób „Magia” się kojarzy i do którego kilkukrotnie się odwołuje (z solidnym ładunkiem poczciwej ironii), powieść Górskiego reprezentuje jaskrawo odmienny typ prozy. Wydaje się być napisana na przekór. Przekora ta dotyczy niestety zarówno godnych wykpienia cech prozy Browna, jak i tych, które warto byłoby naśladować. Wartka akcja, emocje, umiejętne podsycane poczucie tajemnicy, pociągający bohaterowie... Rezygnacja z tych elementów – na pewno świadoma – pociąga za sobą konsekwencje, przed którymi uciec nie sposób.

Jak gdyby dla zrekompensowania tych braków, w powieści pojawiają się motywy mogące ukoić czytelnicze tęsknoty. Tak, tak, chodzi o przytaczaną już piłkarskość oraz lekkie zabarwienie erotyczne. Pierwsze objawia się we wspomnianych dygresjach – niemal każdy z bohaterów ma coś do powiedzenia na temat piłki nożnej, a Casals nawet chciał piłkarzem zostać (w niezrealizowaniu tego pragnienia odnajdujemy największy dramat życiowy tej postaci). Drugie, nieporównanie skromniej zrealizowane – głównie w wypowiedziach sympatii tegoż, namiętnej Katarzynie S. (Polce!). Niestety, motywy te średnio łączą się z zasadniczym wątkiem, sprawiając wrażenie doklejonych na siłę. Nawiasem mówiąc, wybrana forma utrudnia bardzo umieszczanie w powieści pieprznych scen. Kiedy Katarzyna ze szczegółami opowiada, jak podczas ostatniego spotkania zaspokajała Victora dłonią – zastanawiamy się mimowolnie, czy kobieta przy zdrowych zmysłach mówiłaby podobne rzeczy obcemu facetowi piszącemu książkę na temat nieżyjącego kochanka. I co za dziwny facet, konstruując dokument poświęcony okolicznościom śmierci wykładowcy akademickiego, umieszcza podobne wypowiedzi w gotowym do publikacji tekście.

„Magia «Sacro Arsenale»” z pewnością nie ma ambicji bycia książką poważną. I wszystko byłoby jasne, gdyby nie fakt, że rozrywkowym czytadłem również być nie chce, unikając zręcznie niemal wszystkiego, co sprawia, że rozrywkowe czytadła lubimy. Może to istotnie nowa jakość, może kolejne powieści sensacyjno-historyczno-piłkarskie o lekkim zabarwieniu też będą tak wyglądać? Cóż, jeśli ten gatunek wydaje ci się pociągający – świetnie – to książka dla ciebie.

Miłej lektury.

 

Piotr Kobus

 

Artur Górski

Magia «Sacro Arsenale»

superNOWA, 2006

Stron: 196

Cena: 22,50

 


Czekając na jakąś cyranową powieść

 

okladka

Ciężko jest recenzować zbiór opowiadań. Często są to teksty, każdy z innej beczki, a omawianie ich po kolei grozi spoilerami. Tak jest właśnie w przypadku „Ciemnych luster”, zbioru utworów, które łączy jedynie osoba autora. Mimo to postaram się odnaleźć jakiś wspólny mianownik dla tych tekstów.

Janusz Cyran, dotąd obecny tylko w czasopismach, postanowił zaistnieć na rynku książki. Większość autorów w przypadku publikacji opowiadań dodaje do znanych już czytelnikom utworów, z reguły stanowiących większość zbioru, kilka tekstów premierowych. Janusz Cyran wybrał inną drogę – poszedł na przekór rynkowi i odbiorcom i w swoim pierwszym zbiorze nie umieścił żadnego nowego tekstu! Wszystkie opowiadania, składające się na „Ciemne lustra” były już wcześniej publikowane na łamach Nowej Fantastyki. Mimo to czytelnicy, szczególnie ci młodsi, nie powinni czuć się zawiedzeni, gdyż większość z nich właściwie nie pamięta (a nawet nie zna) epoki, kiedy Janusz Cyran debiutował.

