Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 18>|>

Radiobłysk

 

 

Stanisław Lem kiedyś powiedział, że czyta książki bynajmniej nie pod kątem przyszłego ich użycia w z góry zaplanowanych utworach. Stwierdził, że niczym krowa, która przeżuwa trawę i nie ma pojęcia, że z niej będzie mleko, przyswaja wiedzę.

Z pozoru proponuję drogę dokładnie odwrotną – chodzi mi o to, by zrobić coś przy okazji czegoś innego, nie wiedząc właśnie, że z owej trawy będzie mleko. Mianowicie przypadkiem nabyć nieco wiedzy ogólnej.

No więc zacznijmy od z góry zaplanowanego zadania do wykonania. Uważam, że tak właśnie powinno się podchodzić do różnych „problemów realizacji”. Zaczynać od rozwiązywania konkretnego problemu. W chwili obecnej bardzo często wychodzi na to, że inżynierowie próbują rozwiązywać problemy, o których użytkownicy urządzeń, ze zdziwieniem dowiadują się, że są problemami. Kiedyś żartem powiedziałem, że niebawem ktoś będzie próbował za nas wiązać sznurówki i zechce za to pieniądze. I owszem, są już buty ze sznurówkami na rzepy. Oczywiście odpowiednio droższe.

Problemu konkretnego w dzisiejszych czasach ze świeczką szukać. Takiego problemu, co dałby się rozwiązać, a nie takiego, o którym wszyscy wiedzą i rozwiązać nie potrafią. Ale my problemy potrafimy sobie znaleźć.

Na przykład zdalne sterowanie lampą błyskową.

Powiem od razu, że w tym odcinku nie będzie dokładnego opisu urządzenia. Mam nadzieję (zbójecką), że uda się rzecz za kilkoma podejściami i odcinkami doprowadzić do takiego szczęśliwego końca. Nadzieja tym bardziej zbójecka, że w chwili pisania nie dysponuję konkretnym aparatem, urządzenie nie zostało wykonane i wszystko wisi na moim technicznym doświadczeniu. Owszem, wcześniej wykonywałem inne urządzenia, które „zdalnie sterowały”, i nie widać technicznego powodu, by się nie udało. Tym niemniej już tym razem będzie dość informacji, by majsterklepka mający jakieś pojęcie o elektronice wykonał własną wersję.

O co nam chodzi? Przyciskamy spust aparatu, postawiona nawet kilkadziesiąt metrów dalej lampa błyska. Bywa to potrzebne, przydatne, czasami jest wielkim problemem. Takie coś przyda się każdemu fotografiście, o czym już dość obszernie pisałem. Otóż co wiemy z praktyki? W pomieszczeniach doskonale spisują się zazwyczaj tak zwane fotocele. Doskonale, bo światło z pomieszczenia nie ucieka w kosmos, odbija je sufit i nawet gdy ustawimy fotcelę za kanapą, nawet w sąsiednim pokoju, byle były do niego otwarte drzwi, do czujnika dobiegnie dość światła, żeby go wyzwolić.

Warto tu jeszcze wylać kubeł zimnej wody na głowy konstruktorów. Współczesne aparaty mają zaawansowane układy automatyki sterujące siłą błysku. „Systemy” potrafią się komunikować z aparatem, na przykład za pomocą łącza na podczerwień, i ustawiać siłę błysku dodatkowych lamp. Fotograf nie musi specjalnie pilnować, by poruszając się po planie za każdym nowym ujęciem, nie doszło do jakiejś skandalicznej ekspozycji. Autor niestety nabył „flesz-miarkę” (Flash-meter), światłomierz do światła błyskowego, i tym zamierza się posługiwać. Z różnych powodów takie rozwiązywanie jest praktyczne. Po pierwsze, to jedyna metoda na to, by wiedzieć, w którym miejscu dokonuje się pomiar światła. Automatyka zaś, ze strony drugiej, w dobie aparatów cyfrowych traci trochę na sensie istnienia, bo za każdym razem pomiaru dokonuje na żywo sam wygląd zdjęcia. Można się oszukać, ale obserwując na „cyfrówce” zdjęcie, zwłaszcza z podglądem „przepałów”, da się nieźle ustawić oświetlenie.

Tak więc zadanie jest ograniczone tylko do tego, żeby błysnęło. Bez sterowania, pomiaru przez soczewki i tak dalej. Po prostu naciskasz spust, a ustawiona daleko lampa „wypala”. I koniec.

