Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

Biblioteka

 

 

Pisać każdy może. Trochę lepiej, trochę gorzej, ale może, bo jest Internet. Taka inwokacja zapewne nieco pokrętnie wprowadza w temat, o którym ostatnio znowu gorąco. Albo tylko niektórym się tak wydaje, że problem praw autorskich, ochrony własności intelektualnej, patentów, bo to nie to samo, wraca. Pisałem o tym już wielokrotnie, w tonie raczej refleksyjnym. Tym razem chciałbym się zwrócić do Czytelników z pewnym postulatem. Jest mglisty, ale myślę, że o wiele mniej niż wnioski z dyskusji, jakie się toczą.

Zacznę od kilku tez, powiedziałbym – wyników pomiarów, obserwacji. Otóż tak zwane DRM-y, czyli elektroniczne zabezpieczenia przed kopiowaniem, nie działają. Nie wiem, na czym opierają swe nadzieje twórcy kolejnych systemów, ale mamy doświadczenia z zabezpieczaniem oprogramowania. O ile jakiś program jest potrzebny większej liczbie użytkowników, zostanie zhakowany. Ludzie hakują także programy egzotyczne, czasami zabezpieczane bardzo wymyślnymi kluczami sprzętowymi, o ile mają czas. Na przykład dlatego, że używanie owych kluczy jest wkurzające. Hakuje się nie tylko programy, ofiarą padają też urządzenia. Generalnie, ludzie postępują zgodnie ze swoimi zasadami, mniej więcej brzmiącymi: „zapłaciłem moje, mogę zrobić z tym, co mi się podoba”. Jest kwestią czasu, by dowolny system zabezpieczania padł. Nie ma szans.

Warto sobie uświadomić, że jak do tej pory łamaniem zabezpieczeń zajmują się głównie amatorzy i rzadko dochodzi do czegoś takiego, by w ruch szły urządzenia w rodzaju analizatorów stanów logicznych, by ktoś projektował specjalne układy sczytujące dane z szyn danych. A to, wbrew pozorom, dalej poziom amatorski, hobbystyczny, tylko ciut bardziej zaawansowany.

Warto też sobie uświadomić banalną prawdę, że o ile normalnie szyfrujący mają dramatyczną przewagę nad łamaczami kodów, to jednak normalnie adresat zaszyfrowanej wiadomości chroni ją przed całym światem.

W przypadku ochrony własności intelektualnej zabezpieczający stara się chronić ową treść przed tym, do kogo jest adresowana. Otóż aby ten mógł ją otrzymać, zawsze na jakimś etapie będzie ją miał w jawnej postaci. W najgorszym przypadku utwór muzyczny można zgrać z drucików zasilających głośnik. Ale zawsze znajdzie się bufor przetwornika c/a, gdzie będzie on cyfrowy i czytelny.

To se ne da. Choćby z tej przyczyny, że cała rewolucja informatyczna idzie w kierunku ułatwiania dostępu do informacji. Dlatego utrudnianie czy nawet psucie tego dostępu jest mniej więcej tym, czym były wyprawy luddystów przeciw maszynom parowym.

Do tego cuchnie to komuną. Z pozoru wydaje się w duchu kapitalizmu i rynku, takie nowoczesne i zdrowe, lecz kończy się na tym samym, na czym kończyła komuna: na lamentach, że ludziska nie chcą być takie jak w książkach, nie chcą dla dobra publicznego być uczciwe i pokornie płacić. Że gdyby one, te ludzie, nie wynosiły z pegeerów albo nie piratowały, co się da spiratować, to wszystko by było cacy. Gdyby ludzie nie byli, jacy są, to zbudowalibyśmy nie tylko socyalizm ale nawet asfaltową drogę do komunizmu.

