Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 13>|>

Recenzje (9)

 

 


Myszy i przygody

 

okladkaokladka

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, kiedy wzięłam do ręki książki Michaela Hoeye’a to slogan „Hermuks Tantamoq – zegarmistrz, kochanek, detektyw”. Poza tym, jak z blurba wynikało – mysz. Mysz zegarmistrz czy detektyw – rozumiem, mysz kochanek – ekhmmm... Poza tym ten slogan niezbyt harmonizuje z wyglądem okładki, rozmiarem czcionki i długością rozdziałów, które sugerują raczej powieści dla dzieci. I o ten slogan mam do wydawnictwa Albatros pretensję. Po pierwsze, z Hermuksa taki kochanek jak z igły widły, po drugie, to nie jest moim zdaniem hasło odpowiednie do reklamowania książki dla młodszych czytelników.

Tyle o pretensjach, teraz o książce. Nastawiona na mysz w roli kochanka podeszłam do lektury nieufnie, i przełamanie tej nieufności zajęło mi pół pierwszej części – „Czas na mysz nie czeka”. Z „Piaskami czasu” poszło już o wiele przyjemniej, łatwiej i z radosną pewnością, że żadnych mysich kochanków tam nie będzie.

Świat w jakim osadzona jest akcja powieści Hoeye’a przypomina nasz z pierwszych dziesięcioleci dwudziestego wieku, z tą drobną różnicą, że zamiast ludzi zamieszkują go gryzonie. Jako zwierzątka domowe występują na przykład biedronki, a jako dodatek do kanapki można dostać czerwia. Ale, jak wynika z lektury, wszystko inne, w tym jabłka, jest dostosowane rozmiarami do mieszkańców świata.

Głównym bohaterem jest, jak już zostało powiedziane, Hermuks Tantamoq, lekko zaokrąglona mysz płci męskiej, zegarmistrz, a prywatnie nieśmiały romantyk z tendencją do pakowania się w niesamowite wydarzenia o podtekście kryminalnym – a to zniknie nagle jego klientka, a to napatoczy się zaginiony przed laty przyjaciel jego ojca... Hermuksowi towarzyszy cała plejada sympatycznych postaci (rzecz jasna gryzoni, plus jedna udomowiona biedronka), zarysowanych raczej schematycznie, choć w przypadku tego typu książki to nie jest dużą wadą, ze stałą czarną charakterzycą na czele.

Detektywem jest nasz bohater raczej z przypadku, i to dość marnym. Ale od czego są przyjaciele i szczęśliwe zbiegi okoliczności. I tego, i tego w życiu Hermuksa jest pod dostatkiem. Czytelnik ma pewność, że z każdej przygody nasza mysz wyjdzie cało, choć przygody miewa mrożące krew w żyłach (przy czym w żyłach raczej młodszych; starsze żyły rozpoznają pewne utarte motywy, typu związani bohaterowie i gwałtownie dopalający się lont).

Czytając książki Hoeye’a, miałam niekiedy wrażenie, że mam do czynienia z czymś a la „Indiana Jones” w wersji dla dzieci. Zwłaszcza kojarzyły mi się tak „Piaski czasu”, ze względu na zagadkę archeologiczną będącą osią akcji. Bo właśnie z takim typem fabuły mamy do czynienia – przygoda za przygodą, doprawione humorem i obowiązkowo zmierzające do szczęśliwego zakończenia. Tylko główny bohater jest odrobinę grubszy, mniej przebojowy i atrakcyjny. No i ma ogon, o długich ząbkach nie wspominając.

A skoro już o gryzoniach mowa – w przygodach Tantamoq występują przeróżne. Bardziej dociekliwy czytelnik powinien się zaopatrzyć w atlas ssaków albo podobną publikację, żeby dowiedzieć się, czym się różni jeden gatunek wiewiórki od drugiego. To zróżnicowanie bardzo wzbogaca obraz świata, ponadto w przypadku książki dla dzieci ma też wartość edukacyjną – a nuż się młody czytelnik zainteresuje zoologią. Za duży plus uważam fakt, że Hoeye skorzystał z okazji, by – delikatnie i z wyczuciem – zawrzeć w książce wątki rasistowskie, tudzież, powołując się na termin stworzony przez Terry’ego Pratchetta – gatunkowistwoskie. Nie wszystkie rodzaje gryzoni żyją sobie w zgodzie, niekiedy wychodzą na jaw ukryte animozje międzygatunkowe lub też osobiste poglądy – „Nie myślałem nigdy o kretach jak o kryminalistach” – mówi nasz główny bohater.  

Autor nie uniknął jednak bardziej dosadnych wtrętów moralizatorskich – Hermuks ma zwyczaj każdego wieczora zapisywać w swoim pamiętniczku listę rzeczy, które udały mu się danego dnia, sprawiły mu przyjemność, itd. – wygląda to mniej więcej tak: „Dziękuję za sklepiki na rogu. (..) Dziękuję za wierne zwierzaki” itd. Z jednej strony jest to dość nachalny sposób promowania optymizmu, pogody ducha czy doceniania drobnych przyjemności życia, ale muszę przyznać, że ujął mnie ten przekaz. Poza tym uważam, że tego akurat nie tylko dzieci przydałoby się nauczyć.