Warto tu chyba wyjaśnić, że takie rozwiązywania mogą się okazać o wiele wygodniejsze, niż się na początku wydaje. Wyobraźmy sobie, że robimy serię zdjęć z nocnego grilla, gdzieś w głuszy, z dala od ludzkich siedzib. Takie zdjęcia będą wyglądały zawsze jak robione w Rowie Mariańskim: pierwszy plan prześwietlony, przy odrobinie szczęścia główny motyw, czyli ludzie, mogą być „w punkcie”, naświetleni idealnie, a za nimi „smoła”. Wszystko czarne jak w piekle. Jeśli ustawimy dość daleko za plecami biesiadników dodatkową lampę, która rozświetli tło, to okaże się, że gdy wymusimy na aparacie pracę z tą samą przysłoną, będzie ona (oczywiście!) w taki sam sposób oświetlać tło na każdym ujęciu. Tymczasem można ustawić lampę „na stopce” na tryb automatyczny i pracować, jakby owej tylnej lampy nie było. Sceptykom chciałem powiedzieć, że takie same efekty (a może prawie takie same) dostanie się przy podwójnym błysku, w którym pierwszy jest „pomiarowy” i nie wyzwala dodatkowych lamp, i przy pracy z jednym błyskiem. Poza tym im dalej wyniesiemy tę dodatkową lampę, tym lepiej, a jeszcze lepiej, jak jest ich kilka i daleko od siebie. Generalnie foty z grilla zostaną zawsze tylko fotami z grilla i dzieła sztuki z nich się nie zrobi, można tylko uczynić je miłą pamiątką. Otóż doświadczenie wskazuje, że jeśli na zdjęciach widać coś oprócz głów i puszek piwa, jest lepiej.

O tej fotografii tyle, żeby uzasadnić, że warto ten problem tak rozwiązać, zaś to, co chcemy zrobić, ma jakiś sens. Technika dla samej techniki bywa ciekawa, bywają ludzie, którzy zbierają kolejki elektryczne, majstrują dla samego majstrowania, ale świadomość, że się robi coś pożytecznego, nadaje rozwiązywaniu zadania zupełnie inny smak.

Jak to konkretnie zmajstrować? Doświadczenie pokazuje, że jednym z najlepszych pomysłów jest sterowanie radiowe. „Profesjonalne” systemy potrafią zapewnić między innymi pełną komunikację pomiędzy lampami i aparatem, a więc wspomniane ustawienie mocy błysku.

My zróbmy tylko takie coś, co wyśle krótki impuls radiowy, odbiornik, który go odbierze i uruchomi lampę. W praktyce są stosowane jeszcze systemy z łącznością na podczerwień, ale mają one ograniczenia w postaci konieczności bezpośredniej widoczności pomiędzy nadajnikiem a odbiornikiem sterującego sygnału w sytuacji, gdy odległość pomiędzy nimi jest duża (przy niewielkiej może wystarczyć promieniowanie odbite, na przykład od ścian). „Radio” jest wygodne. Dodajmy jeszcze, że nasz system nie posłuży żadnym ugrupowaniom skrajnie patriotycznym, kompletnie nie nadaje się do wysadzania czegokolwiek. Można dość bezpiecznie rzecz całą opisać. Tak więc mamy dobry pretekst, by się czegoś dowiedzieć o radiu.

Po pierwsze: jak wysyłamy czy raczej jak wywołujemy powstanie fal radiowych? Można pomachać ładunkiem albo polem magnetycznym. Machanie grzebieniem, który się nawet bardzo mocno naelektryzował, czy nawet bardzo silnym magnesem, który potrafi zatrzymać każdy licznik, jest mało efektywne, bo aby wypromieniować rozsądną moc, amplituda musi być porównywalna z długością generowanej fali. Na przykład jeśli nasz grzebień drga z częstością 10 herców, fala ma długość 30 tysięcy kilometrów i dobrze by było machać grzebieniem na odległości 15 tysięcy kilometrów. Dlatego załatwimy to inaczej. Dramatycznie podnosimy częstości fal, tym samym dramatycznie je skracamy i używamy urządzenia zwanego anteną, które macha albo polem elektrycznym, albo magnetycznym. Przy częstościach (darujmy sobie dyskutowane zajadle rozróżnienie na „częstotliwość” i „częstość”) rzędu 100 milionów herców wystarczy machać na odległość rzędu półtora metra. I jest to dobre, bo się daje zrobić.