Wbrew temu, co się opowiada, tak na moje oko problemy Internet-twórcy wyglądają inaczej i wbrew lamentom kto inny jest naprawdę pod kreską. To, co się najbardziej sprzedaje w gazetach i mediach, to informacje o spiratowanych filmach i muzyce. Owszem, dystrybutorzy filmów niewątpliwie mają problem. Ale czy ekipa filmowa, aktorzy, reżyser, scenarzysta? Tym dystrybutorzy muszą zapłacić, co ustalone. Bezpośredni twórcy obrazu filmowego są dziś częścią wielkiej machiny, a zarobki tej machiny tylko w jakiejś części pochodzą od widzów – to reklamy, wpływy z umów dystrybucji w sieciach kablowych i tak dalej.

Bardziej przechlastane mogą mieć muzycy, domyślam się. Zazwyczaj materiał dźwiękowy jest wynikiem pracy kilku ludzi i wynikiem nakładów przez nich poniesionych. Dowcip w tym, że podział dochodów ze sprzedaży płyt jest taki, że połowę ma sieć sklepów, ćwierć, może jedną trzecią, hurtownicy, coś idzie za tłoczenie płyty. Zostaje tak, jak w przypadku druku książki, kilka złotych od egzemplarza, tyle że do podziału na kilka osób. Ilość sprzedanych płyt to zwykle kilka tysięcy. Wychodzi to zwykle gorzej niż w przypadku Karety Wrocławskiego.

Muzycy zarabiają na koncertach. Z tego powodu niekoniecznie muszą martwić się piraceniem płyt, bo co prawda leje to bezpośrednio po ich kieszeni, ale zwiększa potencjalną ilość sprzedanych biletów.

Internet przywalił w dwie duże grupy twórców. Jedna to fotografowie, plastycy wszelkiej maści. „Rżnięcie” materiałów plastycznych, w tym umieszczanie cudzych zdjęć na własnych stronach internetowych, a nawet drukowanie – choćby w ulotkach reklamowych – to codzienna praktyka. W powszechnej świadomości fotografie wartości nie mają żadnej. Mało kto ma wyrzuty sumienia, gdy umieszcza jako tło w prezentacji dla kontrahentów zdjęcie, które miało licencję „do użytku domowego”.

Otóż przyczyna zapewne leży w lwiej części po stronie plastyków, którzy, produkując ogromne ilości materiałów i nie mając co z nimi robić, umieszczają je w Internecie na bardzo niejasnych prawach. Przyczyna także w tym, że dzięki fotografii cyfrowej w sieci mamy miliony zdjęć.

Tak czy owak, niezależnie od tego dlaczego – jest, co widać: grafika kursuje w tę i nazad, jest rżnięta bez litości, a co najważniejsze – już w sposób najbardziej dla twórcy dokuczliwy: znika jego nazwisko. Bardzo często jest prezentowana tak, że można się domyślać, że autorem jest autor strony, prezentacji, publikacji. I wreszcie znane mi i powtarzające się przypadki ordynarnego przedstawiania cudzych prac jako swoich dotyczą chyba tylko grafiki, zdjęć, czasami rysunków.

Dlaczego ludzie tak robią? Jeśli chodzi o rżnięcie oprogramowania, to mogę powiedzieć. Oprócz wielu innych okoliczności zaczyna się tak robić, że jak nie masz komputera z oprogramowaniem, to cię nie ma. Student, który nie zerżnie AutoCada, ma w życiu znacznie mniejsze szanse, bo nawet jeśli gdzieś na uczelni ma do tego cholernie drogiego programu dostęp, to jeśli nie poćwiczy w domu, po prostu gorzej się nim posługuje. Ano „własność intelektualna”, jak to dobra intelektualne, służą rozwojowi i jednostki, i społeczeństwa. Rżną, bo nie chcą przepaść w wyścigu szczurów, bo nie czują, że krzywdzą kogokolwiek. I często, jak w przypadku studenta, co rżnie AutoCada, nie czynią nikomu krzywdy, robią dobrze nawet wytwórcy oprogramowania, bo w przyszłości stają się jego potencjalnym klientem, gdy się nauczą, jak na tym zarabiać. Oni tylko łamią prawo.

