Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Nie zrozumiałam tej książki

Nie zrozumiałam tej książki. Widocznie jestem wirusem o bardzo małym rozumku, bo przecież niemożliwym jest, żeby tak kiepską książkę wypuściło Wydawnictwo Literackie, nieprawdopodobnym też jest, by coś tak bezsensownego zostało uhonorowane Irish Book Awards 2007 w kategoriach: książka dziecięcanagroda czytelników, że o nominacji do British Book Awards w kategorii książka dla dzieci nie wspomnę. Musiałam nie zrozumieć uniwersalnego przesłania na kartach powieści zawartych, koncentrując się na nieistotnych szczegółach, które zakryły przed moimi oczami prawdy przez duże P. O przyjaźni ponad podziałami, o świeżości i niewinności dziecięcego spojrzenia na świat, których wszechobecne zło nie jest w stanie zbrukać. Bo chyba o tym miała być ta książka. No, chyba tak?

Szkoda tylko, że autor nie postarał się o bardziej wiarygodną oprawę dla owych uniwersaliów. A mógł to zrobić, nie odwołując się do czasów minionych, acz nie aż tak dawnych, żeby opisywany świat ginął w pomroce dziejów. Tak się bowiem składa, że ludzie pamiętający okres, w którym dzieje się akcja „Chłopca w pasiastej piżamie”, nie wymarli jeszcze ze szczętem, że o obszernej literaturze na ten temat zmilczę. I tu dochodzimy właśnie do wspomnianych szczegółów, w których, jak wiadomo, diabeł siedzi i ogonem miesza.

A zamieszał okrutnie. Tak, że cała rzecz stała się absolutnie niewiarygodna. Bohaterem powieści autor uczynił Bruna, dziewięcioletniego syna komendanta obozu, bynajmniej nie harcerskiego. Chłopiec ten co stronicę zadziwiał mnie swoją odpornością na otaczającą go rzeczywistość. Mamy rok 1942, a nasze jagniątko, żeby to było jasne, mieszkające w Berlinie, chodzące do szkoły, mające kolegów, a prawdopodobnie nawet radio w domu, nigdy nie słyszało o Żydach, nie wie, kim jest jego ojciec, poza tym, że ma piękny mundur. Nie wie nawet, że trwa wojna. W ogóle nic nie wie! Głębokie upośledzenie jak nic. Jakby tego było mało, ojciec nie trzyma go schowanego komórce, nie umieszcza w zakładzie zamkniętym, wręcz przeciwnie: przedstawia Führerowi, notabene ukazanemu za pomocą schematu „zły=niegrzeczny”.

Podobnie schematycznie przedstawiony jest świat, w jakim żyje Bruno. Jedynym śladem wojny, a właściwie nie wojny, ale czegoś tam bliżej nieokreślonego, jest to, że w Berlinie trzeba zasłaniać okna. Prawdziwy stek nieprawdopodobieństw zaczyna się w momencie, kiedy rodzina bohatera przenosi się do nowego miejsca pracy ojca, a Bruno zaczyna poznawać otoczenie. W trakcie jednej z wędrówek dostrzega za drutami chłopca i przez te druty zaczynają rozmawiać. To przeradza się w rytuał codziennych spotkań. Nikt tego nie zauważa, nie ma tam żadnych strażników, nikt nie przegania, nikt nie pilnuje. Aż dziw, że w okolicach ogrodzenia co pięć metrów nie widać więźniów robiących podkopy. Zresztą podkopy okazują się być niepotrzebne, gdyż kiedy bohater, spragniony bardziej bezpośredniej zabawy z przyjacielem, postanawia go odwiedzić, po prostu przechodzi pod drutami. I nic. Żadnego błysku, trzasku, wyładowań, żadnych skwareczek na drutach. Zaprawdę wielka jest siła przyjaźni i wielka moc niewinności. Góry przenosi. Nie jest jednak w stanie utrzymać kołka niewiary, który jak zaczął trzeszczeć w pierwszym rozdziale, tak w drugim trachnął i nijak nie dało się go umocować z powrotem.

