Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Para-nauka i obok

<|<strona 19>|>

Jak bywać

 

 

R. dla wprawy

(po srebrne runo)

 

Więc nie gapię się w gwiazdy,

a dlatego nie nęci,

Że a’vista za azyl

Firmę pcham „Firmamencik”;

 

Ten daje lepiej kopa,

Niżbym sztachnął się cocki;

Niechby dołek mnie dopadł

Mam za frajer w obłoki!

[ ... ]

 

Tytuł wziąłem sobie z tomiku wierszy Rysia Krauze, który ów wydał sobie „dla przyjaciół”, poniekąd na potrzeby własne. Ponieważ tytuł oryginalny występuje bez pytajnika, stąd i skomplikowana niepoprawna interpunkcja z cudzysłowem na dodatek. Tu muszę przeprosić Autora za to, że nie podałem pełnego tytułu, ale pech, na moment wygładzania tekstu tomik się ukrył, a że mogłem zaprzepaścić finezję, pozostałem przy tym, com sobie spisał za pierwszym razem.

Otóż, Drogi Czytelniku, tym razem o aspekcie z pozoru socjologicznym. Owszem, staram się dociec pewnych zawiłości konstrukcji już to samego człowieka, już to społeczeństwa, w którym mu przychodzi żyć, lecz w rezultacie podążam do technologii i technologicznych skutków. Czego? Technologii Bywania. Potrzeba owa (bywania) zapewne ma coś wspólnego z obyczajami panującymi w Złotym wieku Aten – tego ucztowania, które opisane zostało w „Uczcie” Platona, stanowiącej w istocie pierwszą z ciągu opowieści o Sokratesie. Tamże możemy się przekonać, że Platon chciałby nas przekonać, że śmietanka towarzyska Aten bywała.

Jako że już starożytni – i to jacy starożytni – to bez specjalnego ryzyka możemy powiedzieć, że bywanie to część technologii budowania świata wedle wzorców cywilizacji śródziemnomorskiej.

Bywanie bywa zaspokajaniem własnej próżności i jest przez część ludzi, których kiedyś nazwałem „myśliwymi” – w odróżnieniu od szamanów, odrzucane. Jednak zakładam, że choć do nich (myśliwych) kieruję ten tekst, to zdają sobie oni sprawę z konieczności przynajmniej szczątkowego bywania. Bowiem bywamy w celu wymiany informacji. To jest sprawa bardzo ważna: oczywiście myśliwy mysi bywać na jarmarku, na którym wymieni skóry i suszone mięso na strzały i noże, jest też problem marketingu – „lansu” własnej osoby. Ale powiedzmy, że to problemy wynikające z aktualnej organizacji społeczeństwa i to być może kiedyś zostanie załatwione inaczej. Kwestia wymiany informacji wydaje mi się najważniejsza. Nie widzę innego sposobu niż bywanie.

Słowo się rzekło, chodzi docelowo o technologię, lecz technologia jest wynikiem określenia celów, a wskazanie celów wymaga, niestety (a ściślej autor, psia jego mać, nie potrafi inaczej), tak zwanego szerszego kontekstu, czyli dużo bla bla.

Zwróćmy więc uwagę, że nasza cywilizacja produkuje „wszystko”. Specjalista nastawiony, nawet nieco humanistycznie, ma w owej cywilizacji bywanie bardzo utrudnione. Sęk w tym, że jego produkt staje się „jadalny” dopiero po złożeniu pracy szeregu specjalistów. Technicy – ścisłowcy – stanowią, niestety, w rezultacie tego szarą, anonimową masę, zaś przeróżnego rodzaju „majsterklepki” nie zrobią na nikim wrażenia prezentując, na przykład, samodzielnie wyprodukowane radio.

