Fahrenheit nr 57 - styczeń-marzec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Crackowi szydercy

 

 


I’d sail across the ocean
I’d walk a hundred miles
If I could make it to the end
Oh, just to see a smile

Iron Maiden – „Childhood’s End”

 

Białe ściany, czerwona twarz, czarny świat za oknem. Siedzę w kuchni i udaję, że słucham muzyki. Dźwięki odbijają się od jasno pomalowanych ścian, zupełnie mnie omijając. Zresztą i tak nie interesuje mnie to, co płynie z głośników. Reaguję obojętnie, patrząc przez okno na ciemne niebo bez gwiazd. Dziesięć pięter niżej nieliczne samochody przemierzają kolejne kilometry. Znam większość z kierowców. Nigdy z nimi nie rozmawiałem, nawet nie wiem, jak wyglądają, jednak znam ich. Wszyscy są tacy sami. Kiedy na zegarze wybija dwudziesta druga, a dzieci i żona położą się spać, taki nocny rajdowiec bierze wóz i wyjeżdża na miasto, by krążyć bez powodu. Bez celu. Po prostu naciska pedał gazu, mija jedno i drugie skrzyżowanie, przecina dwa pasy na rondzie i liczy, że nie rozbije się na drzewie. Choć gdyby tak się stało, nie żałowałby pewnie wcale.

Rozmasowuję twarz. Jestem podenerwowany. Złapało mnie przed chwilą, tak zupełnie bez przyczyny. Jak zawsze. Jesteś spokojnym facetem po przejściach, który ma za zadanie przetrwać i zapewnić wikt najbliższym. Nie czujesz głodu, nie masz chęci brać. Nawet nie myślisz o tym, żyjąc pełnią życia. Potem, nagle i stanowczo, bierze cię chęć. Nie możesz się powstrzymać. Sięgasz po bibułkę, tytoń i ten biały, przeklęty kryształek. Skręcasz papierosa, komponując go z crackiem. Gram dobroci. Gram, w którym nie ma nawet grama tego, czego potrzebujesz. Ledwie dziewięć dziesiątych narkotyku na jedną dziesiątą jakichś świństw, o których wolę nie wiedzieć.

– Tato... – Słyszę zza pleców. Odwracam się.

– Czemu jeszcze nie śpisz? – pytam drżącym głosem, patrząc na synka.

– Nie mogę...

– To chodź do mnie.

Co ja wyprawiam? Potrzebuję białej dobroci. Krew krąży coraz szybciej, dłonie dygoczą tak, że nawet niewidomy by dostrzegł. Mój organizm pragnie. Pragnę cały. Broni się jeszcze tylko mózg.

Biorę małego na kolana, przygryzając wargi, aby uspokoić się choć na chwilę. Tomek – mój mały dziedzic. Podobny do mnie jak dwie krople wody. Tak samo zresztą jak jego starszy o pięć minut brat. Moje miniaturowe podobizny. Kiedyś, dawno temu, gdy miałem jeszcze znajomych, śmiali się wraz ze mną, że sprawiłem sobie klony. Coś w tym było. Coś w tym jest.

Najgorsze jest to, że w przypływie obłędnych myśli wmawiam sobie, że moje dzieci urodził crack. Dodaję, że mnie też urodził crack. Jestem crackowym chłopcem... Jesteśmy crackowym chłopcem... Chłopcaaami...

– Tato! – dźwięk głosu syna sprowadza mnie na ziemię. Dam głowę, że dzieciak martwi się, choć nie wie, co się dzieje. Moja czerwona z głodu narkotykowego twarz wydaje mu się dziwna, a rozbiegane spojrzenie co najmniej straszne. Mimo to nie schodzi z kolan.

– Tak?

Milczy przez chwilę, a potem uśmiecha się promiennie i naiwnie. Małym, słodkim paluszkiem wskazuje na radio stojące na półce pod ścianą, zaraz obok lodówki.

– Gra za głośno – mówi piskliwie.

– Aleeeż taaak! – Klepię się w czoło na znak, że zapomniałem wyłączyć muzykę. – Zaraz ściszę, nic się nie bój. Przemek już śpi?

– Uhm. – Malutka główka z wyjątkowo bujną, czarną czupryną potakuje. – Ssie palca i chrapie.

– Mówi się: „ssie palec”, a najlepiej „ssie kciuk”. Chrapie? Niemożliwe. Nie wierzę ci.

– Kiedy to prawda! – śmieje się donośnie. Cichnie, dopiero gdy dostrzega mój palec na ustach.

– Sprawdzimy to? – mówię.

Przytakuje energicznie. Zsadzam malca z kolan i wstaję. Wyłączam radio. I tak ignorowałem istnienie tego sprzętu. Kiedyś wyrzucę je przez okno. Ciekawe, jak szybko spada się z dziesiątego piętra...

Cichutko wchodzimy do pokoju chłopców. Muszę uważać, pełno tu zabawek leżących bez ładu i składu na podłodze. Łatwo pośliznąć się i przewrócić na jakimś resoraku czy innym tałatajstwie. Moi synowie nie mają zbyt wielu rzeczy, ale jakimś przedziwnym trafem zawsze potrafią nabałaganić nimi solidnie.

Tomek wsuwa się pod niebieską kołdrę i przepycha lekko brata, aby mieć więcej miejsca. Uśmiecham się do siebie. To dobre szczeniaki, zasługują na wszystko, co najlepsze.

Szepcę coś do małego, sam nie wiem co. Wydaje mi się, że przez mrok pokoju widzę jego uśmiechniętą buzię. Patrzy na mnie błyszczącymi oczyma i układa się na boku. Głaszczę chwilę jego główkę i całuję na dobranoc. Po paru minutach czuwania wychodzę z pokoju z poczuciem ulgi i dobrze spełnionego obowiązku.