Od tamtego czasu trochę lat minęło. W toku prac redakcyjnych nad książką wprowadzono wiele zmian, a po nowszych opowiadaniach Cyrana widać, że pióro ma bardziej lekkie. Zmiany w niektórych tekstach nie są duże, ograniczają się do poprawienia melodii zdania, by czytało się je płynniej. Część utworów skrócono i tutaj zmiany dotyczą niejednokrotnie całych fragmentów. Czytelnik nic zresztą na tym nie traci, „Ciemne Lustra” czyta się naprawdę dobrze. Ciekawscy niewątpliwie poszperają w archiwach, szukając różnic, bo niewątpliwie warto.

Debiutanckie opowiadanie z 1988 roku, „Jeruzalem”, można odnaleźć w zbiorze i jest ono nie lada ciekawostką. Wyróżnia się sposobem prowadzenia narracji. W pewnym sensie nie jest to nawet utwór, który można określić jako czystą fantastykę. Opowiadaniu jest prawie pozbawione dialogu, to przypominająca zapis kronikarski historia pewnego władcy, który obwołuje się bogiem. Dalej otrzymujemy opis powstałego systemu (totalitarnego, rzecz jasna), który przedstawiony jest za pomocą terminów religijnych, co tylko podnosi atrakcyjność tekstu.

W pozostałych utworach autor już tak daleko nie odchodzi od schematu. Cyran dosyć często wpada w pułapkę konwencji, realizując pomysły w nieco wytartych ramach kryminału bądź innych gatunków popularnych. Choć takich momentów nie było dużo, nie mogło mnie czasem opuścić wrażenie pewnej wtórności wobec wybranej konwencji literackiej. Przyznam jednak, że Cyranowi udaje się wychodzić z takich sytuacji obronną ręką.

Wypadałoby poświęcić odrobinę miejsca tekstowi z czwartej strony okładki. Mnie osobiście aluzje do Alicji czy Neo trochę dziwiły pewnym niedopasowaniem do treści książki. Co innego Dick, choć tutaj dla lepszego zrozumienia trzeba by coś wyodrębnić. Porównywanie różnych autorów do Dicka zdarza się często. I trudno się dziwić, wielu osobom ten klimat odpowiada, a są tacy, którzy i piszą pod jego wpływem. Sądzę, że podobieństwo Cyrana do wspomnianego autora leży w czym innym. Dick często w swojej twórczości wykorzystywał fantastyczny sztafaż, poddając go innowacjom, by pełniej, wyraźniej opowiadać historie o zwykłych ludziach i podkreślić ich motywacje w życiu codziennym. Tym samym wybijał się na tle popkultury pełnej wytartych klisz i umownych zachowań. Tak jest u Cyrana w „Bigosie polskim”, gdzie autor wykorzystuje atrybuty gatunku, by zilustrować związek ateisty z katoliczką w przyszłości, która nie jest miła kościołowi katolickiemu. Bohaterowie Cyrana są mniej przeciętni niż u Dicka, czasami to wręcz indywidualiści i cieszy mnie to, jako czytelnika, bo lubię, jak bohaterowie nie są tylko po to, by „zaakcentować świat”. Nie można powiedzieć, że postaci w „Ciemnych lustrach” są bardzo skomplikowane. Nie można też stwierdzić, by autor zachwycał wielkimi przemyśleniami psychologicznymi. Konsekwentnie za to kreuje osobowości poprzez podawanie czytelnikowi szczególików z życia bohaterów. I jest to atut, który tylko czeka na swoje rozwinięcie w większej formie.

Warto sięgnąć po tę książkę. Kto wie, może w czasie kiedy czytamy nowe opowiadania w NF i stare zebrane w tym zbiorze, Janusz Cyran pracuje jednak nad jakąś powieścią. I tak się zastanawiam, jak bardzo zbliżyłby się do Dicka, gdyby zaryzykował i rzucił się na głębokie wody. A może nie zbliżyłby się wcale do Dicka, a odbił się od niego i wiecznych porównań i zaprezentował nam zupełnie nową, nieporównywalną jakość. Warto poczekać, by się przekonać.