Na zakończenie wspomnę o jeszcze jednej zalecie – są nią imiona i nazwiska bohaterów, oryginalne i zabawne, choć upiornie trudne do zapamiętania. Dzięki nim świat gryzoni, choć podobny do naszego, jest jednocześnie bardzo interesująco inny.

A jeśli chodzi o podsumowanie, to ujmę to tak – gdybym miała dzieci, na pewno zapoznałabym je z przygodami Hermuksa Tantamoq. Natomiast wahałabym się przed poleceniem tej książki dorosłych – jest w niej co prawda kilka „smaczków”, ale fabuła jest zbyt naiwna i przewidywalna, jak dla dojrzałego czytelnika.

 

Milena Wójtowicz

 

Michael Hoeye

Czas na mysz nie czeka

tłum. Małgorzata Grabowska

Albatros A. Kuryłowicz, 2007

Stron: 304

Cena: 24,50

 

Piaski czasu

tłum. Małgorzata Grabowska

Albatros A. Kuryłowicz, 2007

Stron: 336

Cena: 25,50

 


Hamerykański Hannibal

 

okladka

Któż z nas nie słyszał o Hannibalu, jednym z nielicznych wodzów, którzy wstrząsnęli Rzymem i poważnie mu zagrozili. Pojawienie się Hannibala i jego sprzymierzeńców na północy Italii tak zaskoczyło i śmiertelnie przeraziło Rzymian, że do dziś w naszej świadomości przetrwało zawołanie Hannibal ante portas! i jego znaczenie, na przełomie wieków, nadal nie uległo zmianie. Wciąż oznacza ogromne niebezpieczeństwo zauważone dopiero w ostatniej chwili. Hannibal zrobił wrażenie również i za oceanem, gdzie David Anthony Durham napisał o nim i o jego wojnie z Rzymem książkę.

Tjaaa... Książkę, przez którą ledwo przebrnąłem, choć zanim dostałem bzika na punkcie epoki wikingów, to właśnie starożytność była moim konikiem. Prawdę mówiąc, to w tej książce nic mi się nie podobało – i w prowadzeniu fabuły, i w postaciach, nawet w opisach czegoś brakowało. Zaraz na początku odniosłem wrażenie, że autor ukończył jakąś, tak popularną w Stanach, szkołę dla autorów powieści. Sprawdziłem biografię Durhama i takoż było. Do tego okazało się, że autor czuje silny związek z Hannibalem w związku ze swoim afrykańskim pochodzeniem (Durham to Afroamerykanin). Ekhm, gdzie Rzym, gdzie Krym chciałoby się powiedzieć, skoro wojny punickie od eksportu niewolników do Stanów dzieli blisko dwa tysiące lat, bogowie wiedzą, skąd swe korzenie wywodzą afrykańscy przodkowie pana Durhama. Pozwólmy jednak autorowi napawać się swoim hannibalowym pochodzeniem, a zajmijmy się książką.

Postaci w „Dumie...” są odczłowieczone (no może poza żoną Hannibala) i choć autor usilnie stara się nadać im cechy człowieczeństwa, to jakoś mu to w ogóle nie wychodzi. Może inaczej, te próby Durhama są bardzo nudne. Wszystko jest w tej książce napisane (bo raczej o ukazaniu nie może być mowy) na pół gwizdka. Autor często wspomina o dumie i pewności siebie Rzymian, ale, co bardzo dziwne, tej dumy i pychy w tekście nie widać! Dziwnie to brzmi i nielogicznie, ale tak to odbierałem. Podobnie było z opisami bitew – superkrwawe bitwy pochłaniające kilka tysięcy ofiar przeróżnej narodowości, a człowiek czytając, że jest to wyniszczające starcie, kompletnie tego nie czuł. Opis przemarszu przez Alpy ma jeszcze mniej dramatyzmu niż przejście ostrą zimą z domu do pobliskiego sklepu. Niby ziąb i zawierucha, że cholera, ale się po prostu idzie się, bo trzeba chleb i mleko kupić.

Podczas czytania „Dumy...” w ręce mi wpadł obszerny artykuł z jakiejś gazety właśnie o Hannibalu – przeczytałem jednym tchem. Nawet tam było większe napięcie niż u Durhama. Zresztą postać Hannibala nie ma ostatnio szczęścia – vide nakręcony niedawno film o tym pogromcy Rzymu. Identycznie oglądało się ten obraz jak czytało tę książkę.

