Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Jak to za Piastów mogło być

 

okladka

Dawno temu, dziecięciem będąc, przeczytałam komiks o Bolesławie Krzywoustym, rysowany przez Grzegorza Rosińskiego. Był tak sugestywny, że zapadł mi głęboko w pamięć i wpłynął mocno na moją opinię o panowaniu zarówno samego Krzywoustego, jak i jego ojca i brata. Może to i stereotypowe postrzeganie, ale Władysław Herman jawił mi się człowiekiem słabym i władcą dość przypadkowym. A Bolesław Krzywousty do dzisiaj kojarzy mi się z ponurym i zaciętym młodzikiem, który brutalnie likwidował ludzi stojących mu na drodze. Wpadła mi jednak w ręce książka, która daje szansę na złagodzenie ostrego osądu tamtych czasów i tamtych spraw: „Przy końcu drogi” Rafała Dębskiego.

Oto epicka opowieść, przybliżająca nam czasy panowania księcia Władysława Hermana. Znajdujemy się w burzliwym momencie dziejów, kiedy synowie Władysława buntują się przeciwko ojcu, a właściwie przeciwko szarej eminencji dworu w Płocku – palatynowi Sieciechowi. Ten ostatni zastawia pułapkę na Bolesława, z której jednak młody książę wychodzi cało i powraca w chwale, prowadząc rzesze ludzi zbuntowanych przeciwko rządom Sieciecha. Tę opowieść znamy jednak z kart historii i na tyle, na ile orientuję się w dziejach Polski – nie odbiega ona od wersji podręcznikowej. Myliłby się jednak ten, który oczekiwałby samych intryg dworskich i opisów bitew.

Na samym początku powieści poznajemy finał tragicznej miłości, która rzuciła sobie w ramiona kobietę i mężczyznę należących do zwaśnionych rodów. Jastrzębce i Prawdzice wspierali różnych możnowładców i służyli różnym frakcjom na dworze książąt polskich. Młody bohater, Witko, pokochał Sławkę, siostrę Ziemowita Prawdzica. Nie doceniał jednak nienawiści, jaką ród Jastrzębców wzbudzał w Ziemowicie. W związku z tym sielanka zakochanych nie mogła trwać długo. Brat Sławki skłonił do zdrady druha Witka, Przemka, który poprowadził prześladowców w momencie, gdy Witko umykał przed Prawdzicami. Nasz bohater zostaje ukrzyżowanego na drzewie w środku leśnych ostępów, a jego wybranka zostaje wydana za mąż za Przemka. Ziemowit, człowiek okrutny i bezduszny, który mści się na siostrze za to, iż śmiała mu się sprzeciwić, jest przekonany, że Witko dokonał żywota w lesie. Tymczasem przypadek sprawia, że bohater zostaje ocalony i wyleczony z ran. Niestety, chęć życia i wszelka radość opuściła Witka. Ciężka atmosfera towarzyszy nam od pierwszych stron książki.

Nie zdradzę zapewne zbyt wielu szczegółów, wyjawiając, że losy bohaterów jeszcze wielokrotnie będą się plątać, a ich drogi przecinać. A do tego ogólna zawierucha dziejąca się naokoło wciągnie ich w wydarzenia historyczne. Nieszczęsny Witko przechodzi przez piekło załamania, przez żądzę zemsty, aby na końcu drogi odnaleźć ponownie sens życia. Mamy okazję zrozumieć udrękę zdrajcy Przemka, odmalowaną na tyle szczerze, że przejmujemy się jego losem. Autor nie zapomina jednak przedstawić nam również postaci historycznych. Fabularyzując, maluje nam pełny obraz ich charakterów, osobowości, rozterek i pragnień. Możemy docenić jak trudne, a może łatwe, było ich życie. W efekcie czytelnik, zamiast przywiązać się do Witka i jemu równych, może równie dobrze zaprzyjaźnić się z księciem Władysławem Hermanem, jego palatynem Sieciechem, żoną Judytą lub synem Bolesławem. Wszystkie te postaci są opisane barwnie i wiarygodnie. Autor jest z czytelnikiem szczery, załącza do powieści noty biograficzne i nie ukrywa, że z powodu zbyt małej ilości przesłanek zawartych w przekazach historycznych obraz bohaterów namalował samodzielnie. Można się zastanawiać, czy ci ludzie naprawdę byli tacy niegłupi, świadomi swoich wad i zalet, czy pogrążali się w rozmyślaniach dotyczących dalekiej przyszłości? Powiedziałabym, że to kwestia wiary, że autorska wizja zbliża się do rzeczywistego obrazu postaci. Najważniejsze z czytelniczego punktu widzenia jest jednak to, że nie przejdziemy obojętnie obok bohaterów powieści Rafała Dębskiego.