Nadajnik wygląda mniej więcej tak: bierzemy kawałek prostego drutu (dla 100 MHz rzeczone półtora metra), rozcinamy go w środku i mocujemy tak, żeby kawałki pozostały proste, leżące na jednej linii i były elektrycznie odizolowane. Następnie do miejsca rozcięcia dołączamy napięcie przemienne 100 MHz. Ramiona ładują się na przemian ładunkiem dodatnim i ujemnym. Generator napięcia „przepędza” elektrony raz w prawo, raz w lewo. Tym sposobem komfortowo machamy samym ładunkiem, co jest o wiele łatwiejsze przy tej częstotliwości niż machanie naładowanym grzebieniem.

Można też wykonać pętlę z drutu (o mniej więcej podobnych rozmiarach) i zasilać ją prądem o tak wielkiej częstotliwości. Wówczas uzyskamy efekt machania polem magnetycznym.

Wiele mitów i nieporozumień krąży wokół rozmiarów anteny. Co się stanie, gdy zmniejszymy jej rozmiary na przykład dziesięć razy? Po co ma ona takie rozmiary (ramiona po około 1/4 długości fali)? Z wygody. Wcale nie musi być tak zbudowana. Tylko tyle, że tak jest wygodnie. Rozmiary anteny wpływają bardzo silnie na jej elektryczne własności. Jeśli jest ona znacznie krótsza, maleje drastycznie tak zwana oporność promieniowania. Praktycznie oznacza to, że przy, powiedzmy, długości ramion zbliżonej do 1/4 (trzeba wprowadzić korekty związane między innymi z szybkością światła w metalach, ale i z tym, co antenę otacza) antena zachowuje się jak opornik o oporności 75 omów i wykazuje bardzo małą składową bierną. Przy 1/10 długości antena zachowuje się jak opornik, o ile mnie pamięć nie myli, około oma i szeregowo włączony kondensator o małej pojemności. Czasami to bardzo przeszkadza, ale bywa, że daje się z tym żyć.

Co warto podkreślić, antena odbiorcza i nadawcza „zarówno” mają takie same własności elektryczne. Z różnych technicznych powodów, zazwyczaj z antenami odbiorczymi nie mamy kłopotu, natomiast stosunkowo niewielkie tak zwane niedopasowanie anteny nadawczej może być przyczyną katastrofy.

Co to jest owo dopasowanie? Wyobraźmy sobie zamiast anteny deskę zanurzoną w wodzie, którą napędza jakiś mechanizm. Jeśli deska jest w sam raz, nie za ciężka, ma odpowiedni rozmiar – chlupie silnie. Jeśli mocno zwiększymy jej rozmiary, może się okazać, że woda stawia za wielki opór, żeby maszyna była w stanie poruszyć deską. Jeśli znów mocno zmniejszymy, maszyna będzie się kręcić „po próżnicy”. Jeśli wykonamy deskę z ołowiu, napęd może się rozlecieć na skutek za wielkich sił bezwładności, które wystąpią, gdy rozpędzoną deskę zaczniemy zawracać.

Mechaniczna analogia może być dość dokładna. W przypadku za wielkiej deski trzeba zastosować przekładnię, która zmniejszy amplitudę ruchu, a zwiększy siłę. Gdy deska jest bardzo mała, zwiększymy amplitudę i tym samym prędkość ruchu deski, a zmniejszymy siły. Gdy deska jest z ołowiu, trzeba dołożyć sprężyny, które będą ją zawracać. Może wystąpić jeszcze przypadek deski, która jest zamocowana i którą można tylko wyginać. Do skompensowania siły sprężystości dokładamy wówczas ciężarki poruszające się wraz z deską.

Niestety, doświadczenie pokazuje, że wszelkie ruchy drgające oraz drgania elektryczne bywają takim samym wyzwaniem dla wyobraźni. Znacznie lepiej to wytłumaczyć na czystej elektryce i matematyce.