Jest jeszcze jeden problem. Oczywiście istnieją ludzie, którzy zajmują się głównie własnym „lansem”, ale, jak sądzę, dla lwiej części specjalistów będzie to – poświęcanie prawie całego czasu bywaniu – zabójcze. Pomijam tu problemy etyczne i estetyczne. Myśliwy musi spędzić wiele czasu w lesie, żeby coś upolował. Jeśli będzie wysiadywał na salonach, będzie myśliwym salonowym.

Tak więc problem bywania sam w sobie jest tematem i wart zastanowienia. Jednak sprowadźmy rzecz na ziemię i nadajmy jej praktycznych wymiarów. Chodzi o to, by móc się pojawić w jakimś towarzystwie i mieć tam taką pozycję. By zadawać pytania i otrzymywać na nie odpowiedzi, na przykład.

Ale czym mamy się zajmować – o co chodzi? Choćby o posiadanie atrybutów charakterystycznych dla klasy społecznej. Na przykład, dla współczesnego mężczyzny czymś takim jest samochód, laptop i aparat fotograficzny. No... W zasadzie. Laptopa (jest jeszcze klasa „notebook” – nie wiem za bardzo, o co chodzi i jak to się rozróżnia) nie mam, nie mam telefonu komórkowego. Bywanie za pomocą tych urządzeń sprowadza się głównie do opowieści, co urządzenie ma, a jakich wodotrysków mu brak.

Proponuję jednak coś innego. Użyć ich. Samochodem można gdzieś pojechać. Ostatnimi czasy ani trochę nie jestem podróżnikiem, ale uważam, że zdecydowanie można gdzieś pojechać. W okolicach Wrocka można samochodem zabrać znajomych do Sobótki. Dobry pomysł? Na pewno lepszy, niż, na przykład, udzielać innym fachowych informacji. Nic tak nie wkurzy kierowcy, jak przypominanie mu, że energia kinetyczna, także samochodu, jest proporcjonalna do kwadratu prędkości. Droga hamowania także rośnie z kwadratem prędkości, w związku z tym prawdopodobieństwo zrobienia kuku rośnie co najmniej z czwartą potęgą wskazań szybkościomierza. Po takiej przemowie najpierw usłyszymy długi wykład o tym, że winne są dziury w jezdni, potem zostaniemy wykluczeni z lokalnego kółka kierowców.

Co zrobić z laptopem, komórką? Nie wiem. Moim zdaniem to się raczej do niczego nie nadaje. Owszem, obserwuję kółka znajomych nawzajem sobie pokazujących i coś tam z podnieceniem komentujących, już to w komórkach czy scyzorykach, czy wreszcie osobliwej kategorii – wojskowych nożach. Te ostatnie przynajmniej czasami nadają się do ukrojenia chleba, czego scyzorykiem porządnie się zrobić nie da, lecz i tak w tej konkurencji wygrywają noże zwane kuchennymi. Ponieważ jednak te ostatnie kosztują czasami jeden złoty na straganie, chwalić się nimi nie da. Co zrobić na gruncie towarzyskim z laptopem? Można stać się członkiem kółka graczy w jakąś grę komputerową. Nie znam się na tym, nie rozumiem. Nudzi mnie granie, poza tym jest straszliwie czasochłonne. Nie da się jednocześnie choćby pisać i być graczem komputerowym na poziomie zapewniającym towarzyskie bywanie. Tak mi się zdaje. Jedyna racja bytu laptopa w sensie towarzyskim to pisanie na nim opowiadań science fiction. Jednak, wedle mych doświadczeń, da się również za pomocą długopisu i kartki papieru. Ja wiem, że dziś wydaje się, że zasadniczą pracą pisarza jest wklepanie znacznej ilości znaków do kompa, a nie wymyślenie, co wklepywać. Zapewniam jednak, że tak nie jest, i coś z tym wszystkim ma wspólnego fakt, że przepisywanie tekstu bardzo dobrze mu robi.

Być może coś sensownego, co zrobić z laptopem, da się wymyślić, ale ja tych pomysłów nie mam.