Grupa twórców, na którą Internet wpłynął najbardziej, to chyba pismacy wszelkiej maści. Mają ciut lepiej od grafików pod tym względem, że rżnięcie czyjegoś tekstu w oderwaniu od tego, kto to napisał, zawłaszczanie tekstu, przypisywanie go sobie, jest zjawiskiem bardzo rzadkim. Owszem, zazwyczaj gdy czyjś tekst jest gdzieś zamieszczony, to zwykle, choć zgody autora nie ma, to jest nazwisko. Owszem, rżnie się całe książki, można spotkać i skany powieści, i chyba wersje zoceerowane, lecz wiadomo, czyja to powieść, i myślę, że niewiele osób zrezygnuje z zakupu książki, gdy ma ją w komputerze. Z ekranu czyta się kiepsko. Coś jest nie tak, nie ta zabawa. Książki się sprzedają, mimo Internetu wychodzą też gazety.

Ze wszystkich zjawisk, jakie towarzyszą pisaniu do Internetu, najbardziej interesuje mnie jedno: za friko.

Pamiętam początki Fahrenheita i negocjacje z potencjalnymi autorami. Pamiętam to, jak „ałtorzy” trzęśli się nad swoimi powyciąganymi z szuflad tekstami, które ich zdaniem miały przynieść i sławę wszechświatową, i kasę. Jak ciężko było kogoś przekonać, żeby napisał, żeby zaistniał w świadomości czytelnika i że lepiej, żeby genialny tekst, którego nikt nie chce wydać od dziesięciu lat, pokazał się choć w części, żeby nad nim popracować, choćby nie miało to przynieść ani grosza.

Dziś po staremu bryndza z tekstami popularyzującymi naukę, bryndza z publicystyką. Kijem ludzi trzeba zapędzać do pisania takich rzeczy. Jednak uzyskać tekst tak zwany literacki jest już łatwo. Młody człowiek przyzwyczaił się do myśli, że za pierwsze swoje próby może dostać najwyżej „zjoby” na ZakuŻonej. Gdy się rozejrzymy po sieci, to tekstów do cholery i ciut. Nie wiem, czy twórcy tak zwanych blogów wiszących czy przy dużych gazetach, czy przy portalach coś dostają, lecz generalnie słowa pisanego w Internecie do cholery i ciut.

No, chyba że postawi się jakieś wymagania, jak to zwykle czyni załoga Fahrenheita. Wówczas widać, że pisanego owszem – bardzo dużo i bardzo złego.

Otóż – za frajer. Ustaliło się, że ludzie pracują dla sieci za sam honor istnienia. W szczególności za frajer się pisze. To już taki obyczaj i w tym sensie pismacy, którzy w chyba minimalnym stopniu są, umownie mówiąc, w sieci okradani, kto wie, czy nie najwięcej wykonują właśnie za wirtualne wynagrodzenie, z wirtualną jakością.

Kłopoty z Internetem tak naprawdę w niewielkim stopniu dotyczą poszanowania praw autorskich. Owszem, schody mają dystrybutorzy płyt, filmów, ale słowo się rzekło, pies z nimi tańcował. Technologia nie przewiduje ich obecności i sądzę, że powoli zanikną. Znikną też moim zdaniem naloty policji na komputery. Po prostu idzie ku temu, że prawa tyczące wszelkich cyfrowych dóbr będą GNU i GPL. Są już prognozy, że około roku 2011 w korporacjach dominującym systemem będzie Linux i zapewne społeczeństwa powiedzą komercjalnym producentom, że nie będą się więcej zajmować pilnowaniem towarów w ich sklepie.

Kłopot polega moim zdaniem na tym, że Internet jest urządzeniem GROMADZKIM, które tak jak kanalizacja i wodociągi powinno być pod GROMADZKIM zarządem i które ma służyć wszystkim, tak jak wodociąg i kanalizacja. Otóż nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby GROMADZKIE biblioteki przekształcać w dochodowe przedsiębiorstwa. Zaś Internet w lwiej części pełni rolę takiej właśnie GROMADZKIEJ BIBLIOTEKI W ŚWIATOWEJ WIOSZE.