Kreacja postaci to nie jedyny atut książki „Przy końcu drogi”. Może ona zmotywować czytelnika do bliższego zainteresowania czasami, które opisuje. Autor rzetelnie podchodzi do materiału historycznego i pozwala nam odnaleźć w przygodach bohaterów punkty zwrotne znane z historii, ale rozbudowane o fikcyjną warstwę domniemanych emocji i wydarzeń kryjących się za tym, co znane z podręczników szkolnych. Poznajemy też życie zwykłych ludzi, wagabundów i wyjętych spod prawa. Zgromadzeni w lasach tworzą małe społeczności, do których władza nie ma dostępu. Kultywują także wiarę w starych bogów i dawne obrzędy, wypierane coraz bardziej przez chrześcijaństwo. Chętnie daję się uwieść wizji tamtych pogańskich zwyczajów, o których tak mało wiem. W każdej opowieści o bogach kryła się przecież przestroga, wzorzec postępowania, mądrość zgromadzona przez wieki trwania społeczności. Bohaterowie książki niejednokrotnie dają wyraz żalowi, że nowa wiara stara się wyrwać z korzeniami to, co regulowało ich życie dotychczas. Nam pozostaje towarzyszyć Witkowi na uroczysku i w lasach i obserwować, co autor chce nam przekazać z piękna porzuconej tradycji.

Podsumowując, powieść Rafała Dębskiego pozwala spędzić kilka godzin w czasach Piastów, poznać bohaterów tamtych dni z bardzo ciekawej autorskiej perspektywy, zamyślić się nad tym, co przemija. Będzie to niewątpliwie kilka bardzo przyjemnych godzin z książką sprawnie napisaną, gdzie nawet wtrącenia ze staropolszczyzny mile urozmaicają dialogi, zamiast irytować. Prawdziwe losy rodziny i popleczników Władysława Hermana nie dążyły może do szczęśliwego zakończenia, ale w tej akurat kwestii zdecydowanie wolę dać się omamić wyobraźni autora. Na koniec zostaje nam pozytywne przesłanie, że to, co postrzegamy jako nieszczęście i koniec świata, może być początkiem historii zupełnie nowego życia.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Rafał Dębski

Przy końcu drogi

Fantasmagoricon, 2006

Stron: 268

Cena: 25,90 zł

 


Wyrwałem chwasta, laleczko

 

okladka

Jak dowiadujemy się z posłowia, „Furtka do ogrodu wspomnień” jest piątą księgą przygód Owena Yeatesa. Czytelnicy, którzy znają twórczość Eugeniusza Dębskiego, wiedzą, że do tej pory ksiąg ukazało się sześć. Opóźnienie „Furtki” wynika ze splotu niesprzyjających okoliczności i niewiele brakowało, a powieść nie zostałaby wydana wcale. Osoby, które nie miały do tej pory okazji zapoznać się z pisarstwem Dębskiego, mają możliwość uczynić to teraz, gdyż tekst stanowi zamkniętą i w dużej mierze niezależną opowieść.

Utwór realizuje klasyczny schemat czarnego kryminału, lekko zaprawionego sensacją, a jeszcze lżej – SF. Protagonista to prywatny detektyw (oraz pisarz zarazem), odżywiający się głównie alkoholem, papierosami i kawą (w tej kolejności). Podczas zagranicznego wyjazdu na kongres (do Amsterdamu, Yeates jest Amerykaninem) Owen otrzymuje propozycję nie do odrzucenia – zgłasza się do niego z prośbą o pomoc kobieta, i to nie byle jaka, bo będąca jego pierwszą miłością. Zadaniem detektywa ma być wyciągnięcie z tarapatów byłego męża nadobnej niewiasty. Tarapaty to poważne, gdyż afera okazuje się sięgać czasów przedwojennych i dotyczyć świata wielkiej, międzynarodowej polityki. Nagłe zwroty akcji, broń palna, piękne i zdradzieckie damy, pościgi samochodowe, mordobicia, wisielczy humor – to tylko niektóre z charakterystycznych dla gatunku elementów, jakie odnajdujemy w „Furtce”. Najbardziej niekonwencjonalny wyróżnik opowieści stanowi chyba życie rodzinne bohatera, które nasz detektyw ma ustabilizowane i całkiem udane. Być może dlatego, pomimo powierzchownego cynizmu, jest tak mało zgorzkniałym facetem (co również dla konwencji nietypowe). Pomijając ten drobiazg, można stwierdzić, że fabuła od utartych schematów znacząco nie odbiega.