Mnie nikt tak nie traktował, gdy byłem w ich wieku. Nie pamiętam, aby choć raz matka przyszła i utuliła mnie do snu, a ojciec przeczytał bajkę do poduszki. Nie wiem, chyba byłem niechcianym dzieckiem, a na pewno niepotrzebnym. Może byłem wypadkiem przy pracy, może nie sprostałem ich oczekiwaniom. Oni na pewno nie sprostali moim. Nie, matka nie miała ze mną problemów wychowawczych. To raczej odwrotnie – ja miałem z nią. Nie pamiętam nawet, czy kiedykolwiek zaznałem jej ciepła i miłości, bo zawsze przedkładała zainteresowanie butelką nad wszystko inne. W przypływach trzeźwości starała się wynagrodzić mi to rozmową – głównie pytała. O błahostki: jak ci idzie w szkole, synku, czy nikt cię nie bije, czy koledzy cię lubią, a może przyprowadziłbyś ich do domu, to się pobawicie i będzie zabawnie? W szkole idzie mi dobrze, mamo. Nikt mnie nie bije, mamo. Jestem duszą towarzystwa, mamo. A do domu ich nie zaproszę, a jak przyjdą, to ich nie wpuszczę, po co? Żeby zobaczyli ciebie pijaną? Tego już głośno nie mówiłem, i tak nic by to nie zmieniło. Ojciec nie był lepszy. Rozmawiał ze mną tylko wtedy, kiedy sam chciał. A i to tylko o tym, co jego interesowało. Nie podzielałem żadnej z jego pasji. Nie nauczyłem się grać w szachy, nie interesował mnie sport, a tym bardziej wędkarstwo. W przeciwieństwie do niego byłem wychowankiem betonowej dżungli, która go nie fascynowała. Miała kolory mojego życia – szarość, czerń i popielaty brąz. Była tożsama z moją duszą. Ojciec to widział i z początku go to złościło. Potem jednak machnął dłonią z rezygnacją i przestał się tym zajmować.

Jedno jedyne, co mnie z nim łączyło, to narkotyki.

 

***

 

Biały śnieg Wigilii dwutysięcznego roku mienił się w świetle księżyca i rzadko rozstawionych latarni. Czysty, prawie niewinny, skażony nielicznymi śladami bezpańskich psów. Na skraju ulicy ktoś palił papierosa, wydychając z ust chmurę dymu. Przy śmietniku dygotał kot, a na podwórku małego, odrapanego domu chłopiec. Jego czerwona, dziergana ręcznie wełniana czapka widoczna była z daleka.

Miał tylko chwilę. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jeden, jedyny moment dzielił go od wolności, której tak bardzo pragnął. Zaplanował to sobie w najdrobniejszym szczególe. Minuta po minucie. Czekał, aż będzie musiał iść z ojcem po choinkę. W ich domu co roku musiało stać drzewko. Żywe, specjalnie ścięte właśnie na tę okazję. Rodzice nie tolerowali plastikowej imitacji.

Chłopiec wiedział, że wieczorem matka wydeleguje jego i ojca, by poszli do lasu. Jak zwykle ich jedyny syn ubierze się pierwszy i radośnie wyskoczy na zewnątrz domu, aby przez chwilę pobawić się na śniegu. Ledwie przez pięć minut będzie sam. Potem dołączy do niego starszy mężczyzna w takiej samej czapce i pójdą.

A teraz mijała czwarta minuta. Jeszcze sześćdziesiąt sekund na decyzję. Od wolności dzieliła go tylko zamykana na metalową zasuwę furtka. Wystarczy ją otworzyć i popędzić ulicą, aby po pięćdziesięciu metrach skoczyć w jakiś ciemny zaułek. Potem przyczaić się, przeczekać nawoływania, a kiedy ojciec wróci do domu z niezrozumieniem w oczach, pobiec dalej, najdalej jak się da.

W kieszeni spodni miał pieniądze i wszystko, co było mu potrzebne na początek. Do małego plecaka dla niepoznaki włożył siekierę, a na dno zapakował trochę jedzenia i słodyczy. Nie zapomniał o książce, zegarku i komórce. Zawsze będzie można to sprzedać. Za zarobione pieniądze kupi sobie jeszcze więcej jedzenia.

Tak, ucieczkę miał zaplanowaną w najdrobniejszym szczególe. Pamiętał nawet o tym, że telefon trzeba wyłączyć, aby policja go nie namierzyła. Sprzeda ją w serwisie albo zastawi w lombardzie. Ucieknie na tak długo, na ile się da. Wiedział, że będzie trudno, ale na pewno nie trudniej niż w domu.

Przez uchylone okno od kuchni usłyszał odgłos bitego szkła. To matka powoli rozpoczyna własną, przeznaczoną tylko dla siebie Wigilię. Głównym daniem była wódka, na zagryzkę ogórki. Wszak w Wigilię nie wypada zakąszać czym innym.

Kilka prostych czynności. Tak prostych, że aż niemożliwych. W myślach chłopiec nie wierzył w powodzenie tego, co sobie zamierzył. Targały nim wątpliwości. Miał wrażenie, że gdy tylko zacznie biec, ojciec wypadnie z domu i pogna za nim. A gdy go złapie, wszystko pójdzie na marne.

Nie mógł podjąć decyzji. Nie potrafił.

Nawet nie usłyszał trzasku frontowych drzwi. Z pewnością nie wiedziałby, co się dzieje, gdyby ojciec nie stanął tuż przed nim i nie wysapał wściekle:

– Powiedz matce, żeby na mnie nie czekała. Zresztą i tak zaczęła beze mnie.

Zanim okutany równie czerwonym jak czapka szalikiem chłopiec zdążył odpowiedzieć, mężczyzna wyszedł na ulicę i zaśmiał się kpiąco, nie zważając na syna. Wolnym krokiem ruszył w stronę, w którą wcześniej zaszczuty czternastolatek chciał uciekać.

Mały odwrócił się na pięcie i wpadł do domu. Szybko wbiegł do kuchni i jednym spojrzeniem ogarnął pobojowisko. Ze stołu kapała wódka, rozlewając się na drewnianą podłogę, na której pełno było szklanych odłamków. Matka siedziała w kącie. Kiwała się na wszystkie strony, zanosząc się spazmatycznym szlochem. W dłoni trzymała nadkruszony kieliszek, pełny mętnej, lekko czerwonej cieczy. Na skroni kobiety mieniła się krew.

Chłopiec wybiegł z płaczem. Gdy wyskakiwał na podwórko, dogoniły go słowa:

– Dawid! Dawiiiideeeeeeek...

 

***

 

Boże, a jeśli znowu będzie tak jak zwykle? A jeśli znowu to się stanie?...

Mamię siebie... Przecież to dzieje się zawsze... Ilekroć ćpam, to wraca i nie daje spokoju...

Boże, dlaczego ja muszę?...

