Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Co tam, panie, w polityce? Fantastycznie!

 

 

A ściślej: co jakiś czas człeka nachodzą elementy fantastyczne. Jakoś tak się robi, że to, czego człek się naumiał czy co nabył w związku z fantastyką, zaczyna pasować znakomicie do tak zwanej rzeczywistości. Na przykład kołek, na którym zawiesza się swoją niewiarę. Instynktownie odsuwam się od tego miejsca, gdzie ów kołek się znajduje, albowiem przy wysypie książek SF i F doświadczyłem tego, że ten kołek, który zasadniczo wygląda bardzo solidnie, który został przecież u miłośnika literatury z gruntu nieprawdziwej przewidziany na bardzo wielkie obciążenia, potrafi się bez ostrzegającego trzeszczenia, sypania się tynku, skrzypienia, wyginania się gruchnąć, trzasnąć, runąć z łomotem i jak kto się znajdzie w zasięgu wiszącej na nim niewiary, to marne szanse!

Niby wiedziałem, że trzeba uważać, ale... Czy w przypadku informacji ministerialnych trzeba się z owym kołkiem i niewiarą obchodzić równie ostrożnie?

No więc na przykład urwało się i przywaliło, gdy poczytałem sobie o tym, jak to tryumfalnie aresztowano pewnego kardiochirurga. Że chodzi o uczciwość w narodzie, że walka z korupcją. I chciał, żeby krowę sprzedać. Tak sobie posłuchałem, poczytałem i wyszło mi, że może i interesowny był, ale żeby pazerny? W sumie ludzki chłop, dbał o swoje interesy, ale do warunków się dostosowywał. Że brał po kilka tysięcy? No... normalnie brał. A który doktór bierze inaczej?

Urwała się moja wiara w ministra Ziobro. Znaczy... po prawdzie, ateista jestem. Nie żebym wierzył kiedykolwiek. Ale doznałem czegoś takiego, czego doznaję czasami podczas lektury niewydarzonych książek sci-fifantasy. Bolesnego uczucia nieporadności. Boli, bo jak się spierniczy na łeb owa niewiara z kołka, to zawsze są guzy, choć przecież zaczynam czytać z nastawieniem, że mnie w bambuko robią. No bo nima tamtej planety, podróży międzygwiezdnych, krasnoludów, elfów i strzyg. Wszelako Pacek na przykład tak pisał, że człek czytał, czytał, gębę rozdziawiał i czytał dalej. Wiedział, że to bajki, bajdy, zmyślenia wierutne, ale czytał. A jak się skończyło, żałował.

No więc czasami nie chce mi się czytać. Tych, tamtych, nie ma co czytać. Człowiek otworzył książkę i uwierzył, że zostanie inteligentnie zrobiony w jajo, że go nabiorą, że te elfy, choć ich nie ma, że krasnoludy, choć ich także nie ma, lub nawet krasnoludki, które prawie są za sprawą M. Konopnickiej lub – na wszelki wypadek – Marii K.

A czasami człowiek sobie mówi: „co to, to już nie!” I książka z łomotem leci w kąt.

Nie wymagam zawsze prawdy. Przeprowadziłem śledztwo i zasadniczo nasza na podstawach chrześcijańskich stojąca kultura nie wymaga, żeby mówić PRAWDĘ. Nie, przykazanie zakazuje tylko mówienia fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swojemu. Bliźni zasadniczo, biorąc pod uwagę historyczne zaszłości w czasy, gdy owe przykazania spadły z nieba (z całą świadomością niebezpieczeństwa zachodzenia gdziekolwiek, w jakiejkolwiek formie i gramatycznej pokrętności zaszłości w czasy w tych dzisiejszych czasach), jest członkiem naszego plemienia. Więc nie należy wymagać, by mówiono prawdę o tym, jak to nieco bardziej wschodni Słowianie, co nie należą do kręgu kultury śródziemnomorskiej, choćby nawet ich chrześcijaństwo zhellenizowało się tak samo jak nasze, choćby nawet i pili półlitry duszkiem, z nami wojowali. Tym bardziej nie należy wymagać, by prawdę mówić o jakimś teutońskim plemieniu, potomkach Gallów, co żrą taplające się w bajorkach płazy, czy tych resztkach Celtów zrudziałych ze starości, cośmy ich spod świętej góry Ślęży pogonili, coby tam bunkier dla swoich wojsk dowodzonych przez Pana Jana zlokalizować. Jakoś tak było? Generalnie w kwestii prawdy: Kali komuś mówić – dobrze, wiadomo, wolność słowa, swoboda wymiany poglądów i któraś poprawka do konstytucji juesej; ktoś Kalemu – zmowa, obmowa, pomówienie i bezkarność pismaków. Normalne, nie?