Czy ja już wspominałam, że nie zrozumiałam tej książki? Co gorsza, nie zrozumiałam również autora. Zupełnie nie wiem, co powodowało Johnem Boyne, kiedy wymyślał tak karkołomną koncepcję. Jeśli chciał stworzyć świat odrealniony, w celu wyrazistszego ukazania prawd uniwersalnych, wystarczyło umieścić akcję w baśniowej rzeczywistości. Być może wtedy by mnie przekonał. Jednak z niewiadomych powodów tego nie uczynił, biorąc za tło wydarzeń czasy „prawdziwe”. Nigdy nie zrozumiem po co. Nic tym nie osiągnął, a stworzył coś tak nieprzekonywującego, że aż w zębach zgrzyta. Co ciekawsze, uprawdopodobnić rzecz całą, a co za tym idzie, pozwolić przesłaniu wybrzmieć z całą mocą, było bardzo łatwo. Wystarczyło bowiem sięgnąć, jeśli nie na własne, to na sąsiednie podwórko, ot, choćby do Ulsteru, żeby nie szukać za daleko. Zawiązanie akcji w naszych czasach uprawdopodobniłoby znacznie nie tylko samą sytuację, ale i samego bohatera. Bez trudu byłabym w stanie wyobrazić sobie dziewięciolatka, dzielącego czas między Cartoon Network a gry komputerowe, który nie wie, na jakim świecie żyje. Bo takie przypadki medycyna notuje.

Dodatkowym minusem książki jest nuda. Nudna jest narracja, nudni są bohaterowie. Wszystko jest tam nudne. Nawet tragiczny finał nie porusza. Spływa po czytelniku jak po woda po kaczce.

No, ale jestem przecież wirusem o bardzo małym rozumku i po prostu nie zrozumiałam tej książki.

 

Ebola

 

Ocena: 1

 

John Boyne

Chłopiec w pasiastej piżamie

Tłum: Paweł Łopatka

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 180

Cena: 24,99

 




Zakopane: miasto z kryminałem w tle

Zakopane, w sumie mała mieścina znana wszystkim (prawie) Polakom z najazdów turystycznych o każdej porze roku, okazuje się być wylęgarnią złych typów i gangsterstwa. Jacek Rębacz w nowej powieści kryminalnej „Zakopane: Pokój z widokiem na cmentarz” tutaj właśnie umieszcza akcję.

Zaczyna się standardowo: od trupa pod łóżkiem. Trup dość nietypowy, bo pozbawiony głowy (nie czuję, że rymuję...). W związku z tym śledztwo będzie raczej nielekkie, bo jak tu rozpoznać sam corpus delikates? Tu blizna po cięciu nożem, tam blizna postrzałowa, ale czy to był blondyn? Brunet? Niebiesko- czy brązowooki? A może w ogóle nie Polak? Wszak do Zakopanego przyjechali właśnie turyści z Ukrainy spędzić prawosławne Boże Narodzenie.

Piotr Klucha, były oficer byłego już WSI, pomaga swojemu przyjacielowi z zakopiańskiej policji, Pablo, rozwiązać bezgłowy problem.

Lubię styl Rębacza – oszczędny w słowach, właściwie bez emocji, skondensowany do maksimum. Na niewielu stronach (bo książka dość cienka) potrafi jednak zawrzeć to, co najważniejsze. Jest i wartka akcja, są i wspomnienia Kluchy, pojawiają się dawni przyjaciele (a może wrogowie?) – szpiedzy z tamtej strony kurtyny. Bo z przeszłością nie da się tak łatwo zerwać.

Piotr Klucha nie raz zarobi w głowę, będzie śledzony, zagrożą jego rodzinie. To nieodłączny element życia na pograniczu prawa.

Jacek Rębacz wychodzi na czoło stawki ulubionych autorów kryminalnych. Ma to, co mnie najbardziej rajcuje w tego typu powieściach: wie, co chce opowiedzieć, i robi to bez wysiłku.

Dodatkowym atutem „Zakopanego” jest duża doza humoru. Poza Kluchą równorzędnym bohaterem jest niejaki Smoliński – biurkowy funkcjonariusz, który ma misję. Zajmuje się znajdowaniem wszystkich chętnych do zrobienia dużego bum! – przegląda fora internetowe, strony WWW, aby wyszukać i spacyfikować ewentualnych bombiarzy i przyszłych terrorystów. W Zakopanem znajduje się przypadkowo (spotkanie z kochanką) i odkrywa, że skocznia jest idealnym miejscem, by urządzić zamach bombowy. To, co wyczynia z misyjnym trudem, bawiło mnie na potęgę.