„Duma...” to nie powieść historyczna, to po prostu dokument ubrany w dialogi, okraszony danymi statystycznymi, bezduszny opis próby zdobycia Rzymu przez wielkiego wodza, a twierdzenie autora, że czuje się silnie związany z Hannibalem zakrawa po prostu na kpinę. No i nic o tragedii słoni, oprócz tego, że większość nich zabiła alpejska zima. A szkoda. Nawet przygody biednego karnaka i jego słonia wplecione w fabułę mogłyby nadać kolorytu tej powieści. Parafrazując słowa króla Cuzco z pewnej kreskówki: „Nie czytać! Nie czytać!”

 

Wojciech Świdziniewski

 

David Anthony Durham

Duma Kartaginy

Tłum: Paweł Korombel

Rebis, 2006

Stron: 569

Cena: 49,00

 


Gadatliwy wampir

 

okladka

Anne Rice mam zapisaną w pamięci jako autorkę genialnego „Wywiadu z wampirem”. I jak to bywa w takich przypadkach, jej kolejne książki oceniam poprzez zestawienie z nim właśnie. Takie zestawienie, co nie jest zaskoczeniem, wypada na niekorzyść kolejnych powieści o wampirach, w tym wypadku „Opowieści o złodzieju ciał”.

Sam pomysł jest bardzo interesujący – nieśmiertelny wampir dostaje szansę przeżycia dnia w ciele śmiertelnika. Na pierwszy rzut oka – zamienił stryjek siekierkę na kijek. Czemu rezygnować z nieśmiertelności, siły, sprawności umysłowej? Odpowiedź jest prosta – z nudów. Wampiry w tej powieści tęsknią za śmiertelnością, za czymś nieuchwytnym, co odeszło i nigdy nie powróci. Tęsknią tak, jak stary człowiek tęskniłby za dzieciństwem i beztroską młodością.

Ta tęsknota sprawia, że Lestat zgadza się na propozycję tajemniczego złodzieja ciał. Odda mu na jeden dzień swoje wampirze ciało w zamian za ciało śmiertelnika. Łatwo się domyśleć, że nie wszystko idzie tak, jak zostało uzgodnione...

Narratorem powieści jest Lestat. Z jednej strony autorka dobrze oddała w stylizacji jego osobowość – lekko narcystyczną, amoralną i uczuciową, ale ta stylizacja ma też swoje wady. Przez nią powieść jest niekiedy zbyt męcząca i przegadana. Do tego Lestata dręczą dziwne wizje – ni to sny, ni to halucynacje, które stanowią drugie, bardziej duchowe tło akcji. Niestety, część z nich zamiast przyczyniać się do rozbudowy wielowymiarowości problemów wampira, zwyczajnie irytuje.

Chwila, gdy dochodzi do konfrontacji wampira z jego nowym, śmiertelnym ciałem, z jego ograniczeniami i wymaganiami, jest świetnie napisana. Rice udało się spojrzeć na nasze ciała z naprawdę nieludzkiej perspektywy, co daje zaskakujący, momentami komiczny efekt.

Niestety, dylemat śmiertelność czy nieśmiertelność, bardzo ciekawie rozwinięty, ginie w natłoku gadatliwości Lestata. Trzeba wręcz zadać sobie trud skoncentrowania się na nim, żeby nie dać się unieść szalejącym prądom innych wątków. Szkoda, bo to prawdziwa perełka w książce.

Jasno wynika z tego, co dotąd napisałam, że wadą tej powieści jest jej przegadanie. Zanim wreszcie napotkamy złodzieja ciał, nim dowiemy się, o co mu chodzi, musimy przeczytać mniej więcej jedną trzecią książki. Oczywiście, narrator jest nieśmiertelny i zapewne z jego punktu widzenia takie rozmycie tego, co istotne, to drobiazg, ale czytelnicy różnią się od niego w tej drobnej życiowej kwestii, i co za tym idzie, szybciej się męczą i nudzą. Na szczęście po spotkaniu ze złodziejem ciał akcja nabiera tempa i staje się bardziej zogniskowana, co zdecydowanie wychodzi książce na dobre.

Pomijając aspekt rozwlekłości, „Opowieść...” jest dobrą lekturą, przede wszystkim dla miłośników Anne Rice i wampirów. Uprzedzam jednak, że kto oczekuje powieści na poziomie „Wywiadu z wampirem”, rozczaruje się. To już nie ta klasa.

Na zakończenie dość istotna uwaga: mimo iż autorka we wstępie ustami narratora zapewnia, że czytelnik nie musi znać poprzednich tomów Kronik Wampirów, ja sugerowałabym sięgnięcie po „Opowieść..” po przeczytaniu co najmniej jednej z nich, a najlepiej wszystkich. To zdecydowanie ułatwi rozumienie świata i relacji między bohaterami, zwłaszcza że „Opowieść...” pełna jest odwołań do osób w nich występujących.

 

Milena Wójtowicz

 

Anne Rice

Opowieść o złodzieju ciał

Tłum. Robert Lipski

Rebis, 2007

Stron: 516

Cena: 35,00

 


< 13 >