 

Mariusz Klimek

 

Janusz Cyran

Ciemne lustra

Fabryka Słów, 2006

Liczba stron: 400

Cena: 30,00

 


Prawdziwy twardziel

 

okladka

Rzeźnik Bakly to prawdziwy zawodowiec. Można wynająć go do rozwiązania najróżniejszych problemów, głównie tych wymagających nadstawiania karku i pokonywania wszelakich przeszkód. Podejmuje się spraw trudnych i beznadziejnych, a z zobowiązań wywiązuje terminowo. Jest rzeczowy, konkretny i zna się na swojej robocie. Nie lubi tylko jednego – kiedy zleceniodawca ociąga się z płatnościami. Świat, w którym przyszło żyć Bakly’emu nie należy do najprzyjemniejszych. Okazuje się, że nawet w rzeczywistości fantasy wszystkim rządzi pieniądz. Rację mają bogaci, biedakami nikt się nie przejmuje. A nasz bohater musi regularnie, raz na pół roku przelać określoną i całkiem sporą sumę w złocie na pewne konto. Aby temu podołać, podejmuje się tylko spraw naprawdę trudnych, a co za tym idzie – dochodowych.

Imperium Crambii, którego obywatelem jest nasz główny bohater, w przeszłości przeżyło wielką tragedię. Wojna z użyciem sił magicznych niemalże doprowadziła do zagłady świata. Nic więc dziwnego, że jeszcze trzysta lat po tej katastrofie wszelkie przejawy magii i czarów są zakazane. Walką z siłami nadnaturalnymi zajmuje się tajemniczy Konwent, w niektórych prowincjach trzymający władzę, a w pozostałych płacący za donosy i schwytane osoby parające się magią. Wszyscy posądzeni o czary oczywiście marnie kończą, bywa, że i na stosie.

Podczas wykonywania kolejnego zlecenia, Bakly trafia przypadkiem na wiejskie święto z okazji spalenia czarownicy. Dla niego to żadna sensacja, był świadkiem podobnych scen wiele razy. Jednak księgowy Ochinot, którego Rzeźnik ma za zadanie ochraniać podczas podróży do Wolnej Strefy, nie potrafi przejść obok tej kaźni obojętnie. Kiedy olbrzymia ulewa przerywa widowisko i rozpędza widzów, ten romantycznie nastawiony do świata a zwłaszcza płci pięknej grubasek wpada na pomysł uratowania skazanej. Bakly od początku jest temu przeciwny, sam bowiem nie przepada za czarownikami, jednak za odpowiednią opłatą gotów jest narazić się nawet Konwentowi. Nie bez problemów uwalniają czarownicę i zmyliwszy ślady, udają się do Cevinu – strefy wolnego handlu, półwyspu bogacącego się na uczciwym kupiectwie czy przemycie. Do prowincji zwolnionej z cesarskich podatków. Tak zaczyna się nasza opowieść, a akcja pędzi dalej i nie zatrzymuje się nawet na chwilę.

Miroslava Žambocha znałem dotychczas jako autora „Sierżanta” – powieści lekkiej, z wartką akcją w nakreślonym z wyobraźnią universum. Sięgając po jego następną książkę „Bez litości”, spodziewałem się podobnych wrażeń. I nie zawiodłem się. Tym razem dostałem do ręki historię awanturniczo-kryminalną, osadzoną w nietypowym świecie fantasy. Który bowiem z klasyków tego gatunku uczynił machlojki finansowe i księgowe kontrole jedną z głównych osi swojego dzieła? Jednak nie jest to książka tylko dla miłośników PIT-ów czy Ustawy o Zamówieniach Publicznych. Dostarczy radości lektury także osobom o bardziej życiowych zainteresowaniach – takich jak magia, sztuki walki, czy dawne typy broni i uzbrojenia.