A jednak włączam radio. Próbuję się wsłuchać w szybką i dynamiczną rockową muzykę. To pewnie audycja dla kierowców. Głośny i żywotny rock nie pozwoli im zasnąć za kierownicą. Może i mnie to pomoże? W każdym razie warto spróbować. Lepsze to niż zastanawianie się nad nie wiadomo czym. Już nie ignoruję dźwięków, staram się w nie wsłuchać jak najmocniej. Każda moja cząsteczka to chłonie. Każda moja cząsteczka...

Mantra... Kolejna zawodna mantra. Łapię się za głowę, uświadamiając sobie, że za każdym razem próbuję tego samego. Wyszukuję coś i staram się oszukać, że mnie to obchodzi. Staram się skoncentrować, wręcz wymusić na sobie uwagę. Skupiam się z całych sił na czymkolwiek, powtarzając do znudzenia, że to bardzo interesujące. Naiwnie łudzę się, że pozwoli mi to przetrzymać ten następny raz, że uciszy głos w mojej głowie, że w końcu będę wolny od tego pieprzonego koszmaru!

Stop!

Wariuję.

Muszę się uspokoić. Biorę papierosa z paczki i zapalam. Chwilę przypatruję mu się z uwagą i staram wyciszyć. Otwieram okno. Zwykle nie palę w kuchni, ale teraz nie chce mi się nawet wyjść na balkon. Poza tym jest zimno i pada śnieg. Zupełnie jak wtedy, gdy dygotałem na wietrze, usiłując zrobić ten pierwszy krok do wolności.

Wszystko toczy się tak szybko, muszę się zatrzymać. Jeśli mam to zrobić, to niech będzie po mojemu. Mam dwoje dzieci. Nie mogą ucierpieć. Kocham je ponad świat i nie ma rzeczy, której bym dla nich nie zrobił! Zawsze chciałem być kochającym ojcem. Nie chcę powielać błędów moich rodziców. Nie jestem taki jak on. Nie jestem...

Tym bardziej że Przemek i Tomek nie są wypadkiem przy pracy, nie byli niechciani. Nie tak jak ja.

Spokojnie zaciągam się i smakuję nikotynowe cudo. Gaszę małą lampkę, aby choć przez chwilę raczyć się światłem księżyca zza chmur. Ciągle pada. Mroźne płatki śniegu osiadają na oknie, tworząc rozmaite, przedziwne wzory. W dole słychać ryk silników nielicznych samochodów. Nie patrzę tam, bo i po co? Wolę wodzić wzrokiem po szlakach, jakie zafundował mi szron na szybie. Wyobrażam sobie, że znajduję się w lodowej krainie, nie odczuwając zimna. Wędruję po górskich szlakach, chłonąc czyste, orzeźwiające powietrze. Tak kocham góry.

Ostatni raz byłem tam dawno temu, chyba jeszcze przed narodzinami chłopców. Karkonosze prezentowały się dumnie. Piękne, zielone i skaliste krajobrazy przywodziły na myśl ogrody Edenu. Tak musiało być w raju. Dziewicza przyroda, prezentująca swe wdzięki wysublimowanie i nienachalnie. Ostro wyciosane skały, raniące dłonie podczas wspinaczki. I ten wiatr, w niczym nieskrępowany, wolny.

Tak jak ja. Wtedy....

Chyba ostatni raz w życiu.

Jola miała cudowne, bursztynowe oczy i brwi, na których zatrzymała się najczarniejsza czerń świata. Jej smukłe palce, wokół których każdy mężczyzna dałby się owinąć, wskazywały mały wodospad. Nasza podróż poślubna. Wyprawa do krainy dzikiego piękna z piękną kobietą u boku. Widoki ze snów, wędrówki bez końca i romantyczne wieczory, podczas których pierwszych skrzypiec nie grał księżyc czy wino. Nie było też nastrojowej muzyki, wystarczył szum owego wodospadu...Tak to na pewno było przed urodzinami naszych synów...

Tam mi powiedziała, że jest w ciąży.

Nie wiedziałem, czy to jawa, czy to sen. Musiałem wyglądać jak idiota, wpatrując się tak w nią, zdumiony, z głupim wyrazem twarzy. Nie mogłem wydusić ani słowa. Gdy w końcu ośmieliłem się uśmiechnąć, przywarła do mnie całym ciałem i wiedziałem, że jest szczęśliwa. Ja też poczułem się szczęśliwy. Było tylko jedno ale...

Nie wiedziała, że już wtedy ćpałem.

 

***

 

Krew na śniegu była czarna. Zupełnie jak wojskowe buty ludzi, którzy kopali mężczyznę. Zerwali z jego głowy czerwoną wełnianą czapkę i rzucili na ziemię. Okładali go zgodnie, z pasją i furią w oczach. Wyglądali tak samo, w identycznych spodniach moro i ciepłych, choć lekko powycieranych kurtkach. Zaopatrzeni w rękawiczki, ogoleni na łyso, zakolczykowani od uszu, przez nosy aż do warg. Co chwila na przemian krzyczeli.

– Zachciało się kolejnej działki, co?!

– Damy ci, chuju, działkę!!!

– Nie pożałujemy ci, kurwa, ani trochę!

Dawid stał skryty za rogiem blaszanego garażu. Raz po raz rozmasowywał przemarznięte, czerwone dłonie. Czuł mrowienie, zupełnie jakby stado insektów przemierzało drogę od czubków palców do nadgarstka.

Stał i patrzył, jak dwóch silnych, napakowanych dilerów okłada bezlitośnie jego ojca.

Nie czuł nic prócz ulgi. Uważał, że tak powinno być. Ojciec nie raz podnosił rękę na matkę. Często bił ją do nieprzytomności. Kazał wtedy synowi stać i przyglądać się, jak krew tryska jej z ust i ran na głowie, zachlapując wszystko dokoła. A sam, czerwony na twarzy od posoki i emocji, tylko śmiał się i wykrzykiwał obelgi oraz groźby. Był dumny, że uczy syna, jak być mężczyzną. Pokazywał władzę.

To nic, że matce się należało. Dawid czuł, że jego własny rodzic nie powinien tego robić, a już na pewno nie przy nim. Przecież mógłby oszczędzić dziecku przerażającego widoku, upodlenia. Strach nie pozwalał choćby pisnąć, mimo iż matka prosiła i błagała syna na litość, aby stanął w jej obronie. Ale on nie mógł nic...

A teraz ojciec dostawał za wszystkie czasy. Dawid wyliczał w duchu wszystkie jego grzechy i przewinienia. Raz za bicie żony, raz za skazywanie dziecka na oglądanie rodzinnego koszmaru, raz za stosunek ojca do syna, raz za...