Nie sposób wymagać od lekkiego kryminału więcej: akcja, humor i szczypta inteligentnej ironii wystarcza mi w zupełności, więc z czystym sumieniem polecam.

 

Mormor

 

Jacek Rębacz

Zakopane: Pokój z widokiem na cmentarz

superNOWA, 2007

Stron: 280

Cena: 25,50

 

Podręcznik do słowiańszczyzny

Jerzy Strzelczyk jest historykiem średniowiecza, profesorem na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i jest również niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie wierzeń dawnych Słowian.

Wznowiona obecnie przez REBIS książka Jerzego Strzelczyka „Mity, podania i wierzenia dawnych Słowian” jest niewątpliwie lekturą obowiązkową dla tych wszystkich, którzy chcą dowiedzieć się czegoś o naszych korzeniach. Uporządkowana, alfabetyczna struktura pozwala korzystać z pozycji jak z encyklopedii lub słownika. Tym bardziej więc jest godna polecenia nawet początkującym „badaczom”. Nadto, w czasach kiedy triumf popularności święci mitologia, nazwijmy to „anglosaska”, zarówno ta oryginalna, celtycka, jak i jej późniejsze odzwierciedlenia w mitologii chrześcijańskiej, lub nowe wcielenia, jakimi są opowieści Tolkiena, „Mity, podania...” mają niemalże wydźwięk patriotyczny. Nasze rodzime opowieści i legendy giną przytłoczone rozmachem kolejnych odsłon obcych mitów, każdej co bardziej spektakularnej. Trudno by chyba znaleźć małoletniego bywalca piaskownic, który nie wie, co to ork czy goblin. Przedstawiciele młodocianych w wieku szkolnym są prawdopodobnie w stanie wyjaśnić, cóż to takiego druid i do czego służy. A kto wie, co to żerca? Co wołch?

Rzec by się chciało: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”.

Trzeba jednak pamiętać, że poznanie tego „swego” nie jest wcale zadaniem prostym. Słowianie bowiem, którzy wyróżniali się na tle ówczesnej Europy swoją dbałością o higienę i jako jedyna „nacja” posiadali łaźnie w każdej wsi; którzy jako pierwsi postawili piece wewnątrz swoich chat; którzy wynaleźli wampira, postać jakże powszechną dla naszej kultury dzisiaj; i którym zawdzięczamy wynalazek wszechczasów – chmielone piwo, ci sami Słowianie długo nie mieli alfabetu. Na tyle długo, by ich kultury, ich wierzeń i obyczajów trzeba było poszukiwać w piśmiennictwie innych kultur. Trudno więc nie doceniać ogromu pracy włożonej w przygotowanie „Mitów podań i wierzeń...”. Tym bardziej warto po tę lekturę sięgnąć.

Wszystkich jednak przyszłych czytelników chciałabym uprzedzić, iż publikacja, choć cenna, została napisana przez naukowca. Przez profesora. I choć z pewnością Strzelczyk wielkim uczonym jest, to literatem nader przeciętnym, by nie powiedzieć marniuchnym. Przez całość, napisaną suchym językiem faktów, nierzadko wręcz topornym, nie da się przebrnąć za jednym posiedzeniem. Tak jak i nie da się przeczytać encyklopedii. Kolejne hasła najeżone cytatami i odwołaniami, naszpikowane nawiasami, niczym konający bohater strzałami wrogów, w żadnym razie nie zachęcają, nie oczarowują, nie wciągają. Widać nie wystarczy być mediewistą, by napisać dobrą literacko książkę i Strzelczyk jest tej teorii żywym dowodem. We wstępie dość krytycznie odnosi się do dokonań Białczyńskiego w dziedzinie propagowania mitologii słowiańskiej – leksykon tegoż autora pogardliwie określa Strzelczyk fikcją literacką i choć przyznaje książce „pewien wdzięk” nie trudno zauważyć, iż w gruncie rzeczy ceni ową pozycję niżej niż wcale. A szkoda. Bowiem ten wdzięk właśnie sprawia, że „Stwory i zdusze, czyli słowiańskie boginki i demony. Leksykon.” pióra Białczyńskiego jest lekturą, którą czyta się z prawdziwą przyjemnością, podczas gdy „Mity, podania i wierzenia dawnych Słowian” – jest podjęciem walki o rzetelną wiedzę w temacie. Niemniej jednak warto o tę wiedzę zawalczyć i zwyciężyć, czego wszystkim czytelnikom książki Strzelczyka życzę.