W języku, jakim napisano powieść, jest coś z Chandlera, jednak nie przesadzałbym z tym porównaniem. Eugeniusz Dębski pisze stylem własnym, któremu równie blisko do frazy znanej z opowieści o Philipie Marlowe, jak do tej, z którą obcujemy, czytając perypetie Joe’ego Alexa. Owszem, dużo tu karkołomnych metafor, zaskakujących porównań i gier słownych, lecz nie zawsze sprawiają wrażenie tak niewymuszonych i naturalnych, jak u mistrza Raymonda. Niektóre fragmenty mogą zachwycić, choćby świetny opis kaca dręczącego bohatera na początku tekstu czy znakomicie napisana scena erotyczna. Zdarzają się też jednak sformułowania, na których trudno się nie potknąć, zbyt pokrętne lub w chybiony sposób zmetaforyzowane. Bohater, pełniący wszak w powieści funkcję narratora, przyznaje wprost, że lubi rzucić tekstem zawiłym i odpornym na zrozumienie. Co nie zawsze idzie w parze z komfortem lektury. Mimo to zaliczyłbym język do mocniejszych stron powieści, zwłaszcza że ogólnie czyta się ją lekko i przyjemnie.

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują zresztą, że „Furtka do ogrodu wspomnień” ma być właśnie utworem przyjemnym i lekkim. Atmosfera jest zasadniczo beztroska. Bohater ani na moment nie traci pewności siebie, gotów stawić czoła z uśmiechem nawet najgorszej opresji. Cynizm jego, jako się rzekło, jest powierzchowny, bo rozgoryczenia w Owenie brak. I nic dziwnego, albowiem Owen to człowiek sukcesu, któremu życie jakoś nie daje rady porządnie skopać tyłka. A szkoda, bo nie zaszkodziłoby to dramatyzmowi akcji, umożliwiłoby wprowadzenie problematyki nieco grubszego kalibru, a bohaterowi dodałoby głębi. Z drugiej strony – dla udręczonego życiem czytelnika wizja uległego, pozwalającego się łatwo okiełznać świata może być atrakcyjna. O ile czytelnik taki będzie umiał zapomnieć, że ze światem w rzeczywistości jest zupełnie, zupełnie inaczej.

Piąta księga przygód Owena Yeatesa z pewnością nie jest dziełem doskonałym. Wątpliwe też, by zapadła w pamięć czytelnika na dłużej, skłoniła go do refleksji na temat życia, zaskoczyła, oczarowała, zwaliła z krzesła, sprzedała kopa między nogi i cisnęła o ścianę. Z pewnością jednak nie każdy czytelnik oczekuje czegoś podobnego. Wielu pragnie po prostu chwili odprężenia przy niezobowiązującej lekturze. I tym właśnie „Furtka do ogrodu wspomnień” może przypaść do gustu.

 

Piotr Kobus

 

Eugeniusz Dębski

Furtka do ogrodu wspomnień

Fabryka Słów, 2007

Stron: 200

Cena: 24,99

 


Nie tylko czerń i biel

 

okladka

Niemal rok czekaliśmy na kontynuację „Nocarza” – powieściowego debiutu Magdaleny Kozak. Trzeba przyznać, że był to debiut udany. Opowieść wciągająca i emocjonująca, od której ciężko się oderwać, na dodatek z bardzo realistycznymi scenami akcji. Zwłaszcza ta ostatnia cecha, wynikająca z zainteresowania autorki militariami, stanowiła mocny punkt utworu. Przyciągnęła też ludzi na co dzień nie czytających fantastyki.

Nic dziwnego, że czytelnicy wiele się po „Renegacie” spodziewali. Czy Magdalena Kozak przeskoczyła wysoko ustawioną poprzeczkę? Moim zdaniem tak.

Jak sam tytuł wskazuje, Vesper znalazł się po drugiej stronie barykady, wśród dawnych wrogów. Pozostaje mu albo przystosować się do nowej sytuacji, albo strzelić sobie w łeb. Druga opcja to oczywiście czysta teoria, wszak nie wypada głównemu bohaterowi zginąć już na początku książki. Trzeba jednak przyznać, że rozterki, jakie wtedy przeżywa, są opisane naprawdę sugestywnie.