– Wiesz co, mendo? – Jeden z dilerów splunął siarczyście na twarz bitego. – Damy ci tę pieprzoną działkę. A jak! Damy ci ją! Dostaniesz to, czego pragniesz. Dziś promocja, specjalnie dla ciebie za darmo. Za to, że byłeś tak cudownym idiotą, aby pokazywać się tu znowu bez pieniędzy.

But opadł na krocze mężczyzny. Ten zawył z bólu i miotał się na wszystkie strony, gdy oprawca naciskał coraz mocniej. Drugi łysy, śmiejąc się, wyjmował z kieszeni małą foliową torebkę. Po chwili wycie ustąpiło miejsca kwileniu. Żałosny jęk rozbiegł się na wszystkie strony, informując świat o nieludzkim cierpieniu. Rozpaczliwe wołanie o pomoc.

– Ej! – zaczął któryś. – Ile my go już lejemy? Przecież zaraz psy podlecą z suką!

– Nie bój nic – odparł jego towarzysz. – Oni tu nie jeżdżą. To zawszona dzielnica. Boją się. Poza tym to odludne miejsce. Przychodzą tu tylko tacy jak my i on.

– I tak trzeba się zwijać. Może już ktoś po nich zadzwonił...

– Jest Wigilia, nikt nawet nie zauważył! Zresztą... Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Zarechotali. Pierwszy wyjął paczkę papierosów i zapalił. Po chwili pochylił się i zdzielił okutą w rękawiczkę dłonią twarz mężczyzny. Ten zwiotczał i zamilkł. Diler chwycił torebkę i wcisnął ją do kieszeni spodni leżącego. Odeszli.

Dawid patrzył za nimi, dopóki nie zniknęli mu z oczu, a ich śmiech, niosący się po opustoszałych ulicach, nie ucichł w śnieżnej zawiei.

Chłopiec podbiegł do ojca i chwycił jego głowę. Ze zmasakrowanego nosa sączyła się krew, plamiąc na czarno udeptany śnieg. Pod oczyma wykwitły czerwone obrzęki i z ust sypały się zęby, kawałek po kawałku.

Dawid pogrzebał chwilę w kieszeni rannego i wyjął torebkę z małym, białym kryształem, na pierwszy rzut oka przypominającym miniaturową kostkę cukru. Przeszukał dalej i wyjął zapalniczkę oraz długą rurkę, zaokrągloną na końcu. Wyglądała jak mała tuba.

Dawid uśmiechnął się dziwnie i schował zdobycz do kieszeni kurtki. Zamknął suwak i wstał. Popatrzył chwilę nienawistnym wzrokiem na nieprzytomnego i uzmysłowił sobie, że ten facet nic dla niego nie znaczy. Splunął na porozbijaną twarz, zupełnie jak tamten bandzior kilka minut temu.

– Szydziłeś ze mnie przez całe moje życie... – rzekł.

Wymierzył i kopnął po raz pierwszy, lekko i nieśmiało. Odpowiedziało mu nieprzytomne i ciche westchnięcie. Choć może tylko mu się zdawało...

Kopał długo. Z jeszcze większą pasją niż jego poprzednicy. Mierzył celnie i dokładnie. Nie ominął niczego. Śmiał się jak niemowlę. Śmiał i pluł na zmianę, dygocząc w spazmach niekontrolowanej euforii. Gdy nie widział już żadnej reakcji, zaprzestał.

Namoczył mały biały kryształek we krwi ojca i uciekł.

Biegł długo, aby dalej od tamtego miejsca.

Potem zapalił.

Ze szczęścia.

 

***

 

Moje dłonie powoli skręcają papierosa. Dodaję pokruszony biały kryształ. Nie spieszę się, choć mam ogromną chęć zapalić. Boję się, może to dlatego.

Nienawidzę swojego życia. Nie było najgorsze, los darował mi nawet sporo dobrego. Często uśmiecham się do pięknych wspomnień i staram się nie pamiętać tego, co było złe. Jednak nie mogę, odcisnęło to na mnie zbyt duże piętno.

Mój nałóg był zawsze pierwszy. Nigdy z niego nie zrezygnowałem. A może to on nie zrezygnował ze mnie... Może nie pozwolił mi się wyrwać z jego objęć, tak rozkosznych i zdradliwych. Nie dziwię się, nie miałem silnej woli...

Nie potrafiłem właściwie niczego. Do roboty miałem dwie lewe ręce, brakło mi umiejętności technicznych albo i nawet artystycznych. Miałem w sobie jakąś wątłą żyłkę biznesmena, jednak wykorzystywałem ją nie tak, jak powinien to robić dobry mąż i ojciec dwójki dzieci. Dilerka to moja praca. Kupowałem crack i szedłem tam, gdzie zakatowałem ojca na śmierć. Lumperskich mord do wykarmienia była masa, a większość z nich była tak zdesperowana, że za szczyptę białej nagrody oddaliby wszystko, co kiedykolwiek kochali. Potrafiłem to odpowiednio wykorzystać. Sprzedawałem za podwójną cenę crack frajerom, a jak nie mieli gotówki, przyjmowałem fanty. Dostawałem radioodtwarzacze, stare i nikomu niepotrzebne komputery, jeden taki śmieć ofiarował mi nawet rower. Kiwał się nad nim jak w modlitwie i bełkotał o synku, komunii i jak bardzo jest mu wstyd. Przestał jednak mieć opory, gdy wyciągnąłem foliową torebkę. Zapomniał o całym świecie: chuj z synkiem i jego łzami! W oczach gnoja nie zobaczyłem nic oprócz niesłychanej ekstazy. Cholerny chwast!

Dostawałem złote łańcuszki kupowane córkom z okazji osiemnastych urodzin, obrączki ślubne i takie tam pomniejsze dziadostwa. Część zastawiałem w lombardzie, pozostałe zostawiałem dla siebie. Miałem zasadę – fanty, których pochodzenia nie znałem, zatrzymywałem. Te, których historie zdążyłem usłyszeć, sprzedawałem. Nie chciałem mieć nic wspólnego z rodzinnymi pamiątkami ćpunów i w skrytości ducha żałowałem tych, którzy poprzez utratę czegoś, do czego przywiązali się emocjonalnie, musieli wypłakać całe morze łez. Jednak kończyło się na współczuciu.