 

Ika

Ocena: 5

 

Jerzy Strzelczyk

Mity, wierzenia i podania dawnych Słowian

Rebis 2007

Stron: 264

Cena: 39,00

 

 

 

 



Zagadka jest dobra na wszystko

Z dobrymi książkami zawsze jest pewien problem – ciężko napisać o nich cokolwiek innego niż to, że są dobre. Ot, solidne, bez większych wad, ale i bez specjalnych zachwytów. Czytadła. Lub, jak kto woli, literatura wanienna. Coś, po co warto sięgnąć, gdy nie ma się ochoty na cięższe pozycje, gdy chce się po prostu zrelaksować. Taką książką jest właśnie najnowsze dzieło Harlana Cobena.

Głównym bohaterem powieści jest Myron Bolitar, były agent FBI, detektyw z powołania i zamiłowania, obecnie współwłaściciel firmy reprezentującej rozmaite sławy tego świata. Przez sześć lat prowadził w miarę spokojny żywot, nikomu nie wadząc. Aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na niego odpowiedzialność. Odpowiedzialność przez duże O. Myron postanowił bowiem wymóc na dwóch osiemnastolatkach pewną obietnicę – w razie kłopotów mają do niego zadzwonić. Co oczywiste, nie czekał na telefon zbyt długo...

Tu jednak kończą się oczywistości i wszystko zaczyna się komplikować. Wszystkie tropy wiją się w przeróżne strony, rzeczy, które pozornie nie mają najmniejszego związku z zagadką, potrafią pojawić się w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Czego jak czego, ale umiejętności tworzenia intryg Cobenowi odmówić nie można.

Do postaci też nie można się zbytnio przyczepić. Wszyscy, których spotykamy na kartach powieści, mają porządną charakterystykę i od ręki dają się polubić, bądź znienawidzić. Główny bohater to twardziel o złotym sercu, natomiast jego wspólnik, Windsor Horne Lockwood III, jest wrednym psychopatycznym cynikiem. Klasyczny tandem dobry/zły, o uzupełniających się cechach. Czasami denerwuje czarno-białość postaci, bez odcieni szarości, ale nie jest to coś, co szczególnie przeszkadzałoby w czytaniu.

Do plusów można też zaliczyć tempo, w jakim dzieje się akcja. Fabuła pędzi do przodu niczym bolid Roberta Kubicy, a napięcie rośnie wprost proporcjonalnie do ilości rozwiązanych problemów i zabitych złoczyńców. Czyta się jedynym tchem, do ostatniej kropki. Wszystko zaś jest uwieńczone mocnym twistem fabularnym.

Czy to oznacza, że „Obiecaj mi” jest książką niepozbawioną wad? Nie, oczywiście, że nie. Przede wszystkim irytuje dość częsty w kryminałach schemat – tępi gliniarze, na których tle bryluje bohater, zawsze wychodzący z opresji obronną ręką. Nie popełnia błędów, a jeśli nawet coś mu nie wyjdzie, to zaraz pojawiają się przyjaciele/tajemniczy ktoś, działający na zasadzie deus ex machina. Poza tym nie można zarzucić książce nic więcej – poza tym, że jest czytadłem, ale to nie zawsze jest wadą. Bo wszędzie musi być równowaga – czarne i białe, zło i dobro, jin i jang, czytadła i arcydzieła.

Komu więc polecić tę książkę? Jeśli lubisz powieści sensacyjne i chcesz czystego relaksu – ta książka jest dla ciebie. Jeśli jednak szukasz głębokiego przekazu, refleksji na temat ludzkiej natury, czy nawet prostych prawd życiowych – omiń półkę z Cobenem szerokim łukiem. Tu ich nie znajdziesz.

 

Cień Lenia

Ocena: 4

 

Harlan Coben

Obiecaj mi

Tłum. Zbigniew A. Królicki

Albatros, 2007

Stron: 416

Cena: 29,50

 


< 04 >