Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (4)

 

 


Trzecia siła?

 

okladka

Jest takie stare ludowe przysłowie: Nie każdy kij ma dwa końce, kij od procy ma ich trzy. Zgodnie z tą maksymą w trzeciej części cyklu opowieści Siergieja Łukjanienki o zmaganiach Dziennego i Nocnego Patrolu spodziewałem się spojrzenia na sprawy Innych z punktu widzenia Inkwizycji. Autor jednak mnie zaskoczył. Z jednej strony dostałem to, co chciałem, wiem już więcej o motywach działania trzeciej siły, ale z drugiej strony dochodziłem do tego, patrząc na świat oczami funkcjonariusza Nocnego Patrolu Moskwy, znanego z poprzednich tomów maga Antona Gorodeckiego. Ale zacznijmy od początku.

Upalne lato w Moskwie nie należy do przyjemnych rzeczy. Lejący się z nieba skwar, duchota, sezon urlopowy w pełni sprawiają, że Patrole mają mniej pracy niż zwykle. Nawet Innym w takich warunkach nie chce się szaleć i działać wbrew prawu. Upały nie mają jednak wpływu na działanie publicznych instytucji – rosyjska poczta działa i roznosi listy. Trzy spośród nich zatrzęsą światem Innych.

Do biur Nocnego i Dziennego Patrolu oraz Inkwizycji dociera anonim. Nadawca informuje w nim, że ktoś chce zamienić zwykłego człowieka w Innego, chce uczynić coś, co pozostaje poza możliwościami najlepszych nawet magów. Literki wycięte z gazet, brak jakichkolwiek śladów działań magicznych, starannie usunięte poszlaki mogące wskazywać na nadawcę sprawiają, że sprawa wydaje się być bardzo poważna. Nic więc dziwnego, że wszystkie trzy instytucje natychmiast postanawiają przeprowadzić śledztwa. Z ramienia Nocnego Patrolu dochodzeniem kierować ma Anton i po raz pierwszy przychodzi mu działać ramię w ramię z funkcjonariuszami Dziennego Patrolu. Jedyny ślad, pieczątka urzędu pocztowego na kopercie, prowadzi do ekskluzywnego, nowego moskiewskiego osiedla. Podziemne parkingi, ochrona na każde wezwanie, mieszkania o olbrzymim jak na rosyjskie warunki metrażu nie są czymś normalnym dla naszego bohatera. Aby lepiej wtopić się w nowobogackie otoczenie, Anton dostaje nową tożsamość, fryzurę, garnitur i BMW. Tak zaczyna się pierwsza z trzech części powieści.

W tym samym czasie, gdzieś na podmoskiewskiej wsi, dwoje rodzeństwa, chłopiec i dziewczynka wybrali się do lasu. Gdy tak sobie wędrowali, zauważyli, że ich śladem podąża dziwny olbrzymi pies. A może nawet wilk? Zwierz zachowujący się bardzo dziwnie, śmiejący się niemalże po ludzku i wyraźnie zaganiający dzieci w głąb lasu, jakby je na coś naprowadzał. I faktycznie, u celu tej podróży, na polanie czekają trzy młode wilczki, gotowe do swojego pierwszego polowania. Któż wie, jak skończyłaby się ta przygoda, gdyby z pomocą nie zjawiła się nagle nieznajoma kobieta, która rozsypując różne zioła i deklamując wierszyki, przegnała wilki precz. Uratowane i przestraszone dzieci zabrała zaś do swej chatki pośrodku lasu, nakarmiła, napoiła i odprowadziła do domu. Tłumacząc, że jest botanikiem badającym leśną przyrodę. Zaś przepędzenie wilków to zasługa różnych ziół, których zapachu zwierzęta te nie znoszą.