Jak kto kiedyś mieszkał na wsi, ten wie, co to znaczy, jak na zabawę przyjadą chłopcy z tamtej wsi. Oni zaczęli! Jakby się ktoś pytał.

Idiota by wymagał prawdy w fantasy. Podobnie w miłości, jak mówiła jedna pani o swoim byłym już mężu: „żeby chociaż ładnie kłamał!”

No więc nie wymagamy prawdy, my tylko chcemy, żeby się nasz kołek z niewiarą nie zwalił na łeb.

Jest pewna osobliwość w zdechłej już podobno SF, zwłaszcza hard czy w tak zwanej fantastyce bohaterskiej. Mianowicie zawsze tam jest kłopot ze skalą. Kosmiczne rozmiary są nieludzkie. Nieludzkie są warunki. Za cholerę nie idzie, zachowując obowiązujący w hard SF kanon wierności naukowym szczegółom, wymyślić, jak by wyglądał pobyt astronautów na Wenus czy Jowiszu, tu z racji temperatury i ciśnienia, tam z powodu grawitacji. Kiepsko się mają stosunki czasowe podczas podróży międzygwiezdnych do skali historycznej. Generalnie skala potrafi przeszkadzać. I cóż na to pisarze? Oni tak jakby logarytmowali. Wybiórczo, czasami totalnie, logarytmują całe wymiary, planety kurczą się do rozmiarów trochę większej stacji kosmicznej.

Zabieg ów, choć w swej istocie matematycznej bardzo brutalny (pozostawmy miłosiernie „istotę matematyczną” w spokoju), jednak przeprowadzony choćby tak inteligentnie, jak w „Dziennikach Gwiazdowych” czy „Bajkach Robotów”, daje bardzo dobre rezultaty. Kołek niewiary nie trzeszczy, nic nie urywa się i nie zlatuje na głowę, skłaniając do ciepnięcia książką w kąt.

Otóż ów problem skali objawił się na ten przykład we wspomnianej aferze z kardiochirurgiem G. Jak powiedział kiedyś znany pisarz Andrzej S.: „trzeba było pomyśleć”. Jak tu zlogarytmować?

Chirurg, jak podały oficjalne ministerialne źródła, prowadził na wielką skalę działalność korupcyjną (znaczy zmuszał pacjentów do korumpowania siebie) i na dowód podano oszałamiającą sumę dziewięćdziesięciu tysięcy złotych. Oraz samochód BMW. Taka mi się kolejna reminiscencja do ongi badziewnego, obecnie wyszlachetniałego gatunku sensacyjnego zrobiła. Za czasów porucznika Borewicza (jako bohatera literackiego trza go tytułować chyba i „nadporuczniku”, bo to nie zwykły porucznik, ale jedyny w swoim rodzaju) owa suma, koniecznie przełożona po słusznym dla sprawy kursie na juesdollar, zrobiłaby wielkie wrażenie. Jak również owo beemwu. Ale dziś, niestety, mamy niejakiego S., nie Andrzeja, lecz Henryka, który, jak wiele wskazuje, zagrał na nosie CBA oraz, co gorsza, kilku innym akronimom i uznał, że w tym kraju szkoda czasu na jego interesy. W związku Henrykiem S. wymieniana jest całkiem inna suma, powiedzmy sobie, adekwatna tym razem do rumoru, jaki uczyniono wokół G. Otóż jest to jakieś dziewięćset milionów.