Tymczasem ludziska próbują na owej bibliotece zarabiać. Owszem, w części, w której pełni ona role tablicy ogłoszeniowej ustawionej w okolicy remizy sklepu i biblioteki, daje się wyciągnąć z tego jakiś dochód. To znaczy możemy na ten przykład znaleźć sklep, w którym najtaniej. W części, w której pełni Internet rolę biblioteki, trzeba się chyba pogodzić, że dla dobra publicznego i kasy z tego nie będzie. A w każdym razie: społeczeństwa zorganizowane w narody albo w jakąś tam Wspólnotę Europejską ni cholery nie mają interesu, żeby komplikować działanie wioskowej biblioteki, czy to będzie wiocha „Europa”, czy „Świat”. Wszystko jedno.

Słowo się rzekło, że gdy chcemy chronić twórcę, w niewielkim stopniu rzeczywiście chodzi o prawa autorskie masowo łamane w Internecie. Tak naprawdę twórca ma problemy nie z piratami w Internecie, ale przede wszystkim z wydawcami. Nie chcą wydać. Potem, jak wydadzą, nie chcą zapłacić. W przypadku fotografików czy grafików kasa jest ze zlecenia. Zazwyczaj wykonuje się albo sprzedaje gotowe zdjęcia lub grafikę do konkretnej pracy, do kalendarza, reklamy, do artykułu.

Mówię tu nie o wydawcy konkretnym, nawet nie średnim. Mówiąc „wydawca”, powinienem mówić „interes wydawcy”. Prawdziwy wydawca, każdy, kto się bierze za kulturalną działkę, idzie pod prąd własnego interesu. Jest sto bezpieczniejszych interesów niż jakikolwiek związany z kulturą. Ktokolwiek się bierze za kulturę, musi siedzieć okrakiem na barykadzie pomiędzy swoim własnym interesem jako właściciela interesu a interesem społecznym.

Ostatnimi czasy jednak objawił się nam wydawca korporacyjny. Bezosobowy. Taki, który – stworzony przez grupę „biznesów” reprezentujących akcjonariuszy – istnieje tylko w formie, na przykład, zarządu korporacji. Ten już nie wykazuje się żadnymi rozterkami duchowymi, nie widzi niczego prócz interesu w brzęczącej walucie.

Tak naprawdę problem polega na tym, że taki wydawca ma wielką ochotę wyeliminować twórcę z procesu produkcji swego produktu, takiego jak książka, film, utwór muzyczny, grafika czy zdjęcie. Wychodzi z założenia, że pstrykać każdy może, zwłaszcza pisać też każdy może, skoro „każdy” ma swój blog.

Wybitny twórca jest temu wydawcy nie bardzo potrzebny. Twórca, który stawia warunki, nie chce pisać, jak się wydawcy wydaje, jest do odstrzału. W interesie korporacyjnego wydawcy jest wyhodowanie odbiorcy nie kultury, ale produktów. Pulpy, wyrobu książko-, filmo-, muzykopodobnego. W jego interesie leży demoralizacja gustu graficznego, bo wówczas może dobierać do gazety fotografów wedle wielkości matrycy aparatu „fotografa” i płacić mu adekwatnie do kryterium wyboru, czyli prawie nic.

Wydawcy korporacyjnemu zawsze wadziły wszelkie instytucje typu kulturalnego, jak biblioteki czy czytelnie. Bo zamiast kupić, ludziska tam pójdą i, nic nie płacąc, przeczytają. Wydawca w postaci osobowej, konkretny człowiek nie miał jednak czelności występować przeciw czytelniom i bibliotekom. Choćby dlatego, że sam jest członkiem społeczeństwa i wie, że biblioteka jest narzędziem do walki z głupotą. Wie, że głupota może kosztować bardzo wiele – wystarczy zapytać Amerykanów, ile kosztowała inwazja w Iraku, i będzie to jakieś wyobrażenie. Indywidualny wydawca, konkretny człowiek jest krępowany przez przyzwoitość.