Kilka dni później, uporawszy się z tajemnicą anonimów, Anton Gorodecki udaje się na wypoczynek na wieś. Tam, gdzie wakacje spędzają jego żona Swietłana oraz córka Nadia. Nie dane mu jednak będzie zaznać wypoczynku. Kiedy tylko usłyszy opowieść o tajemniczym spacerze dwójki maluchów, od razu rozpozna w całej przygodzie działanie wilkołaków i czarownicy. A na coś takiego, jako funkcjonariusz Nocnego Patrolu, pozwolić nie może. Jego działania będziemy obserwować w historii drugiej. W trzeciej zaś, wszystkie wątki połączą się w skomplikowaną całość. Przerażającą i zagrażającą całemu światu. I temu wszystkiemu stawić czoła będzie musiał nasz bohater.

Cykl Siergieja Łukjanienki o tajemniczych organizacjach zwanych Patrolami liczy sobie już cztery tomy (ostatni nie został jeszcze przetłumaczony). W dwóch poprzednich oglądaliśmy świat Innych oczami tych „dobrych” i tych „złych”. W „Patrolu Zmroku” nic nie jest już tak jednoznaczne. Od akcji pierwszej części minęło kilka lat, nasz Anton również nie jest już aż tak idealistycznie nastawiony do otaczającego go świata. Za dużo widział, za dużo wie, zbyt wiele przeżył. Intensywnie za to poszukuje sensu. Czegoś, co pozwoli mu funkcjonować wśród Innych. Czegoś, dzięki czemu określi swój stosunek do normalnych ludzi. Staje przed dramatycznymi wyborami, ale także przed wielkimi możliwościami. Od jego decyzji i działań znów zależy bardzo wiele, a on przepełniony jest wątpliwościami. Ta cecha Antona od początku budziła moją sympatię. Sprawiała, że mimo zyskania niesamowitych możliwości i umiejętności, nie zatracił swych ludzkich cech.

Siergiej Łukjanienko przyzwyczaił nas do sprawnie napisanych książek, „Patrol Zmroku” nie jest odstępstwem od tej reguły. Trzymam przed sobą książkę wypełnioną ciekawą akcją, niezwykłymi intrygami, interesującymi bohaterami. Wydarzenia następują po sobie w szalonym tempie i czytelnikowi nie dane jest zaznanie nudy. Tradycyjnie też w treści powieści zostały zaszyte teksty piosenek znanych rosyjskich zespołów rockowych. Grup mało lub w ogóle nieznanych w naszym kraju, wartych jednak poznania. Wybrane przez autora fragmenty pozwalają bohaterom spojrzeć na sprawy z innego punktu widzenia, czy też nawet stają się przepowiedniami zmian i wydarzeń. Jedyne, co mogę zarzucić tej książce, to postać jednego z drugoplanowych bohaterów – Łasa. Nie wnosi on nic do fabuły, zdaje się być wciśniętym na siłę. W pewnym stopniu zagadkę pochodzenia tej postaci wyjaśniają końcowe przypisy, w których autor zdradza, że Łasa wzorowany jest na piosenkarzu Aleksandrze Ulianowie. Może więc jest to wyraz hołdu, próba upamiętnienia?

Kiedy pisałem tą recenzję, nie wiedziałem, że nie jest to ostatni tom. Uznałem, że autor tą powieścią bardzo dobrze zamknął cykl, powiązał wątki i zakończył pewną historię.

Żal mi jednak było rozstawać się z  Antonem, Heserem, Zawulonem czy Swietłaną. Obecnie wiem, że poznam ich dalsze losy. I bardzo dobrze.

Wszystkich fanów świata Innych nie muszę zachęcać do tej lektury – moja recenzja nie będzie miała na nich wpływu. Czytelnikom, którzy nie zetknęli się do tej pory z cyklem o losach Nocnego i Dziennego Patrolu, mogę jedynie zalecić sięgnięcie najpierw po tom pierwszy. Historię należy czytać od początku, zaś „Patrol Zmroku” jest jej świetnym zakończeniem. Oczywiście dopóki nie ukaże się tom czwarty. Oby jak najszybciej.