Za najlepszą stronę „Bez litości” uważam postać głównego bohatera. Człowieka z jednej strony twardego, kompetentnego w swoim brutalnym fachu, a jednocześnie nękanego przez koszmary przeszłości. Specjalisty od mokrej roboty, który bez mrugnięcia okiem rzuca się na przeważające siły wroga, a jednocześnie nie potrafi stawić na trzeźwo czoła nocnym marom. Osoby z bardzo klarownymi i jasnymi zasadami życiowymi, podporządkowanymi przetrwaniu i spłaceniu dawnych długów. Obserwacja jego poczynań, powolnych przemian, metod postępowania dostarczyła mi dużo radości. Oprócz Bakly’ego sympatię wzbudzają także inni bohaterowie, oczywiście ci stojący po słusznej stronie konfliktu. Z postaci drugoplanowych najbardziej polubiłem wspomnianego wcześniej księgowego Ochinota, chociaż uratowanej ze stosu czarownicy Tril też nie mogę nic zarzucić.

Ciekawy jest nie tylko bohater, ale i świat, w którym żyje. Nie ma tu typowej dla pewnych odmian fantasy stagnacji, inercji, mamy za to intensywny rozwój handlu oraz ogólny postęp. Potęga pieniądza jest tu tak wielka, że bez problemu możemy odkryć punkty zbieżne z naszą rzeczywistością. Chociażby sama Wolna Strefa bardzo przypomina Wolne Miasto Gdańsk, bogacące się na handlu ze wszystkimi i z własnymi przepisami podatkowymi, czy też tak zwane raje podatkowe.

Do minusów zaliczyć muszę pewne braki w fabule. Bohater niby musi się borykać z przeróżnymi trudnościami, ale z drugiej strony odkrywanie głównych zagadek przychodzi mu całkiem łatwo. Zbyt łatwo. Do tego stopnia, że kołek niewiary chwilami bardzo trzeszczy i grozi złamaniem. Dla przykładu – Bakly przez przypadek zostaje wplątany w krwawą bitwę między dwoma zwalczającymi się gangami. Staje zdecydowanie po jednej ze stron, co nie przeszkadza mu później bez problemów zatrudnić się jako człowiek od wszystkiego u swoich przeciwników. Nikt nie będzie miał mu za złe przelanej krwi kompanów, nikt nie będzie żądał wytłumaczenia. Takich wpadek jest niestety więcej, powodują zaburzenia przyjemności płynącej z procesu czytania.

Po zważeniu wszystkich plusów i minusów wystawiam „Bez litości” ocenę pozytywną. To dobre czytadło, z wartką i wciągającą akcją. Nie pozwalające się nudzić podczas podróży pociągiem czy nieuzasadnionych przerw w pracy. Nie sięgajcie po tę książkę, jeśli szukacie intelektualnych wyzwań. Gdy jednak macie ochotę na oderwanie się od rzeczywistości i spędzenie kilku godzin sam na sam z Rzeźnikiem Baklym, byłym mistrzem turniejów gladiatorów, to zapraszam do lektury powieści Miroslava Žambocha.

 

Jacek Falejczyk

 

Miroslav Žamboch

Bez litości

Tłum: Paweł Doliński

Fabryka Słów, 2006

Stron: 458

Cena: 34,99

 


Ile razy można wejść do tej samej rzeki, czyli co Marina znalazła w księgarni na Arbacie

 

okladka

Pierwszy tom „Patrolu” (Ночной Дозор) Siergieja Łukjanienki stał się hitem zarówno w Rosji, jak i w Polsce. Całkiem udaną kontynuacją okazał się tom drugi (Дневной Дозор) . Na fali popularności rozpoczęło się kręcenie filmu, który również odniósł imponujący sukces. Fanfary, aplauz, czas zejść ze sceny w aureoli chwały.

Niestety, przy tworzeniu konspektu kolejnej części autor skorzystał chyba z notatek do pierwszego tomu, spojrzał (chociaż to akurat jest moje subiektywne wrażenie) na plan do tomu następnego – tego, który potem wydano jako czwarty (Последний Дозор) – i postanowił napisać w oparciu o nie tom trzeci (Сумеречный Дозор), wyjaśniając pewne wątki i wprowadzając potrzebne postacie.