Urządzenia zwane nadajnikami, które są źródłem zasilającym antenę prądem o częstotliwości, powiedzmy, 100 MHz, zwykle dają takie prądy i takie napięcia, że dobrze byłoby, żeby antena miała te 75 omów. Co się stanie, gdy podłączamy żarówkę samochodową na 12 woltów do sieci 230 woltów? Huk, trzask, wylatują korki. Podobnie nieszczęścia można się spodziewać, gdy podłączamy antenę o oporności ułamka oma, która powinna być zasilana wielkimi prądami o małych napięciach, do źródła dającego średnie prądy i dość wysokie napięcia. Jednak w amatorskim wydaniu urządzeń zwykle nie dzieje się nic strasznego. Po prostu maszyna działa bardzo kiepsko. Prawie nie nadaje i tyle. Jeśli antena zachowuje się jak bardzo mały opornik połączony w szereg z małą pojemnością, to kompensujemy zawadę pojemnościową, włączając w szereg cewkę o odpowiedniej indukcyjności. Jeśli pojawi się składowa indukcyjna, trzeba ją skompensować kondensatorem.

Z tego wszystkiego trzeba zapamiętać, że zwykle pomiędzy źródłem napięcia wcz (wielkiej częstotliwości) a anteną znajduje się kilka strojonych elementów, indukcyjności i pojemności, które trzeba ustawić tak, żeby antena promieniowała największą moc.

W sporej klasie urządzeń można się tym nie martwić. Tak będzie w przypadku nadajnika do sterowania błyskiem lamp, o zasięgu kilkudziesięciu metrów. Część urządzeń tego typu w ogóle nie potrzebuje anteny. Promieniuje za pomocą elementów obwodów rezonansowych.

Warto tu wspomnieć o czymś, co nie jest faktycznie urządzeniem radiowym, ale działa i jest zbudowane bardzo podobnie. Możemy przekazywać sygnały na odległość pomiędzy czymś, co wygląda na nadajnik, i czymś, co jest zbudowane praktycznie tak jak odbiornik. Są to urządzenia ze sprzężeniem indukcyjnym. Dowcip polega na tym, że stosujemy tak małą antenę w postaci cewki, że nie następuje faktyczne promieniowanie fal. Skutek jest taki, że zależność natężenia sygnału (nieprecyzyjne określenie) od odległości od nadajnika jest jak odwrotność trzeciej potęgi odległości od nadajnika. Zaś w przypadku „prawdziwej” emisji radiowej jest to odwrotność kwadratu odległości. Takie rozwiązanie może być przydatne, gdy nie ma potrzeby uzyskania dużego zasięgu, a jednocześnie w strefie działania „nadajnika” chcemy uzyskać stosunkowo duże natężenia pola (termin „natężenie” tu jest nieprecyzyjnie użyty). Podobny efekt można by uzyskać i z „klasyczną” anteną, posługując się polem elektrycznym zamiast magnetycznego, ale nigdzie takiego rozwiązania nie widziałem. Nad sprzężeniem indukcyjnym w przypadku wszelkich urządzeń zdalnego sterowania warto się zastanowić.

To zagadnienie jest bliskie innemu. Zawsze chodzi nam o to, żeby sygnał dotarł gdzie trzeba i żeby nadaremnie nie wypromieniowywać mocy. Osiąga się to za pomocą odpowiedniej charakterystyki kierunkowej anteny. Generalnie im wyższa częstotliwość, tym łatwiejsze jej ukształtowanie. Ogólniejsza jest zasada: im większy stosunek rozmiaru anteny do długości fali możemy uzyskać, tym precyzyjniejsze kształtowanie charakterystyki kierunkowej. W przypadku fal o długości kilkadziesiąt-kilkaset metrów budujemy czasami maszty (jak ten, co się zawalił w Gąbinie) i możemy najwyżej z dokładnością kilkudziesięciu stopni regulować moc w płaszczyźnie pionowej, gorzej z poziomem. Wynika to z tego, że zwykle nadajemy z powierzchni Ziemi. Powierzchnia naszej planety niestety dość mocno przeszkadza. Na skutek tworzenia się w ziemi obrazu anteny charakterystyki kierunkowe wyginają się ku niebu.

Generalnie antena ma zapewnić sprawną emisję mocy wcz w eter. Jeśli jej rozmiary są porównywalne z rozmiarami fali, jak to ma miejsce w urządzeniach stacjonarnych, można wpływać na kierunek promieniowania. W przypadku urządzeń przenośnych zazwyczaj rozmiar anteny powinien być jak najmniejszy i jedyne, co można zrobić, to postarać się, by nie było strat mocy spowodowanych, jak to się ogólnie mówi, niedopasowaniem, czyli istnieniem składowych biernych oraz znaczną różnicą oporności pomiędzy układem zasilającym a anteną.