A właściwie nie! Przecież zastawiałem takie rzeczy w lombardach! To tak jakby magazyn rzeczy znalezionych. Wyobraźcie sobie, że wchodzi tam młoda mężatka i widzi złoty pierścionek, podarunek z okazji zajścia w ciążę. Cieszyła się, a mąż wraz z nią. Nigdy nie byli szczęśliwsi. Potem poroniła, a facet z rozpaczy i złości zabrał jej prezent i wymienił u mnie na crack. Ja, kierowany dobrymi chęciami, zamieniłem go na pieniądze w lombardzie, aby niedoszła mamusia mogła go w końcu odnaleźć i odkupić. Odzyskać pamiątkę po mężczyźnie, który kiedyś nie ćpał. Wyobrażacie sobie jej uśmiech przez łzy? I ja jestem szczęśliwy, i ona także.

Chyba nawet sam w to nie wierzę...

Byłem taki jak ci, którym sprzedawałem towar. W skrytości ducha nienawidziłem za to siebie. Nienawidziłem ich. Miałem raz klienta, którego szczególnie nie lubiłem. Mimo to dawałem mu crack, bo zawsze miał pieniądze, a te przecież nie śmierdzą. Kiedy przestał do mnie przychodzić, myślałem, że poszedł na odwyk. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem go kilka tygodni później u innego dilera, mojego znajomego.

Namówiłem Piotra, bo tak miał na imię mój koleś, aby przestał sprzedawać działki cwaniaczkowi. Nie było to łatwe, ale w końcu dał się namówić. Wszak znaliśmy się bardzo długo, a jeden ćpun wiosny nie czyni. Na jego miejsce zawsze znajdzie się inny. Biznes nie ucierpi.

Kiedy ten żałosny dupek zjawił się u mnie z powrotem i poprosił o działkę, wyjąłem torebkę, wysypałem kryształek na rękę i pomiąłem go w dłoni. Z błogą i szyderczą satysfakcją rozsypałem powoli crack, patrząc, jak facio wodzi za nim wzrokiem. Patrzył, jak opadają pyłki. Patrzył na nie tak pożądliwie, jakby były całym światem. Chętnie rzuciłby się za nimi i przeczesywał centymetr po centymetrze chodnik, aby zdobyć choć kruszynę białej nagrody. Odkurzacz – tak nazywaliśmy takich delikwentów. Żałosne...

Gdy nie dilowałem, byłem dobrym mężem i ojcem. Zajmowałem się chłopcami i patrzyłem, jak to robi Jola. Nigdy jej w tym nie dorównałem. Była mistrzynią i nauczycielką. Kiedy patrzyłem na jej troskliwość, przed oczami stawała mi moja matka i jej chłód oraz nieodpowiedzialność. Brak matczynej miłości bolał mnie w te dni bardziej niż w dzieciństwie.

W nocy często coś przerywało mój sen. Zostawiałem wtedy młode ciało żony, wstawałem z łóżka i zakradałem się do pokoju chłopców. Musiałem. Musiałem sprawdzić, czy na pewno są obaj. Panicznie bałem się, że za którymś razem ujrzę tylko jednego z nich i oszaleję. Aż do dnia porodu i my, i lekarze byliśmy przekonani, że będzie tylko jedno dziecko. Gdy okazało się, że zostaliśmy rodzicami dwóch prześlicznych synów, potraktowaliśmy to jak dar od losu i dobrą wróżbę. Jak na ironię, tego dnia zaczęły męczyć mnie koszmary. Do dziś mnie męczą. Widzę w nich tylko jedno z dzieci, więc gorączkowo szukam, nawołuję. Wtedy synek otwiera oczy i zdziwiony mówi, że przecież nigdy nie miał brata. Budzę się z krzykiem za każdym razem, gdy to słyszę. Boję się, że kiedyś mój sen stanie się prawdą.

Ciekawe, czego bał się mój ojciec, gdy byłem mały? Czy tego, że mogę nagle zniknąć?

Spytam go. Później.

Mój papieros z dopalaczem gotowy. Zanim jednak uraczę się nim, zapalę normalnego fajka. To mój obrzęd od wielu już lat. Wiecie, każdy ma jakieś swoje rytuały. Ja palę papierosy tylko w domu. Nigdzie indziej mi nie smakują, duszę się i pluję krwią. Jedynie tutaj mogę ćmić bez obaw o skutki uboczne. Mogę delektować się smakiem własnego domu. Wdycham go wraz z dymem, który jest mi tu przyjazny. Otwieram okno, kopcę, gaszę, a potem myję popielniczkę. Lubię, gdy jest czysta. Następnie wyciągam crack i zapalam białego rozweselacza. O tak, jak teraz. Tak samo musiał robić mój ojciec.

– Witaj, Dawidzie – mówię swoimi ustami, jednak nie swoim głosem.

Zimny pot zalewa mi plecy i przez całe ciało przebiega przeraźliwy dreszcz. Nie pomogło... Nic nie pomogło. Nigdy nic nie pomaga... Znowu... Znowu go słyszę! Znowu mówi mną! Jest ze mną, jest we mnie!

Opadam na podłogę. Nigdy się do tego nie przyzwyczaję.

– Słyszysz mnie – wolno cedzi słowa. Kiedy byłem mały, brzmiały jak pioruny. Bałem się ich.

Wmawiam sobie, że teraz są tylko małą błyskawicą, która zamiast razić i napełniać strachem, kąsa jedynie szyderczo moją duszę.

– Słyszysz – stwierdza z zadowoleniem. – Wiem to doskonale.

– Zamknij się!!! – wrzeszczę swoim głosem, zdzierając gardło. Byleby tylko maluchy się nie obudziły... – Zamknij się.

– Przykro mi, synku – dodaje, poruszając moimi wysuszonymi przez stres wargami. – Sam chciałeś mnie mieć. Na zawsze jestem z tobą. Właśnie tak, jak powinienem.

– Kłamiesz! – Wpadam w szloch, w spazmatyczny szloch. Zaciągam się jeszcze raz moim crackowym papierosem. Może minie... Może minie...

– Znowu mantra – stwierdza pewnym tonem mój ojciec. Łapię się za głowę.

Mocno ściskam czarne, kręcone włosy i wyrywam je z bólem. Chcę wyrwać z nimi i jego. Chcę go wyrzucić ze swojej głowy.