Bezosobowy, korporacyjny wydawca wystąpi choćby i przeciw bibliotece.

W przypadku normalnych bibliotek prawdziwa przyczyna tego, że nikt do tej pory nie krzyczał, że ludzie chodzą i za darmo czytają, była w tym, że jakieś pieniądze autorzy dostawali. Wszystko to jest zorganizowane tak, że choć znam takich, co płaczą, że ich genialne teksty można za darmo przeczytać czy to w bibliotece, czy, o zgrozo, w „empolu”. jakaś kasa z tego jest. Bo książki do biblioteki jednak się kupuje.

Wielka elektroniczna biblioteka w postaci sieci wycina w bardzo radykalny sposób zwłaszcza wydawcę korporacyjnego. Wielkie światowe sieci dystrybucyjne tracą rację bytu. Wystarczy wrzucić utwór na serwer, których mamy już do cholery i ciut. I dystrybucja robi się sama w światowym zasięgu. Niewielkie przedsiębiorstwa zapewne długo będą miały rację bytu. Potrzebna jest jakaś redakcja, jakieś minimum opracowania graficznego, choćby tylko strony internetowej twórcy, minimum obsługi menedżerskiej. Jednak cała infrastruktura, łącznie z sieciami magazynów, z firmowymi księgarniami, hałaśliwą reklamą, wszystko to w dobie Internetu jest tak mniej więcej potrzebne jak kopalnie węgla kamiennego.

Otóż Internet jest szansą na dostęp do taniej kultury i stworzenie sytuacji, w której twórca jednak coś dostanie. Bardzo często znacznie więcej niż od korporacyjnego wydawcy. Jak powiedzieliśmy, muzycy nie zarabiają na płytach. Z tej przyczyny już często znajdziemy albumy „rozdane” na serwerach typu Jamendo. Muzykowi może się po prostu nie opłacać wiązać umowami, ograniczać liczby swoich słuchaczy. Może znacznie lepiej wyjść na promocji w Internecie niż na forsowaniu sprzedaży płyt. Można mu wszak zapłacić za udostępnienie w Internecie swego albumu. Można głównie dlatego, że chodzi o stosunkowo niewielkie pieniądze, maksimum kilkanaście tysięcy, gdy to muzyk krajowy. Tak samo można zapłacić pisarzowi, bo to kwota podobna. Wielu, których utwory wyszły wiele lat temu, zadowolą się pewnie „co łaska”. Jak mi się zdaje, fotograf („prawdziwy”) za dwie stówki sprzeda wiele zdjęć w rozdzielczości ekranowej. Wielu ludzi wstawia dziś swoje produkcje do Wikipedii za darmo, tylko w zamian za satysfakcję, że służą innym ludziom.

Taki jest mój postulat, że skoro tak można, to chcielibyśmy, żeby na ten przykład nasi kochani politycy, zamiast zajmować ludziom czas udowadnianiem wyższości jednej Smutnej Kompaniji nad inną Nadmiernie Wesołą Kompaniją, zajęli się szczegółowym rozwiązaniem. Żeby się pogodzili także z tym, że nie leży w interesie społeczeństwa zachowywanie korporacyjnego systemu dystrybucji kultury. I że to, o co chodzi, jest operacją mniej więcej taką, jak likwidacja nierentownych kopalń i że skończą się dochody z podatków i będzie wiele innych kłopotów, łącznie z tym, że wpływowi ludzie znajdą się w sytuacji zwykłego bezrobotnego. Chodzi o organizację czegoś na kształt biblioteki, takiego czegoś, co istnieje już jako „wspólne” zasoby w Wikipedii. Z tymże zastrzeżeniem, że wiemy, iż zaczęto organizować kilka polskich bibliotek internetowych – i że nie o to chodzi. Chodzi o coś takiego, żeby zarówno dzieciak, jak i prezes banku mogli wsadzić materiał na swoją stronę internetową. Materiały udostępnione, tak jak Linux, bardzo trudno spiratować. Przynajmniej z częścią zasobów kulturalnych będzie spokój zarówno od strony odbiorcy, wydawcy, co zaniknie, jak i wszelkiej maści łapaczy piratów. Bardzo niesprawiedliwy, ale spokój. Dobry pomysł?