Jak się ma dziewięćset milionów do dziewięćdziesięciu tysięcy? Osoby niezbyt biegłe w rachunkach pewnie będą miały kłopot, wszelako możemy zastosować tu pewien trik znany z obliczeń fizycznych, w których na co dzień potykamy się z ogromnymi liczbami. dziewięćdziesiąt tysięcy to 9 razy 10 do czwartej potęgi. A dziewięćset milionów to 9 razy 10 do ósmej . No i jesteśmy w domu! TYLKO drobne cztery rzędy dzielą owe sumy! Zlogarytmowaliśmy! Co prawda, jak się zdaje, pomimo że nie pomyśleliśmy, jak radził Andrzej S., i Henryk S. spier... z kasą w świat i kto wie, czy w rezultacie nie rozpłynie się w mgle działalności gospodarczej dziewięćset milionów, ale mamy także sukces – odzyskaliśmy w innej akcji sumę nieco mniejszą zaledwie o cztery rzędy, ale mamy ją w garści. A wiadomo, że wróbel, ale w garści lepszy, nie? Niestety, spece od pijaru najwyraźniej nie dostrzegli zabiegów stosowanych wokół kosmicznych odległości w powieściach sci-fi, zapewne dlatego, że sci-fi w wersji hard zdechła, nie wiedzą, jak sobie poradzić z problemem SKALI, i nie zlogarytmowali. I dotarło do mnie, że chodzi tu (czyli w sprawie chirurga) o sumę stanowiącą mniej więcej (bo nie wiadomo, jak to z majątkiem Henryka S.) 0,1 promila sumy, która się ma ku rozpłynięciu w niebycie. Już każdy idiota, nawet taki, co ma kłopoty z procentami i nie bardzo wie, jak się owe promille do nich mają, ale prawo jazdy mu zabrali, wie, że to jednak bardzo mało. Za 0,1 promila najwyżej opierniczą, ale nie zabiorą.

Poniekąd z przyczyn literackich, kompozycyjnych zazgrzytały mi ostatnie felietony RAZ-a w „Rzeczpospolitej”. Zaczął w nich straszyć klęskami, bo w świecie zaczynają rządzić tak zwane prawa człowieka (tfu!). Zmartwił się nasz Rafał, że na wolność wychodzą skazani terroryści, a w UE kara śmieci jest poczytywana za symbol zacofania.

Poniekąd zdaje się to twarzowy pogląd dla konserwatysty. Ale... Zawsze gdzieś w tle było coś, rodzaj kleju, na czym „wszystko” się trzymało. To jest tak, że poglądy wychodzą z pewnych założeń. Na początku jest pewna wizja świata. Nie aksjomat, ale odwołanie się do łatwo sprawdzalnych faktów, które można niemal ręką dotknąć. Czasami to tylko poza, lecz „ładna” poza, znakomicie się zresztą komponująca. Otóż czymś takim jest rodzaj „zdrowego cynizmu”. Swego rodzaju niewiara w człowieka, niewiara w dobre intencje, w to, że ludzie w swej masie kierują się altruizmem, że tworzone przez ludzi instytucje, na przykład charytatywne, zmieniają świat na lepsze, a nie służą zaspokajaniu ambicji czy zwyczajnie praniu brudnych pieniędzy albo przerabianiu podatków na własność prywatną. Ów cynizm każe nie wierzyć szeregowi uświęcających się bezustannie idei, jak choćby idei postępu...

Sęk w tym właśnie, że dobrze jest, jeśli system poglądów jest spójny. Niespójności na wysokich poziomach są wybaczalne. Niejako z praprzyczyny, jaką jest to, że każdy system oparty na arytmetyce liczb naturalnych doprowadzi nas do elementów leżących poza nim, choćby liczb rzeczywistych, owe niespójności muszą się pojawić. Zdrowy cynizm powinien niejako z zasady budzić dystans konserwatysty do wszelkich instytucji oferowanych przez państwo. W tym do wymiaru sprawiedliwości. W tym także do kary śmierci. Ów zdrowy cynizm każe się spodziewać, że jeśli już powieszą, to zawsze Cygana, kowala zostawią w spokoju, że wieszać będą na jedwabnym sznurku na złotej szubienicy. A to wszystko w ramach troski o kieszeń podatnika.

Trudno, można powiedzieć, niespodziewana wiara w skuteczność surowego prawa jest stałym punktem w geografii poglądów konserwatysty. Lecz gdy ów konserwatysta zaczyna biadać w tym samym tonie, w jakim biadają właśnie skrajni ekolodzy czy lewicowcy starszej daty, gdy spokojną i drwiącą argumentację zastępuje coś na kształt lamentu... No właśnie. Jest zgrzyt. Grozi urwanie owego kołka z zawieszoną niewiarą.