Znaczy, ja nie mam, broń Boże, pretensji! Jego świat, jego bohaterowie, ma prawo. Z ręką na sercu powiem nawet, że rzeczony tom trzeci, mimo wszystkich swoich słabych punktów, nie jest książką tragiczną – kilka rzędów wielkości lepszą od chociażby niesławnej „Czarnej Palmiry”, z którą większość fanów zapewne miała nieszczęście się zapoznać. Tylko to niestety nie wystarcza, by uczynić z „Patrolu Zmroku” pozycję dobrą czy nawet ciekawą. Ale, po kolei.

Na początek ostrzeżenie pierwsze: jeżeli nie czytałeś pierwszych dwóch tomów, to w trzecim nie masz tak naprawdę czego szukać. Nie będę twierdzić z całą pewnością, że będzie on dla ciebie zupełnie niezrozumiały, ale przegapisz sporo, prawdopodobnie więcej, niż uda ci się dojrzeć. Obejrzenie filmów również nic ci nie da, gdyż prezentują one historię alternatywną do książkowej. Zbliżoną, ale różniącą się w kilku bardzo kluczowych momentach, a do tego znacznie krótszą.

A teraz ostrzeżenie drugie: jeśli masz niezłą pamięć albo poprzednie tomy czytałeś niedawno, bądź przygotowany na to, że przez całą lekturę, ze szczególnym uwzględnieniem początku i końca trzeciej historii, będzie cię prześladować dosyć silne poczucie déja vu. Niestety, piętrowe kombinacje nie do złamania i bawienie się pionkami już n-ty raz pod rząd pozbawione są tej początkowej świeżości – dzieci się bawią, nic nowego. A już tym bardziej w sytuacji, gdy najważniejsi gracze i ich metody przez cały czas pozostają takie same. Szybko nuży spoglądanie oczami głównego bohatera i uświadamianie sobie, że ci źli wcale nie są aż tak źli, a i tym dobrym przydałaby się solidna dawka wybielacza. Ot, zagwozdka – każdy, kto czytał pierwsze dwa tomy chociażby z minimalnym zrozumieniem, dawno już na to wpadł.

Nie da się też ukryć, że w odniesieniu do tej konkretnej książki bardzo na miejscu wydaje się być pewne określenie rosyjskie, które brzmi „fortepian w krzakach”. Stosuje się je w przypadku, gdy za każdym razem bohater, idąc w rzeczone krzaki za potrzebą, znajduje w nich Wielki Artefakt/Potrzebne Informacje/Kolejnego Przyjaciela/Coś Niesamowicie Ważnego Dla Fabuły (niepotrzebne skreślić).

Tak, ja wiem, że praktycznie każda opowieść w bardzo dużym stopniu opiera się na zbiegach okoliczności i fakcie, że postaci jakoś muszą się w tym właściwym miejscu o właściwym czasie znaleźć. Wiem też, że zbiegom okoliczności można całkiem nieźle pomóc, używając stosunkowo prostych zaklęć albo po prostu tworząc skuteczny plan. Ale niestety w sytuacji, gdy autor próbuje przekonać nas, że spora część fabularnego lasu od początku miała wytyczone ścieżki, na które ktoś kierował bohaterów, kilometrowe dziury obliczone na to, że we właściwym miejscu pojawi się akurat właściwa osoba (co od nas nie zależy) i zachowa się we właściwy sposób (oczywiście na etapie planowania nie wiemy, kim będzie) są bardzo duże, czarne, smutne i doskonale widoczne zza wspomnianych wyżej krzaków z naprawdę sporej odległości. Przykro mi, dla osoby oczekującej chociażby minimalnej logiki i konsekwencji fabularnej taka grupa wilkołaków potrafiąca wyprowadzić stuprocentowo słuszne wnioski z NIEposiadanych przez siebie danych, wyłażąca z tychże krzaków (prawie że dosłownie) prezentuje się okazalej niźli fortepian wielkości Pałacu Kultury.