Wspomnijmy, że jednym z celów „gminy” (chodziliście kiedyś „do gminy”, nie wiecie, co to? To urząd gminny) jest zapewnienie dostępu do kultury i rozwoju tejże. Niestety, nie da się inaczej – tak zwana elita musi zająć się promocją dobrej literatury, plastyki, dobrych filmów, muzyki. Nie musi zwalczać złej, wystarczy, że zajmie się promocją dobrej. Otóż mam taki pomysł, żeby przypominać tak zwanej władzy, że jest od tego jak... (tu czytelnik zechce wpisać porównania zależne od okoliczności, wymaganej dosadności oraz osobistego poczucia dobrego smaku). Nie od tego, żeby ścigać ludzi, którzy zajmują się udostępnianiem kultury, ale od tego, żeby samemu udostępniać i żeby na dodatek znać się, żeby kulturą zwalczać głupotę. Bo głupota nie tylko kosztuje, ale grozi śmiercią. A nawet gdy komuś się zdaje, że nie warto się zajmować kulturą, niech nie dyskutuje. Za to dostaje kasę z podatków i niech nie pyskuje, tylko robi, do czego go wynajęto.

W szczególności przydałoby się, by tak zwane „państwo” zajęło się ustaleniem jakichś grantów albo stypendiów dla ludzi, którzy stworzyli polską Wikipedię. Odwalili kawał roboty, dobrej i potrzebnej, i nie dostali za to nic.

Podobno w niemieckim parlamencie, przedstawiając projekt ustawy, trzeba wskazać sposób finansowania. Owszem, mam pomysły. Za pensje prawników i urzędników zajmujących się dziś w kompletnie nieskuteczny sposób tak zwaną ochroną praw autorskich. Mnie, jako potencjalnie pokrzywdzoną stronę, nie interesuje ani sprawiedliwość, ani to, żeby ktokolwiek z wielkim hałasem występował w mojej obronie. Zwłaszcza jeśli notorycznie nic z tego nie wynika albo nawet wychodzi na to, że – na przykład – pisując do Internetu, sam jestem sobie winien. Bo przecież powinienem jakiegoś DRM-a na tekst założyć. Jak mi tego DRM-a połamią, to ruszy wielka wyprawa na stronę www.pisz_na_berdyczów.ru ze skutkiem jak w przysłowiu.

Powiem na koniec, że zdaję sobie sprawę z tego, że nawet ów mglisty sposób nie daje szansy na załatwienie całego kociokwiku wokół praw „ałtorskich”, psia jego mać. Że znajdą się i pokrzywdzeni, i tacy, co będą protestować, że – wreszcie – wszystko, co państwowe, cztery razy droższe i że niepoprawne politycznie, bo nieprywatne. Ba, wręcz socjalistyczne. Cóż, w II RP, co nam wzorcem, były publiczne, a nawet wiejskie biblioteki. A tak naprawdę chodzi o to, że pomimo tego, iż urzędnicy trzy czwarte ukradną, to jest szansa, że twórca dostanie jakiś ochłap. Że może przestanie być zupełnie normalne, że za coś, co się stworzyło i co się przydaje bardzo wielu ludziom, nawet przyjaznego klepnięcia w plecy nie ma. A nawet jeśli nie będzie owego klepnięcia, to – jak wykazuje praktyka z Wikipedii – gdy się udostępnia, ludzie zaczynają się wykazywać jakąś kulturą i przynajmniej nie wytną nazwiska tego, co stworzył. W biedzie, bo w biedzie, ale nie wszystek poeta umrze.

 


< 13 >