No cóż, wpadki zdarzają się każdemu. Gdy jednak jest recydywa, cóż począć? No więc, jak mi się zdaje, jedną z najgorszych rzeczy, jaką człek swej reputacji może uczynić, to właśnie publiczne i wielokrotne urywanie owego kołka niewiary. Właśnie to. Nie, delikatnie mówiąc, konfabulowanie, zmienianie frontów, wybieranie sobie kiepskich sojuszników czy wręcz zawieranie sojuszy z ludźmi, których się wcześniej odsądzało od czci i wiary. Nieszczęście, gdy urwie się ów kołek. Gdy owa konfabulacja jest na tyle niezborna, pomysły na tyle niespójne, że trzeba nadużywać owego Hłaskowego nadludzkiego wysiłku woli, by cało wydostawać się znad Oceanu Atlantyckiego i powracać szczęśliwie do Nowego Jorku. Nieszczęście, gdy kto nie ma literackiego wyczucia i używa chwytów, które już były się zużyły.

Ot, taki niuans. Tak zwany czas filmowy. Kiedy na początku zły zbrodzień gnębi piękną i niewinną panienkę, to w czasie, gdy widz siedzi na fotelu w kinie, nie zdąży dojść do tego, do czego dochodzi w rzeczywistości: że z tej pięknej to raczej bestia, a w każdym razie niezła lampuciara. I że kto wie, czy ów zbrodzień nie ma przewalone. Otóż ów nastrój oburzenia z reguły trwa gdzieś około kilkudziesięciu godzin. Z zapasem na kilka seansów. Z tejże przyczyny książki, które są grube, mają małe literki i mogą być czytane przez kilka tygodni, muszą operować innymi uczuciami. Autor musi wziąć pod uwagę to, że czytelnik zacznie w trakcie lektury myśleć i może zdążyć wymyślić.

W życiu bywa po wielokroć tak, że ludziom się pomyli czas filmowy z czasem książkowym albo nawet zegarowym. Coś takiego przytrafiło się ludziom, którzy chcieli się wypromować na tragicznej samobójczej śmierci uczennicy gimnazjum, która miała być, jak to się mówi, molestowana przez kolegów. No cóż, po kilku tygodniach emocje opadły. Teraz kolej na to, by to młodzi chłopcy stali się ofiarami.

Dlaczego? Bo są centralnymi postaciami. Tylko wyrafinowany gust dopuszcza czarny charakter jako głównego bohatera. Prawdziwy czarny charakter. W historii dla szerokiej publiczności to jest niedopuszczalne.

Otóż, Drogi Czytelniku, przyczyną obrywania się kołków z niewiarą są błędy kompozycyjne. Nie to, że coś jest zbyt niewiarygodne, lecz grzechy przeciw kompozycji.

Wydaje mi się, że tego wrażenia złamania zasad kompozycyjnych gatunku doznaje wiele osób. Wspomniany RAZ w kilku felietonach w „Rzeczpospolitej”, oprócz biadolenia nad odbieraniem państwu władzy i panoszeniem się praw człowieka, wyraził pewien dystans w stosunku do panującej nam filmowej pary. Niektórzy moi znajomi sugerowali, jakoby ci w Warszawie coś wiedzieli. Ja natomiast twierdzę, że Rafałowi spierniczyła się z urwanym kołkiem na głowę niewiara.

Jeśli piszę to wszystko, to bynajmniej w bardzo małej części dla wyrażenia swoich poglądów na sprawy polityki. Refleksja tyczy czegoś, co się zwie czasami „oczytanie”. Osobliwie dobrze robi dla zrozumienia spraw tego świata oczytanie w literaturze z gruntu poświęconej światom alternatywnym. Kto wie, czy nie nawet znacznie lepiej niż oczytanie w tak zwanym głównym nurcie. I wcale nie dziwota, wszak jak powiedziała ta pani o swym mężu: „żeby chociaż ładnie kłamał!” Znaczy, fantastyka jest najważniejsza. Nie?

 


< 14 >