Nie brzmi zbyt zachęcająco, prawda? No, niestety. Tak naprawdę z całej książki broni się tylko podstawowy zamysł, który jest też tym właśnie smaczkiem, jaki moim zdaniem przyciągnie do niej fanów. Autor wreszcie pokusił się o wyjaśnienie, czym tak naprawdę są Inni i w jaki sposób różnią się od ludzi. Łyżką dziegciu w tej beczce miodu jest fakt, że poznawać je będziemy razem z Antonem, najpierw próbującym udzielić odpowiedzi na pytanie „Czy ktoś naprawdę znalazł sposób na uczynienie człowieka Innym”, potem wspomagającym Inkwizycję w dochodzeniu odnośnie pewnej wiedźmy, a na koniec szukającym pewnego artefaktu. Poważnym minusem takiej właśnie narracji jest fakt, że po wydarzeniach z pierwszego i drugiego tomu, to, w jaki sposób ten konkretny bohater ocenia sytuację, zaczyna już sugerować pewne zaburzenia psychiczne albo umysłowe... Również to, że Anton, nie wiedzieć czemu nadal pozostaje młodzieńczo naiwny, dręczony dylematami moralnymi. Niestety, skutkiem tego jest powstanie bardzo złożonej kombinacji myślowej pod tytułem: „Ja jestem ten dobry, bo taka jest moja natura, a jeśli robię coś złego, to tylko dlatego, że muszę, a oni są źli, bo już tacy są i się nie zmienią. Ale w sumie ci dobrzy i ci źli to to samo i nawet metody mają identyczne. Ale ja jestem dobry, a oni źli, więc będę ich podejrzewać o wszystko, co najgorsze, a jeśli ja robię coś złego, to tylko dlatego, że muszę, bo przecież jestem z tych dobrych!”

Kombinacja, która sama w sobie nie bardzo trzyma się kupy. I tak oto naiwny młodzieniec z „Nocnego Patrolu”, zamiast nabrać doświadczenia życiowego i dorosnąć, stał się posiadaczem bardzo użytecznej moralności, która działa kompletnie inaczej w zależności od otoczenia i wymagań fabularnych.

Nie muszę chyba mówić, że powyższe bynajmniej nie wpływa dobrze na realizm postaci. Sytuację jeszcze pogarsza fakt, że w odróżnieniu od poprzednich tomów serii „Patrol Zmroku” zupełnie, ale to zupełnie nie ma się czym pochwalić, jeśli idzie o bohaterów drugoplanowych. W zasadzie powiedzieć o nich można tylko tyle, że są „na swoich właściwych, wyznaczonych przez fabułę miejscach”, a jedyne ciekawsze osobowości pojawiają się na trzecim planie na początku. Dalej jest już tylko maszyneria, celem której jest pociągnięcie akcji do przodu za wszelką cenę, nawet kosztem niepowiązanego, głupiego, a czasem też kompletnie bezsensownego zachowania, gwałtownych oświeceń i ataków sklerozy. Nawet o wiedźmie, która niemalże wybija się na pierwszy plan, dowiadujemy się garstki faktów i prawie niczego osobistego. Przy czym, ot ciekawostka – najżywiej i najciekawiej prezentuje się ona wtedy, gdy nie jest jeszcze wyraźną składową głównego wątku. O inkwizytorach czy szefach Patroli w ogóle nie ma co mówić – prawie nic, o czym nie wiedzielibyśmy już z poprzednich tomów ze spora domieszką zachowań w stylu „ja, postać, celem której jest...”.

I, jak już wspomniałam na początku, ponownie czytając tom trzeci po lekturze czwartego, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że prawdziwi i żywi bohaterowie powstali tam i na potrzeby tamtej historii, a tutaj trafiły tylko ochłapy, dla których zabrakło miejsca, i wielka ilość białych nici, próbująca utrzymać to wszystko w kupie.

Podsumowując, obawiam się, że „Patrol Zmroku” jako książka jest zbyt hermetyczny dla niefanów, zbyt wtórny dla fanów i zbyt kiepsko napisany dla miłośników dobrej książki. Jednak jest to lektura, po którą druga z wyżej wymienionych grup sięgnąć powinna w celu poszerzenia swoich wiadomości o świecie Patroli... I by nie błądzić w mroku przy lekturze tomu następnego, który, dla odmiany, jak najbardziej wart jest uwagi.

 

Marina Makarewska

Siergiej Łukjanienko

Patrol Zmroku (Сумеречный Дозор)

АСТ, Ермак, 2004

Stron: 448

 


< 08 >