– Nic nie pomoże, Dawid. Jestem z tobą, czy tego chcesz, czy nie. – Po raz kolejny przejmuje moje usta i wkłada w nie słowa, których nie chcę słyszeć. – Pragnąłeś mnie! Wziąłeś mnie wtedy ze sobą. Moja krew, pamiętasz?! Namoczyłeś crack w mojej krwi. Tam właśnie byłem, tam była moja dusza! Nie żyłem już, gdy to czyniłeś, ale dobrze wiedziałem, że tak ma się stać. Kiedy umierałem, katowany przez ciebie, wiedziałem, że w końcu sięgniesz po nią i zrobisz to, co zrobiłeś! Wraz z crackiem wypaliłeś moją duszę! Wsiąknąłem w ciebie! Widzę twoje myśli, jestem w twojej głowie. Jestem cały w tobie, w każdej komórce. Wypełniam cię jak duch i wiem, jak ci z tym źle. Widzę, jak uciekasz w szyderstwo, bo nie potrafisz znieść tego wszystkiego.

Milczę. Powiedział prawdę, co do słowa. Przejąłem jego świadomość. Zagnieździła się gdzieś we mnie, głęboko ukryła. Ujawniała się tylko wtedy, gdy byłem naćpany.

Normalnie nawet w to nie wierzyłem. Uważałem, że to moja chora wyobraźnia płatała mi nieznośnego i okrutnego figla, że to tylko narkotyczne omamy. Trans – to jedno wyjaśnienie kołatało mi się po głowie.

Jednak teraz nie mam wątpliwości... On jest wraz ze mną, siedzi w moim umyśle. Człowiek, którego szczerze nienawidziłem, zostanie ze mną na wieki, do ostatniej mojej chwili...

– Nie winię cię za to. – Wstaje moim ciałem i podchodzi do okna. Zawsze palę przy zgaszonym świetle, żeby ludzie nie widzieli, dlatego widzę nasze oblicze odbite na szybie. Samochody krążą wokół ronda przy kinie. Kierowcy bez celu, jakich niemało. Jeżdżą, żeby jeździć, bo żona wygoniła z domu, bo nie mają lepszej rozrywki. Nie zatrzymują się nigdzie, jedynie przed własnym domem lub na parkingu przy bloku. Palą benzynę równie bezmyślnie jak ja crack.

Uśmiecha się i widzę przez chwilę łzy w swoich oczach.

– Nie winię cię, bo teraz wiem, co myślałeś o tym wszystkim jako dziecko. Rodziców się nie wybiera. Ty trafiłeś na alkoholiczkę i ćpuna. Wiesz? Ona nie zawsze była taka. Zaczęła pić, kiedy się urodziłeś. Spojrzała na twoją małą buźkę i nie uśmiechnęła się. Nie potrafiła. Przypomniałeś jej ojca, twojego dziadka, którego nie miałeś okazji nigdy poznać. On też ćpał, tak samo jak ty i jak ja. Twoja matka czuła, że będziesz taki sam. Nie miała żadnych złudzeń. Wiedziała, co cię czeka.

Patrzę na swoje spięte w złości wargi, które odbijają się w szybie. Nie chcę tego słuchać, ale słucham. Teraz on mówi. Tylko dlaczego mną?!

– Gdy twoja matka zaszła w ciążę ze mną, podciął sobie żyły. Przed śmiercią napisał list, że nie chce patrzeć, jak jego wnuk zostaje narkomanem. Nie wiem, może napisał to w narkotycznym transie, może po prostu to przewidział? W każdym razie umarł. Mam nadzieję, że zadowolony i naćpany tak, że teraz piekło wydaje mu się niebem. Twoja matka popadła w depresję, z której wyciągnęła ją długa terapia i moje wsparcie. Na mnie też odcisnęło to swoje piętno. Sam zacząłem brać.

Przerywa i oddycha głęboko. Dziwnie jest czuć we własnych płucach powietrze przeznaczone dla ojca. Dla ojca, który już dawno nie żyje.

A może żyje? We mnie?

– Kiedy odkryła, jak bardzo jesteście podobni do siebie, depresja wróciła. Tym razem nie dało się jej wyleczyć. Piła do nieprzytomności każdego dnia. Widziałeś to, nie dało się tego ukryć. Z początku starałem się ciebie chronić, chciałem jej pomóc. Potem jednak, gdy nic nie pomogło, przestało mi zależeć. Straciłem do niej cały swój szacunek. A tak ją kochałem, Dawid... Bardzo ją kochałem... I nie potrafiłem znieść myśli, że stoczyła się przez ciebie.

Opiera się dłońmi o szybę i zaczyna płakać. Po chwili dołączam i ja. Płaczemy razem, kropla po kropli. Łza ojca miesza się z moją i odwrotnie. Wszystkie bóle i żale narastają w nas na nowo, nie odchodzą wraz z histerycznym szlochem, jaki nas ogarnia.

Wkrótce po ojcu umarła również moja matka. W przypływie pijackiej rozpaczy podcięła sobie żyły w wannie. Nie potrafiłem jej powstrzymać. Nie chciałem. Nie próbowałem...

Umarła tak jak moja żona... Jola, ta piękna i urocza istota, którą kochałem całym swoim chorym sercem, targnęła się na swoje życie także przeze mnie. Któregoś dnia po prostu przyszła z pracy wcześniej niż zwykle... Zobaczyła mnie popalającego crack, mocno już naćpanego. Wtedy ostatni raz widziałem ją żywą. W narkotycznym transie wydawała mi się aniołem, któremu podcięto skrzydła. Wierzyła we mnie bezgranicznie. Ufała, że nie stoczę się tak jak moi rodzice. Znała całą historię mojego dzieciństwa. W oczach miała współczucie i chęć pomocy. Chciała mi wyprostować życie, chciała sprawić, abym cieszył się swoim każdym dniem i nie wspominał tego, co było dawniej.

Zamknęła się w łazience. Nie reagowałem, nie miałem sił. Byłem zbyt zapatrzony w siebie. Chłonąłem crack, w tamtej chwili był dla mnie całym światem. Gdy po paru godzinach oprzytomniałem, wyłamałem drzwi od łazienki.

Leżała w kałuży krwi, bez życia. Było już za późno na cokolwiek...