 

Jacek Falejczyk

 

Siergiej Łukjanienko

Patrol Zmroku

Tłum: Ewa Skórska

MAG, 2007

Stron: 376

Cena: 29,99

 


Śmierć oswojona

 

okladka

Od czasu do czasu w marnym życiu recenzenta zdarzają się książki, o których trudno cokolwiek napisać. Bo wszystko, co przychodzi do głowy, wydaje się nieprzyzwoicie banalne, by nie powiedzieć – prostackie. I z jednej strony recenzent cierpi męki straszliwe, próbując sklecić w terminie choć parę rozsądnych akapitów; z drugiej zaś ma ochotę piać z radości, że wreszcie trafił na książkę, którą może skwitować tylko w jeden sposób: nic dodać, nic ująć. Takie cierpienia zapewnił mi ostatnio Borys Akunin.

Do tej pory polscy czytelnicy kojarzyli go z powieściami kryminalnymi o Eraście Pietrowiczu Fandorinie. W „Historiach cmentarnych” rosyjski pisarz ukazuje zupełnie nowe oblicze taphofila, czyli człowieka, dla którego cmentarz jest nie tylko miejscem wiecznego spoczynku, lecz przede wszystkim tekstem kultury. Próbując zmierzyć się z niełatwym przecież tematem śmierci, dokonuje swoistego rozdwojenia osobowości – snuje opowieść na przemian z punktu widzenia naukowca i literata.

Jako eseista Grigorij Czchartiszwili oprowadza czytelnika po cmentarzach w Moskwie, Londynie, Paryżu, Jokohamie, Nowym Jorku i Jerozolimie. Wybór jest nieprzypadkowy. To miasta z przeszłością, których mieszkańcy żyją otoczeni przez zmarłych. Ci bowiem nigdzie nie odeszli, nie znikli, tylko stali się na zawsze integralną częścią miasta. „Zmarli to nasi sąsiedzi i współmieszkańcy” – zauważa autor. „Chodzimy po ich kościach, korzystamy ze zbudowanych dla nich domów, spacerujemy pod koronami drzew, które oni posadzili. My i nasi zmarli nie przeszkadzamy sobie wzajemnie.” Czchartiszwili krąży po starych cmentarzach, „wysepkach zgęszczonego i zastałego czasu”, zdradza ich tajemnice i bezustannie szuka w tym, co widzi, jakiegoś sensu, ukrytej wiadomości. Odczytuje przestrzeń wokół siebie, interpretuje umieszczone na grobach symbole, napisy, rzeźby, idąc tym sposobem w ślady romantyków.

W oczach autora tak, jak poszczególne groby są księgami życia leżących w nich ludzi, tak całe cmentarze opowiadają historie narodów. Na Starym Dońskim w Moskwie wśród dawno zapomnianego, bezimiennego tłumu spoczywają jednostki, które wryły się w pamięć potomnych nie wybitnymi czynami lub osiągnięciami, lecz wyjątkowym talentem do dręczenia bliźnich. Londyński Highgate, zarastający roślinnością i powoli, majestatycznie chylący się ku ruinie, przypomina o niegdysiejszej świetności wiktoriańskiej Anglii. Bodajże najsłynniejsza francuska nekropolia – powstały na początku XIX wieku Pere-Lachaise – „zalatuje żywą krwią, bo zabijano tu dużo i gromko”, podczas gdy Greenwood wręcz zaprasza nowojorczyków, by skorzystali z niebywałej okazji i zawczasu wykupili kwaterę. Cmentarz cudzoziemski w Jokohamie i cmentarz żydowski na Górze Oliwnej tchną zaś dziwnym, niepojętym dla ludzi Zachodu spokojem.

Z kolei jako autor kryminałów Borys Akunin ożywia nieco przedstawiane w esejach nekropolie, wprowadzając między groby postacie fikcyjne i historyczne, między innymi Karola Marksa, Oscara Wilde’a czy wspominanego już Fandorina. Swobodnie zmienia tonację – bywa ironiczny, melancholijny, przewrotny, pogodny, nie stroni również od czarnego humoru. Pisze de facto wciąż o tym samym, lecz za każdym razem inaczej. Sześć różnych miejsc, sześć różnych historii – i sześć różnych oblicz Śmierci: Zapomniana, Obyczajna, Piękna, Nagła, Optymistyczna i Niestraszna. Nie wiedzieć jak i kiedy, Akunin oswaja z nią i siebie, i czytelnika. Prowadzi go od grozy i makabry ku pocieszeniu, równowadze i spokojowi. W zamykającym całość opowiadaniu o wiele mówiącym tytule „Happy end” pokazuje, że śmierć, podobnie jak narodziny, stanowi nieodłączną część życia i nie trzeba się jej wcale bać, a osiągana wbrew naturze długowieczność niesie ze sobą nudę, pustkę wewnętrzną i samotność.