W końcu Vesper decyduje się zmierzyć z wrednym losem. I bardzo dobrze, bo dzięki temu mamy okazję lepiej poznać środowisko renegatów, którzy w poprzedniej części odgrywali wyłącznie rolę terrorystów. Teraz, z innej perspektywy, nie okazują się wcale tacy źli. Wręcz przeciwnie, potrafią zachować się bardziej „ludzko” niż nocarze. Kiedy to możliwe, nie zabijają innych wampirów bez pytania, dają im szansę: „Zacznij pić prawdziwą krew, zostań jednym z nas, a przeżyjesz.”

Renegaci, których poznajemy, nie są zwykłą bandą psychopatów. Pod pewnymi względami nawet przypominają swoich wrogów. Poświęcają swoje życie walce. Są pewni, że stoją po właściwej stronie konfliktu między Jasną a Ciemną Stroną Nocy. Zupełnie jak nocarze. A ponieważ niektórzy z nowych towarzyszy Vespera są bardzo ciekawi i sympatyczni, zaczynamy ich lubić. Z czasem przywiązujemy się do nich i zastanawiamy: „Kto tak naprawdę ma rację, komu należałoby kibicować?” Dowiadujemy się też więcej o wampirzej wojnie, która w istocie okazuje się konfliktem ambicjonalnym dawnych kochanków – Aranei i Ultora. Pojawia się też trzecia strona, dysponująca bardzo groźną bronią.

To jest właśnie niewątpliwa zaleta drugiego tomu nocarskiej trylogii – na wiele spraw pozwala spojrzeć zupełnie inaczej. Coś, co wcześniej wydawało się jasne, tutaj nabiera nowej głębi. Zmianie ulega nie tylko wizerunek renegatów, ale i nocarzy. Tych ostatnich przestajemy postrzegać jako kryształowych obrońców ludzkości. I choć już w poprzednim tomie dowiedzieliśmy się, jak traktują złapanych wrogów, teraz zaczynamy naprawdę to widzieć. Bo wspomniani wrogowie nie wydają się już tacy sami. Coraz mniej czerni i bieli, coraz więcej szarości.

Wspomniana zmiana perspektywy nieuchronnie pociąga za sobą metamorfozę głównego bohatera. Podobnie jak czytelnik zauważa on, że świat nie jest tak prosty, jak się wydawało. I tu mamy kolejny plus. Przeżycia i emocje Vespera są opisane dokładniej niż w pierwszym tomie, a przy tym bardzo ciekawie i sugestywnie. Bohater nie zmienia zdania nagle, bez powodu. Nie jest też wyidealizowany, często stara się zagłuszyć sumienie i znaleźć wytłumaczenie dla swoich działań. To pozwala jeszcze bardziej się z nim identyfikować.

W „Renegacie” pojawia się cała masa nowych postaci. Biorąc pod uwagę zakończenie pierwszego tomu, nic w tym dziwnego. A czy autorka dobrze poradziła sobie z wymianą obsady? Na szczęście tak, nowi bohaterowie godnie zastępują starych. Najciekawsza wydaje mi się kreacja Nexa – jego wizerunek bardzo się zmienia z biegiem wydarzeń. Warto też zwrócić uwagę na dwie postaci, których poprzednie wcielenia poznaliśmy już w „Nocarzu”, a dokładniej podczas akcji w szpitalu. Szkoda tylko, że ze starymi znajomymi mamy tak niewiele do czynienia.

Przy tego typu literaturze nie można pominąć scen akcji, których jest z pewnością mniej niż w „Nocarzu”. Jednak nie wydaje mi się to wielką wadą. Strzelanin i tak nie brakuje, a w zamian dostaliśmy znacznie pełniejszy obraz świata. To tyle jeśli chodzi o ilość, a co z jakością? Na pewno opisy są równie sugestywne jak poprzednio. Realizm scen? Moim zdaniem bardzo wysoki (ale nie uważam się za autorytet w tej dziedzinie).

Strasznie się rozpisałem na temat zalet „Renegata”, tymczasem parę wad również się znalazło. Przede wszystkim zakończenie. Wprawdzie trzyma w napięciu, ale sprawia wrażenie naciąganego, a zachowanie głównego bohatera jest trochę naiwne.