– Zabiłem cię, skurwielu – Odrywam się od szyby, przestaję płakać i miotam wokół swoją złością. – Gdy leżałeś wtedy, w tym parku na odludziu, kopnąłem cię w twarz, pamiętasz?! Patrzyłem, jak powoli traciłeś przytomność, i bawiło mnie to. Po raz pierwszy w życiu czułem się naprawdę wolny. Ty układałeś swoje crackowe życie, ja wtedy ułożyłem swoje! I układałem dalej. I, kurwa, dobrze mi szło! A potem musiało wszystko się skończyć... A to wszystko przez ciebie! Gdybym nie spalił tego cracka z twoją krwią, nie mówiłbyś teraz moimi ustami!!! Towarzyszyłeś mi zawsze, zawsze utrudniałeś mi życie! Przez te wszystkie lata! To przez ciebie zacząłem ćpać. To przez ciebie ciągle ćpałem! Chciałem sprawdzić, czy to nie moja fantazja, spaczona przez narkotyk, pozwala mi cię słyszeć... I wpadłem...

Junior stoi w drzwiach z małą żabką w dłoni. Jego nieodłączna maskotka. Nie rozstaje się z nią nigdy. Mój Przemcio nie zaśnie, jeśli nie przytuli pluszaka na dobranoc. Kiedyś spróbowałem wyjąć mu żabkę z ramion. Obudził się od razu i pochwycił faworytkę. Spojrzał na mnie z wyrzutem tak szczerym, że szczerszego nie widziałem nigdy wcześniej. Grymas małego dziecka, który widzi niesprawiedliwość świata i jest zbulwersowany. Tak wygląda także teraz.

– Przemek! – drę się na całe gardło. Żaden z chłopców nie widział mnie nigdy w takim stanie. W kącikach moich ust uśmiecha się ojciec. Po raz pierwszy widzi wnuka na własne (moje?) oczy. – Do łóżka! Już! Czemu wstałeś?

Podbiega do mnie i wtula się. Pochylam się i patrzę mu w twarz. Łza. Kolejna już dzisiaj. Wcześniej moje i ojca, teraz juniora.

– Dziadzio?... – nieśmiało pyta, pociągając ślicznie zadartym noskiem. Teraz zauważam, jak bardzo jest do mnie podobny.

– Tak, kochanie – przejmuje mnie ojciec. Walczę każdą komórką, ale bezskutecznie. – Dziadzio. Witaj, mały przyjacielu.

Mały spogląda ciekawie. Wygląda, jakby nie do końca rozumiał, ale jego małe serduszko wyczuwa we mnie czyjąś obecność.

Ojciec uśmiecha się i daje mu pstryczka w nos.

– Idź do łóżka – mówi ojciec. – Jeszcze się dziś spotkamy.

Twarz dziecka rozpromienia radosny uśmiech. Odwraca się na pięcie. Wymachując żabką, biegnie do pokoju dzielonego z bratem.

– Widzisz? – moje usta zadają mi pytanie.

– Ty... Ty potworze... – szepczę dopuszczony do głosu. – Nie przekabacisz mi syna.

Śmieje się do rozpuku.

– Nie muszę. Nawet go nie obudziłem. Sam wstał i przyszedł zobaczyć, dlaczego rozmawiasz sam ze sobą. I masz rację, nie zrozumiał. Poczuł.

– Nie wiesz nic o moim życiu – cedzę przez zęby. – Nigdy się nim nie interesowałeś. A teraz nic ci do moich dzieci. Wara od nich! Słyszysz? Wara!

Podchodzi mną do stołu i sięga do popielniczki. Bierze crack do ręki i zaciąga się. Stoimy tak, patrząc na samochodowe popisy niemających gdzie się podziać ludzi. Gdybym go nie nienawidził, powiedziałbym, że ta chwila to przyjemność. Po raz pierwszy w życiu robimy coś naprawdę razem, wspólnie, z takim samym zaangażowaniem. On pali mną i patrzy mną. Razem. Spełnienie moich dziecięcych marzeń. Zawsze chciałem, aby zrobił coś tylko ze mną...

Bzdura! – buntuję się całym ciałem. – To nie moje myśli! Ojciec przejmuje nade mną kontrolę. Zaczynam uznawać jego świadomość za swoją. Na pewno! To nie moje myśli!

Zbieram się w sobie i podbiegam do szuflady. Szarpię, omal nie wyrywając jej z szafki. Oślepiony złością chwytam nóż. Ściskam go w dłoni, aż żyły wychodzą mi na wierzch. Byle tylko nie patrzeć w okno i lustro. Nie chcę widzieć jego twarzy zamiast mojej. Nie chcę widzieć, jak stał się mną samym. Pierdolony crack! Tylko na haju widzę ojca i z nim rozmawiam. Nienawidzę narkotyków. Boże, w którego nie wierzę, pozwól mi zemścić się na nim, a nigdy już nie tknę koki!!!

Chowam się w ciemnym kącie kuchni, jakby to mogło pomóc. Nie mam nadziei, że ojciec mnie nie znajdzie, bo jest cały czas przy mnie. Co ja mówię! On mnie otacza i wypełnia... To chore!

A może mam majaki? Tak! Jestem w narkotycznym transie. Przecież już nieraz tak było! Znów usiłuję znaleźć wytłumaczenie! Bezskutecznie. Za każdym razem jest gorzej. Coraz bardziej przejmuje moje ciało, moje myśli. Jego świadomość zabiera mi duszę, że wydziera ją kawałek po kawałku. Robił to przez lata. Rósł w siłę. A teraz jest mną! Czuję, że kontroluje każdy skrawek moich myśli. Bawi się tym. Cieszy go to.

Wbijam się w kąt i wyciągam przed siebie nóż. Wymachuję nim na prawo i lewo, całym sobą obserwując wszystko wokół. Nie ma nikogo. Męczę się po próżnicy.

– Wyłaź, skurwysynu – szepczę. – Tylko ty i ja. Zróbmy to tak, jak powinniśmy.

– Chcesz walczyć z halucynacją? – rechocze cicho. Moja pierś porusza się w takt jego śmiechu. – Zmarnowałeś swoje, moje i matki życie. Nie dość tego, naznaczyłeś sobą tę dwójkę niewinnych chłopców. Oni nigdy nie będą sobą. Będą tacy jak ty. Wiesz o tym doskonale.

Wyskakuję w przód i dźgam powietrze. Oczy mnie jednak nie zwodziły. Nie było w tym miejscu nikogo. W zasięgu wzroku nie dostrzegam choćby cienia ludzkiej sylwetki. Wpadam w furię i wycofuję się z kuchni, dysząc ciężko i ponownie rozcinając powietrze ostrzem.