Najsłabszą spośród wszystkich „Historii cmentarnych” jest pozbawione wyrazu, nijakie „Unless”. Nie zagrzewa zbyt długo miejsca w świadomości czytelnika, oczarowanej pozostałymi esejami i opowiadaniami, które budzą grozę, bawią lub intrygują, wszystkie zaś prowokują do rozważań. Ten brak monotonii, prostota formy oraz wielość spojrzenia na temat przestrzeni cmentarnej i śmierci należą do głównych zalet zbioru. Czchartiszwili/Akunin zachwyca również mądrością i celnością czynionych spostrzeżeń. Dyskretnie, z rozwagą, umiarem i niespotykanym wyczuciem dotyka tematu niezwykle istotnego, lecz zepchniętego we współczesnym świecie do sfery tabu, zmierzając ku zapożyczonej od Salomona konstatacji, że dzień śmierci jest lepszy od dnia narodzin.

I koniec końców nie sposób się z nim nie zgodzić.

 

Marta Kisiel

 

Borys Akunin, Grigorij Czchartiszwili

Historie cmentarne 1999-2004

Tłum. Wiktor Dłuski

Noir Sur Blanc, 2006

Stron: 222

Cena: 26,00

 


Smaczek za smaczkiem

 

okladka

Waham się, jak określić tę książkę: etykietka „literatura popularnonaukowa” nasuwa się sama z siebie, ale to absolutnie nie wystarczy. „Krótka historia prawie wszystkiego” to sensacja, kryminał, horror, thriller, dramat – i przede wszystkim opowieść o nauce, podana najlepiej jak tylko można. Bill Bryson we wstępie pisze: Chciałem się przekonać, czy jest możliwe zrozumienie i docenienie (...) wszystkich graniczących z cudami osiągnięć nauki na poziomie, który z jednej strony nie byłby zbyt techniczny i wymagający, a z drugiej nie byłby także całkowicie powierzchowny. Efekt tego eksperymentu leży w tej chwili przede mną i mogę z czystym sumieniem powiedzieć: gratulacje, udało się.

„Krótka historia prawie wszystkiego” zawiera dokładnie to, co obiecuje tytuł. Na ponad pięciuset stronach Bryson oprowadza nas po świecie nauk ścisłych i odsłania kulisy wiekopomnych, choć niekiedy pozornie drobnych i całkiem zapomnianych odkryć. I, co najważniejsze, udowadnia, że o chemii, fizyce, astronomii, geologii można pisać tak, aby zachwycić nawet zdeklarowanego humanistę.

Tym, co uprzyjemnia i ułatwia lekturę, jest z pewnością styl: prosty, lekko kpiący i ironiczny (tu pochwała należy się też tłumaczowi). Autor zwraca się do czytelnika per „ty”, dzięki czemu czytając, ma się wrażenie wysłuchiwania gawędy wesołego pana w średnim wieku, bo taki właśnie Bryson spogląda na nas ze zdjęcia na okładce. I przyznam, że bardzo polubiłam tego pana. Za to, że ma w sobie pasję i niezmierzoną ciekawość badacza-amatora. Obie te cechy przebijają ze stron książki i zostają w pamięci. Mam wrażenie, że autor świetnie się bawił, poznając wcale przecież nie ukrywane, a mimo to nieznane powszechnie sekrety nauki i je opisując. Razem z nim bawi się też czytelnik – kto by pomyślał, że o tektonice płyt można czytać z wypiekami na twarzy.