Wygląda to bardzo skomplikowanie i rzeczywiście, gdy chcemy dopilnować, by urządzenie działało w miarę optymalnie, jest to trudne zadanie. Na szczęście w przypadku bardzo prostych układów możemy zadowolić się „jakąkolwiek” emisją.

Wbrew dość powszechnemu przekonaniu wykonanie nadajnika zazwyczaj jest znacznie prostsze od wykonania odbiornika. Dotyczy to małych mocy, do kilku watów. Przy wyższych pojawiają się specyficzne problemy z zestrojeniem maszynerii. Dlaczego ludziom wydaje się, że odbiornik jest „zwyczajniejszy”? Bo otaczają nas odbiorniki: radiowe, telewizyjne, a nawet jeśli „każdy” z nas ma nadajnik w telefonie komórkowym (ja nie mam), to nie występuje on jako samodzielne urządzenie. Poza tym można kupić sobie radyjko za kilkanaście złotych na pchlim targu.

Zapewne nie jest „gupim” pomysłem, by użyć gotowego radyjka, o ile tylko się da. Załóżmy przez czas jakiś, że się da. Zależy to od tego, czy w danej okolicy jest straszliwe zagęszczenie nadawców zaśmiecających eter pseudorockiem, czy też znajdzie się jakaś częstotliwość na zakresie UKF, na której będziemy mogli uruchomić swoją maszynę. Dobrze, jeśli radyjko ma wyjście na słuchawki. Wówczas nie będziemy musieli niczego rozbebeszać. Jeśli ma tylko głośniczek, gorzej. Trzeba się do niego „dobrać” i wyprowadzić na zewnątrz przewody. Lepiej głośnika nie odłączać, przyda się do kontroli maszynerii. Przewody podłączamy do układu sterującego lampą błyskową. Liczymy, że za pomocą nadajnika uda się nam nadać stuk czy trzask, który wystarczy do wyzwolenia lampy.

Trzeba tu przestrzec, nie tylko terrorystów oraz gangsterów, że takie trzaski pojawiają się w eterze z wielu różnych przyczyn i do naszego odbiornika możemy podłączyć tylko coś takiego, czego przypadkowe uruchomienie nie wywoła katastrofy.

Dlaczego zakres UKF? Bo na te częstotliwości najłatwiej wykonać całkiem zgrabny nadajniczek o zasięgu kilkudziesięciu metrów. Każdy układ generatora, któremu nie zaekranujemy obwodów rezonansowych, będzie emitował sygnał, który uruchomi nasze radio.

Warto trochę „dla sportu” poświęcić chwilę zagadnieniu, czy aby nasz tor łączności będzie dość szybki. Otóż bezpośredni związek z tym ma pasmo przenoszenia. Dla odbiorników radiowych wynosi ono zwykle od jakichś 60 Hz (w małych radyjkach nie słychać tak niskich częstotliwości, ale bywają one przenoszone) do 10-16 kHz. Czas, na którym występuje synchronizacja z otwarciem migawki, to około 1/90 do (obecnie) 1/250 sekundy. Ponieważ tor radiowy przeniesie impuls o czasie trwania około 1/10000 sekundy, mamy duży zapas.

Od strony nadajnika możemy to oszacować tak: obwody rezonansowe na te częstotliwości mogą mieć wartości w granicach 100. A „te” częstotliwości to około 100 MHz. Czyli pasmo przenoszenia w praktyce wyniesie kilkaset KHz – kilka MHz. Także nie ma problemu. Generalnie czasy „fotograficzne” są bardzo długie w porównaniu z czasami „elektronicznymi”. Tym niemniej w przypadku, gdy marzą nam się zdjęcia z czasami błysku 1/30000 sekundy, jakie można osiągnąć na współczesnych lampach, problem opóźnienia może stać się istotny.

ilustracja artykułu

Rysunek przedstawia schemat generatora nadajnika. Cewka L obwodu rezonansowego powinna zostać wykonana z drutu o średnicy około milimetra. Najlepszym rozwiązaniem jest umieszczenie jej na „zawodowym” rdzeniu dla cewek UKF, jakie można z rupieci wyciągnąć, który to rdzeń ma na korpusie wgłębienie ustalające położenie drutu. Ale można ją też wykonać w wersji „powietrznej” 4-7 zwojów o średnicy około 8 milimetrów, z odczepem na jeden do dwóch zwojów od strony „masy” dla dołączenia emitera tranzystora. Kondensator obwodu rezonansowego, około 30 pF, kondensator sprzęgający bazę tranzystora z obwodem rezonansowym, około 3-10 pF. Oporniki dzielnika bazowego – regulowany R2: 100-200 kiloomów, oraz R1: 10 kiloomów.