– Kochała cię, Dawid – szyderczo drwi swoim głosem wydobywającym się z mojego wnętrza. – Głupia Jola zakochała się w ćpunie, który potrafił tylko ją zwodzić. Mogłeś zejść z ulicy i zaprzestać dilowania, prawda? Ale po co? Wolałeś ukrywać to przed nią i zbywać wykrętami. Oszukiwałeś swoją żonę. Wiesz, jest różnica między tobą a mną. Ja o swoją starałem się dbać, bo kochałem szczerze. Ty zaś kochać nie potrafisz.

– Nikt mnie tego nie nauczył – warczę, wchodząc w korytarz z nożem wysuniętym przed siebie.

– To powinno tkwić w tobie, gówniarzu. – Wypluwa moją ślinę wraz ze słowami. – Dzieci takie jak ty powinny mieć refleksję nad sobą, nad światem. W tobie jej nie ma. Wolałeś pójść tą samą drogą, co ja i dziadek.

– Taki wzór mi dałeś przecież – protestuję. – Czego innego mnie nauczyłeś? Niczego, ćpunie! Niczego!!!

– Masz rację, moja wina – mówi. – Ale to naprawię.

Ciska mną o ścianę i nie pozwala puścić noża. Trzyma go w dłoni żelaznym uściskiem. Moja własna siła w jego mocy. Uderza tyłem głowy w ścianę. I jeszcze raz, i kolejny...

Słabo mi. Opadam na kolana i łapię się za potylicę wolną ręką. Czuję krew. Ciepłą i pachnącą spalonym niedawno crackiem. Czuję, jak moja twarz wykrzywia się w opętańczym uśmiechu. Próbuję pokiwać głową na wszystkie strony, aby ból i zwidy przeszły. Nie daje mi. Nie pozwala.

Teraz on prowadzi moje ciało. Nie ja jego duszę. Już nie wzrasta we mnie jak przez lata. Dziś jestem więźniem nie swoich myśli.

Na dywan kapie krew i wsiąka szybko, tworząc plamę. Widziałem już kiedyś coś podobnego. Na zielonej ściółce, której nie zdołał zmyć nawet deszcz. Do tej pory w miejscu, w którym maltretowałem ojca, jest ciemna, przegniła trawa, tam, gdzie zasychała jego krew. Wiem to, bo bywam w tym miejscu czasem i palę. Teraz mój korytarz jest małą polanką, a dywan kępką zielonej trawy, która chłonie posokę.

Podciąga mnie moimi mięśniami do góry i stawia na nogi, jakby chciał powiedzieć: jeszcze nie teraz i nie tu, synu. Za chwilę, ale nie w ten czas i nie w tym miejscu. Gdzieś obok, gdzie nie będziesz się spodziewał. Za moment, który przeciągnie się jak wieczność, ciemna i cierpliwa, poczujesz się jak ja i będziemy kwita. Raz na dobre.

Podnosi głowę i przytomnie otwiera nasze oczy. A jednak mylę się. Nie o to mu chodzi. Nie chce mnie zabić. Ma inny plan. Gorszy czy lepszy, nie wiem. Już nic mnie to nie obchodzi. Niech robi, co chce, on wie lepiej. Ja muszę tylko być, gdy to będzie się dokonywało. To on jest ojcem. To jemu zależy, nie mnie.

Chcę śmierci.

Śmierć nie nadchodzi.

Ojciec kroczy pewnie nogami, którymi ja włóczyłbym po podłodze niczym trup. Zdecydowanie trzyma nóż, który ja bym upuścił już dawno i nie podniósł. Moja niemoc to dla niego nic. Nie jest mną, choć żyje we mnie.

– Którego kochasz bardziej, Dawid? – cicho pyta ustami, z których płynie nie jego, lecz moja krew.

Nie odpowiadam. Nie rozumiem, co do mnie mówi. Czy tak się czuł, gdy to ja byłem silniejszy?

Wiem jedno. Na pytania, jakie chciałem mu zadać, już nie starczy czasu.

– Przemka czy Tomka? – kontynuuje.

Nie rozumiem... Chciałbym zemdleć, móc uwolnić się od tego koszmaru. Chciałbym nic nie czuć, absolutnie nic...

Chcę śmierci.

Śmierć nie nadchodzi.

– Zresztą to i tak nieważne... Nie pozwolę im zmarnować się tak, jak my to zrobiliśmy, wiesz? To mój podarunek dla wnuczków. Sądzę, że będą mi wdzięczni. A ty? Ty też powinieneś. Robię to dla każdego z nas, Dawid. Wiem, że to zrozumiesz...

Otwiera drzwi do pokoiku chłopców. W ciemności widzę Przemka i Tomeczka, moje dwa skarby. Leżą spokojnie i śpią jak aniołki... Dwie maleńkie istotki z mojej krwi. Nie chrapią jak ja. Są jeszcze za mali. Jeszcze śpią snem dziecięcym i niewinnym. Leżą we dwóch w jednym łóżku, przytuleni do siebie, a Przemcio trzyma w rączce żabkę. Wyglądają jak perełki, a nie jak synowie narkomana.

Moje crackowe dzieci.

– Jola ucieszy się dziś – przemawia pewnie ojciec. Bolą mnie usta i narósł na nich zakrzep krwi. Jego to nie obchodzi. Mówi mną jak własną zabawką. Szyderca.

Nagle pojmuję.

– Nie! – wrzeszczę, oczy rozszerzają mi się z przerażenia. Kroczę w stronę malców. Nie, to on kroczy mną! – Tylko nie to!!!

Unosi nóż, a drugą dłonią głaszcze najpierw jednego, a potem drugiego.

– Nie wysilaj się, Dawid. I tak cię nie usłyszą. Ty też nie słyszałeś swojej matki, która nad twoim łóżeczkiem śpiewała pijackie przyśpiewki.

Wyrywam się. Znajduję w sobie tyle siły, aby odejść krok w tył i targnąć ręką, w której ojciec uparcie dzierży nóż. To ostatni raz, kiedy mogę mu się sprzeciwić.

– Spokojnie, synu – szepcze moimi własnymi ustami, unosząc ostrze nad ciałkiem jednego z maluchów. – Wszak to wszystko to tylko crackowe szyderstwo.

Na pytania, jakie chciałem mu zadać, już nie starczy czasu.

Chcę śmierci.

Śmierć nadchodzi.

Nie moja.

 


< 22 >