Znalazło się też parę niedociągnięć stylistycznych. Przykładowo w rozmowie dwóch generałów renegatów padają określenia w rodzaju „popatrzył na renegata” czy „odparł generał”. Trudno powiedzieć, żeby były precyzyjne, a niestety, parę razy się zdarzają. No i dziwić może fakt, że w pewnym momencie Nex używa słów „na litość Boską”. Delikatnie mówiąc, nie pasuje to do wampira.

Drugi tom nocarskiej trylogii na pewno spełnia oczekiwania. Spora dawka akcji i czystej rozrywki, czyli to, co mieliśmy już poprzednio, a na dodatek dużo ciekawszy i głębszy obraz przedstawionego świata. Jak na razie opowieść ewoluuje w bardzo dobrym kierunku, miejmy nadzieję, że tak będzie dalej. W każdym razie Magdalena Kozak ustawiła sobie poprzeczkę jeszcze wyżej.

 

Michał Szymak

 

Magdalena Kozak

Renegat

Fabryka Słów, 2007

Stron: 400

Cena: 29,99

 


Lew wciąż na wolności

 

okladka

Antologie powstają w gruncie rzeczy na dwa sposoby. Albo wymyślany jest klucz, według którego grupa twórców ma stworzyć zbiór tekstów, a potem z tekstów wybierane są te nadające się do publikacji, albo bierze się zestaw gotowych opowiadań i wymyśla dla nich jakiś, czasami dość naciągany, wspólny mianownik.

Nie wiem, którą z tych metod zastosowano do stworzenia „Polowania na lwa – antologii polskich opowiadań fantastycznych”, ale można chyba bez specjalnego ryzyka obstawić, że tę drugą. Na pierwszy rzut czytelniczego oka opowiadania zgromadzone w tomiku nie mają ze sobą wiele wspólnego. Sugerowany we wstępie motyw przewodni – wizje (a nawet Wizje) – daje się dopasować do poszczególnych tekstów tylko przy odpowiedniej dozie dobrej woli i użyciu wszystkich możliwych znaczeń słowa „wizja”. Nie jest to oczywiście jakaś poważna wada, lecz sam fakt wciskania tak oczywistego kitu czytelnikom nie robi dobrego pierwszego wrażenia. Samo określenie „opowiadania fantastyczne” też swoją drogą nie jest do końca prawdziwe, ale o tym za chwilę.

Czym „Polowanie na lwa” może nas przyciągnąć? Cóż, na pewno nie brzydką jak nie wiem co okładką, nie mającą nic wspólnego z treścią któregokolwiek z tekstów. Uwagi nie przykuwają też nazwiska. Chyba trudno na polskim rynku o bardziej anonimową grupę autorów – osobiście nie znałem wcześniej żadnego z nich. Pod tym względem wydawcy należą się brawa za odwagę. Miejmy nadzieję, że się na swoim wysiłku, potocznie mówiąc, nie przejedzie.

Wewnątrz tomiku znajdziemy osiem opowiadań, różniących się zarówno poziomem (jak to w antologiach bywa), jak i tematyką czy gatunkiem. Pierwszym jest „Po dzikie zioło wyprawa przez Galaktykę” Mateusza Józefowicza, tekst tak dobrze określony tytułem, że właściwie nic dodać, nic ująć. Nawet po przeczytaniu. Jeśli chodzi o tematyczną wizję, musicie poszukać sami, ja nie znalazłem. Na uwagę zasługuje jeszcze archaiczny, nietypowy dla SF język, którym „Wyprawa” została napisana, niestety nieco męczący na dłuższą metę.

Miejsce chronologicznie drugie zajmują „Ziemianie” Szczepana Grzybowskiego, sympatyczne SF, toczące się w realiach Ziemi zjednoczonej pod rządami junty – militarnego rządu prowadzącego szeroko zakrojoną inwigilację obywateli. Główny bohater, eksporucznik, pracownik uniwersytetu, dostaje z niewiadomych powodów przywrócony do służby z jednoczesnym awansem, co stanowi preludium dla wydarzeń znacznie większej skali. Jest to najdłuższe i jednocześnie najlepsze opowiadanie w antologii, na tle reszty prawdziwa perełka.