Bryson pisze też między innymi o dwóch rywalach, Edwardzie Cope i Othnielu Marshu, którzy w ramach swojej prywatnej wojny zrewolucjonizowali paleontologię, a przy okazji odkryli większość znanych gatunków dinozaurów (niektóre z rozpędu po kilka czy nawet kilkanaście razy), o tym, jak środki masowego przekazu skomplikowały teorię względności, o kraterze, którego nie widać, co ma talerz z owsianką do efektu impaktowego i kto stwierdził, że za ciemne plamy na Księżycu odpowiadają roje czasowo migrujących owadów. A te przykłady to zaledwie maleńki ułamek wszelkich smaczków, jakie zawiera ta książka.

Podziw wzbudza to, że Bryson nie pogubił się w tym ogromie szczególików. „Krótka historia” jest bardzo logicznie zbudowana, podzielona na rozdziały dotyczące kolejnych etapów istnienia wszechświata: od jego powstania, poprzez pojawienie się planet i ewolucję życia, aż do homo sapiens. Dodatkowych smaczków dostarcza sposób, w jaki Bryson opisuje te wszystkie zjawiska. Wspomniałam już o zasługującym na pochwałę stylu, pozwolę sobie podać jego próbkę:

Każdy z nas może doświadczyć działania kosmicznego promieniowania tła. Wystarczy przełączyć telewizor na jeden z kanałów, na których nie nadaje żadna stacja telewizyjna. Około 1 procent widocznego na ekranie szumu ma swoje źródło w odwiecznej pozostałości wielkiego wybuchu. Gdy następnym razem będziesz narzekać, że w telewizji nie ma nic ciekawego, pamiętaj, że zawsze możesz oglądać narodziny wszechświata.

Trudno znaleźć w tej książce jakieś wady – jedyne, co mogę na upartego przyjąć jako mały minus to to, że nie da się jej czytać jednym ciągiem. Choć wciągająca, jest to też lektura wymagająca poświęcenia dużej uwagi, i niekiedy zrobienia przerwy na „przetrawienie” przyjętych wiadomości.

Podsumowując, „Krótka historia prawie wszystkiego” to pozycja niewątpliwie godna polecenia, zwłaszcza humanistom, którym nauki ścisłe kojarzą się tylko z dużą ilością skomplikowanych wzorów. Dzięki Brysonowi macie szanse zobaczyć ich drugie, bardziej ludzkie oblicze.

 

Milena Wójtowicz

 

Bill Bryson

Krótka historia prawie wszystkiego

Tłum. Jacek Bieroń

Zysk i S-ka, 2006

Stron: 540

Cena: 39.90

 


Nadian Beauty

 

okladka

Każdą z historii składających się na tryptyk powieściowy „Wyjątkowe czasy” zdaje się dzielić wiele, łączyć zaś nader mało (miejsce akcji, Nowy Jork, i poezja Walta Whitmana). Jednak po bliższym przyjrzeniu się – widać, że to pozór jedynie, że scalone są historie owe tak silnie, iż rozewrzeć je, to tak samo, jakby oddzielić (nie przymierzając) „Krew elfów” od „Czasu pogardy”. Albo i gorzej. Jedność bowiem tworzą. Moim skromnym zdaniem, jedność dość udaną.

Pierwsza z opowieści („W maszynie”) toczy się w epoce rewolucji przemysłowej. Głównym bohaterem jest Lucas, trzynastoletni, upośledzony fizycznie chłopiec, niezwykle wrażliwy, inteligentny, lecz wyobcowany, mimowolnie sypiący fragmentami „Źdźbeł trawy” Whitmana (z trafności owych cytatów nawet on sam nie zawsze zdaje sobie sprawę). Ze względu na chorobę rodziców i tragiczną śmierć starszego brata, Lucas zmuszony jest do pracy w fabryce. Jednak bardziej niż o siebie, martwi się o niedoszłą bratową, w której beznadziejnie się kocha. Pomiędzy brutalną, nieubłaganie konsekwentną i zwartą rzeczywistością, a lucasowym sposobem postrzegania świata – wizyjnym, onirycznym, poetyckim – narasta napięcie, dramatyczny rozdźwięk, intensyfikujący tragizm wydarzeń. Końcowe apogeum – wielowarstwowo – nawiązuje do tła kolejnej (a może: kolejnych) części.