Rysunek przedstawia schemat podłączenia do aparatów z mechanicznym stykiem wyzwalającym lampę. Jest to połączenie bardzo „po prostu”. Układ na ułamek sekundy załącza zasilanie generatora, który się uruchamia i emituje falę radiową. Za antenę „robi” cewka układu rezonansowego.

Warto się przyjrzeć, jak działa generator. Elementem ustalającym częstotliwość drgań jest oczywiście obwód l C1. Tranzystor zasila go za pomocą sprzężenia autotransformatorowego poprzez przyłączenie emitera do odczepu cewki. Odcinek emiter-cewka powinien być krótki, niegłupie jest bezpośrednie dolutowanie końcówki do zwoju. Obwód rezonansowy steruje tranzystorem poprzez sprzężenie z bazą za pomocą kondensatora C2. Wzrost napięcia na obwodzie powoduje wzrost prądu emitera. W ten sposób zrealizowane jest dodatnie sprzężenie zwrotne. Dzielnik bazowy zapewnia stabilność temperaturową.

Jedynym kłopotem, związanym z uruchomieniem urządzenia, jest zestrojenie obwodu. Trzeba sobie zabezpieczyć dostęp do jakiegoś falomierza-generatora, generatora, może szerokopasmowego oscyloskopu. Niestety, charakter konstrukcji, praktycznie „pająk”, i jego częstotliwość może się znacznie zmienić w zależności od wykonania. Nie jest głupim pomysłem zastosowanie odbiornika TV z głowicą „hiperbandową” do odszukania częstotliwości pracy generatora. Wtykamy w gniazdo antenowe kawałek drutu, wymuszamy przeszukiwanie pasma i obserwując ekran ręcznie, włączamy rytmicznie nasz generator. W pobliżu jego częstotliwości ekran zacznie reagować. Trzeba uważać, gdyż sygnał „złapiemy” w kilku miejscach, na tak zwanych harmonicznych i „lustrzankach”. Wybieramy częstotliwość, przy której sygnał był największy, i próbujemy skorygować częstotliwość obwodu, ściskając lub rozciągając cewkę, względnie, przy solidniejszym wykonaniu, pokręcając rdzeniem cewki.

Dzielnik bazowy ustawiamy tak, by prąd kolektora wynosił około 5-10 mA. Jako tranzystor stosowałem w tym układzie generatora na przykład BF 215, BF 197.

Od strony odbiorczej sprawa jest dość prosta.

ilustracja artykułu

Musimy nasze radyjko nastawić na częstotliwość pracy generatora. Oczywiście powinna ona wypaść pomiędzy sygnałami radiostacji, choć, prawdę powiedziawszy, sygnał generatora w niewielkiej odległości zapewne przykryje wszystkie inne sygnały. W przypadku wyjścia słuchawkowego dołączymy poprzez kondensator C3 około 0,1 mikrofarada prosty układ diodowy zasilający bramkę miniaturowego tyrystora. Jako diody można zastosować praktycznie dowolne diody impulsowe, a nawet prostownicze małej mocy. Teraz tylko ustawić pokrętło głośności, by przypadkowe sygnały nie wyzwalały układu zbyt często, i chyba gotowe.

Jak już napisałem, układu nie wypróbowałem w tej konkretnej konfiguracji. Owszem, poszczególne elementy tak i nie widzę żadnego powodu, by nie zadziałało. Owszem, są powody, żeby były kłopoty. Dlatego ostrzegam, to raczej dla osób mających jakieś pojęcie i coś tu może zawieść. Choć na przykład sam generator, który jest „sercem”, a właściwie najbardziej egzotyczną częścią systemu, był wypróbowany wiele razy. Także radyjko tranzystorowe stosowałem z powodzeniem jako odbiornik zdalnego sterowania. A więc zadziałać powinno.

 


< 18 >