Krótkie, pozbawione dialogów „Polowanie na lwa” Michała Cetnarowskiego stanowi jedyną zawartą tu prawdziwą, definicyjną wręcz wizję. Tekst opowiada o onirycznym polowaniu czarnookich Arabów na lwa-bestię, który jest czymś znacznie więcej niż tylko zwierzęciem. Opowiadanie nie jest wybitne, ale wpisuje się w wizyjną tematykę zbiorku (no i zapewnia mu tytuł), więc można powiedzieć, że znajduje się na właściwym miejscu.

„Filozofię Mgły” Tomka Włodarskiego powinienem właściwie pominąć, gdyż stanowi zaledwie kilkustronicowy przerywnik między kolejnymi tekstami – opis pewnej niezbyt dynamicznej rozmowy telefonicznej. Nie tylko brak tu wizji, ale też jakiejkolwiek fantastyki w ogóle. Nie wiem, na jakiej podstawie ten tekst znalazł się w antologii, i nawet nie chcę wiedzieć – wolałbym o nim jak najszybciej zapomnieć, co zresztą nie powinno być trudne.

Znacznie lepiej jest w przypadku „Jedynych mieszkańców” Joanny Skalskiej, zamieszkujących oryginalny dom przy Lower Regent Street 191. Autorka przedstawia ciekawą wizję (nomen omen) budynku żyjącego własnym życiem, kierującego się specyficznymi zasadami i wywierającego ogromny wpływ na swoich lokatorów, zwłaszcza długotrwałych. Tylko zakończenie nie przypadło mi do gustu, ale to już, jak sądzę, kwestia gustu.

Następny w kolejce „Dom Marty” Jewgienija T. Olejniczaka to niezły, choć zdecydowanie zbyt krótki tekst o młodym prowincjonalnym księdzu, który badając sprawę kradzieży krzyży z cmentarza, trafia na coś, czego zupełnie nie miał prawa się spodziewać, a co wystawia jego zdrowy rozsądek na poważną próbę. Wizji niestety brak.

Znajdziemy ją za to w „Odszczurzaniu” Doroty Kotwicy. Jest to wizja niezbyt przyjemnego osiedla, na którym samobójstwa są na porządku dziennym, a sąsiedzi dla rozrywki podrzucają sobie nawzajem na wycieraczki zdechłe szczury. Ciekawy nastrój i specyficzny humor opowiadania czynią je jednym z bardziej godnych uwagi w zbiorku. Niestety dobrze zbudowane wrażenie zostaje nieco popsute przez dość toporne zakończenie. Ale ponoć nie można mieć wszystkiego.

Podobny problem jest z ostatnim tekstem „Polowania na lwa” – „Krotochwilą” Michała Niewęgłowskiego. W tym wypadku zakończenia nie ma właściwie wcale – żaden z otwartych na trzydziestu stronach tekstu wątków nie zostaje zakończony. Autor miał pewien pomysł, napisał połowę opowiadania, po czym najwyraźniej się znudził, więc zmontował naprędce jakąś tam pointę i wstawił ją jako zakończenie. Nie wiem jak inni, ale ja tego nie kupuję. Tym bardziej szkoda, że samo założenie tekstu – istnienie miasta zbudowanego z ludzkich myśli, marzeń i snów – jest bardzo ciekawe i ma duży potencjał. Mogło być fajnie.

Czas na jakąś konkluzję, która nie będzie jednak specjalnie wesoła. Antologię „Polowanie na lwa” należy chyba potraktować raczej jako „taśmę demo”, nie „album studyjny” i jako taka powinna zainteresować bardziej wydawców i zbieraczy-koneserów niż szeregowych, wydających w księgarniach pieniądze czytelników. Wrażenie pogłębiają okazyjne błędy edytorskie – choć nie żeby było ich jakoś bardzo dużo, może jeden na opowiadanie.

Część autorów pokazała się z dobrej strony i udowodniła, że mają potencjał, którym warto się zainteresować, a ich nazwiska zapamiętać na przyszłość. Z drugiej strony, z ośmiu zaprezentowanych tu tekstów, naprawdę godne uwagi są dwa do czterech – zależnie od osobistego poziomu wymagań i odporności na brak zakończeń. Czy warto za nie zapłacić dwadzieścia sześć złotych, kiedy za sumę czterokrotnie mniejszą kupimy porównywalny w wartości literackiej numer miesięcznika o fantastyce – odpowiedzcie sobie sami.

 

Wojciech Misiurka

 

Polowanie na lwa

Antologia polskich opowiadań fantastycznych 2

Fantasmagoricon, 2006

Stron: 271

Cena: 25,90

 


< 06 >