Akcja drugiej historii („Dziecięca krucjata”) rozgrywa się we współczesnym Nowym Jorku, naznaczonym piętnem 11 września i większością spośród problemów dręczących społeczeństwo kraju wielkich możliwości. Cat, policyjny psycholog, której praca polega głównie na rozmawianiu przez telefon z odgrażającymi się wariatami i orzekaniu, które spośród gróźb należy potraktować serio, popełnia błąd. Chłopiec, oznaczony przez nią jako niewart nadmiernych obaw, wysadza się w powietrze wraz z przypadkowym (pozornie przynajmniej) mężczyzną. Niedługo później ma miejsce telefon od dziecka przedstawiającego się jako brat zamachowca. Naturalnie zapowiadający kolejną ofiarę (a przy okazji cytujący Whitmana). W miarę rozwoju wątków (i postępów śledztwa), odkrywamy liczne – zaskakujące często – związki między elementami świata przedstawionego (jak również prezentującego ten świat tekstu).

Trzecia i ostatnia opowieść („Nietypowa piękność”) rozgrywa się w przyszłości. Cunningham maluje ojczyźnie perspektywy niewesołe. Kraj Simona, zarabiającego na życie udawaniem przed zagranicznymi turystami dwudziestowiecznego bandziora w stylizowanym na wiek dwudziesty Central Parku, jest krajem zniszczonym i skażonym. Niedawno odkryta i osiągnięta planeta, zamieszkana przez inteligentne gady, z którą wiązano wielkie nadzieje, okazała się pozbawionym surowców naturalnych, jałowym źródłem imigrantów, zajmujących najniższy szczebel hierarchii społecznej. Pośród zatrutych ruin minionej epoki tułają się bandy włóczęgów, wykolejeńców, fanatyków religijnych. Nad przylądkami cywilizacji czuwa bezduszny system, niepojęty dla zwykłych śmiertelników i posługujący się zaskakująco zawodnymi maszynami (co poniekąd ujawnia jego nieśmiertelny rozkład).

Każda z opowieści ma inny rytm i nastrój. Często stosowana mowa pozornie zależna znajduje dobre odzwierciedlenie w języku narracji. Żywe dialogi, naturalność i plastyczność z pewnością sprzyjają lekturze.

„Wyjątkowe czasy” to bardzo amerykańska książka. Najsilniej widać to na przykładzie środkowej historii, ale zarówno w dziewiętnastowiecznym mieście wielkich fabryk, jak w wizji odległej przyszłości – łatwo wskazać odniesienia do problemów dotykających mieszkańca Nowego Jorku. Zaznaczmy, że mieszkańca współczesnego. Nietrudno choćby przegapić zawartego w pierwszym tekście przesłania, że dramat World Trade Center nie jest pierwszą z wielkich tragedii wstrząsających metropolią, że historia powtarza się i będzie się powtarzać. W quasi-fantastycznonaukowej „Nietypowej piękności” wszystko odnosi się do amerykańskiego tu i teraz, wszystko wyrasta z owego tu i teraz, będąc zarazem odsyłaczem do dawniejszej historii i jej wynikiem.

Z drugiej strony – pomimo mocno lokalnego i współczesnego charakteru – proza ta mówi o rzeczach ponadlokalnych i ponadczasowych. Podobno są tylko dwa prawdziwe tematy literackie – miłość i śmierć. „Wyjątkowe czasy” opowiadają o obu, czyniąc to w interesujący, konsekwentny, a zarazem bardzo konkretny, obrazowy sposób. Z pewnością jest to również książka o tolerancji (problem nie ogranicza się wszak do granic USA), poszukiwaniu prawdziwej tożsamości i samopoznaniu, o istocie człowieczeństwa i o uniwersalnym charakterze sztuki.

 

Piotr Kobus

 

Michael Cunningham

Wyjątkowe czasy

Tłum. Maja Charkiewicz, Anna Kamińska

REBIS, 2006

Stron: 440

Cena: 26,00

 


< 09 >