Chwilowo bawię się fotografią i tu miałbym parę uwag w kwestii bywania. Fotografia z natury rzeczy służy bywaniu, bowiem za pomocą aparatu fotograficznego tworzy się na przykład albumy, które się potem ogląda – wspólnie czy osobno.

Albumy rodzinne, niestety, najczęściej interesują rodzinę. Wieszanie zdjęć rodzinnych na stronach internetowych, owszem, ma miejsce, ale nie ma sensu. Trzeba za pomocą aparatu fotograficznego stworzyć coś, co będzie interesujące.

Powiem tak, że przysłowiowa pomysłowość ludu w tej dziedzinie, czyli w pstrykactwie, jest zaskakująco uboga. W rezultacie wychodzi na to, że posiadacze aparatów, podobnie jak posiadacze komórek, scyzoryków oraz noży wojskowych, siadają w kółeczku i opowiadają sobie nawzajem, co tu jest, czego nie ma albo co będzie.

Przy tym wszystkim jest nieszczęście, gdy ludność zidentyfikuje w swoim towarzystwie osobnika, którego posądza się o fachową (pojęcia nie mam, co może oznaczać tu „fachowość”) wiedzę w dziedzinie kochanych cyfrówek. Z jakichś powodów podobne rozmowy na temat analogów są o wiele mniej groźne. Człowiek, który jest uznawany za fachowca, ma udzielić odpowiedzi, jaki sobie kupić aparat z tych całkiem do du... i który z nich jest najlepszy, prawie całkiem dobry?

Aparat fotograficzny został zasadniczo wymyślony i zaprojektowany do dzielenia się wrażeniami, widokami, do zapisywania dla potomności obrazów. Zasadniczo to-to jest wyśmienitym urządzeniem towarzyskim. Trzeba tylko robić (nim) zdjęcia.

Jak mi się zdaje, ostatnimi czasy towarzyska funkcja zdjęcia może nie tyle zanika, co przybiera dziwne formy. Na przykład ludzie chwalą się zdjęciami na ekranie komórki czy wyświetlacza aparatu. Przy czym są to „fotki” zupełnie nieważne, coś, co ma mignąć przed oczami na dosłownie kilka sekund i zniknąć. Osobliwie, ludzie, którzy robią zdjęcia, nad którymi wypadałoby się zatrzymać, prezentują je nie swoim znajomym, ale bardzo chętnie na internetowych forach, gdzie mogą się w każdej chwili zamaskować zmienionym nickiem. Tamże ocenia się głównie techniczną stronę. To moje wrażenie, ale sam fakt, że „wycenia” się technikę na podstawie obrazka o rozmiarach setek pikseli, o czymś mówi.

Problem polega na tym, że ostatnio mylimy zapis ze zdjęciem. To nie tylko sprawa kulturowa, ale także i techniczna. Zdjęcie to obrazek, który zaprezentujemy naszym znajomym lub nieznajomym. Zapis w postaci negatywu czy pliku wydobywanego z aparatu cyfrowego to dopiero materiał. Z tego powodu, o czym wie chyba niewiele osób, zapis ów jest dobry lub zły, w zależności od tego, w jakiej formie chcemy zdjęcie zaprezentować. Dlatego oceniając na forum internetowym fotografię, oceniamy ten konkretnie zwymiarowany obrazek, na dodatek przetworzony przez naszą przeglądarkę i monitor.

Jest zupełnie osobną sprawą, czy wady techniczne – takie jak nieostrość, poruszenie czy niedoświetlenie – dyskwalifikują fotę, czy podnoszą siłę wyrazu. Załóżmy, że chcemy, aby zdjęcie było technicznie „doskonałe”, to znaczy, żeby właśnie nie były na nim widoczne żadne „rozmazania”.

W podstawowym wykładzie nasz redakcyjny spec od fotografii – prawdziwie fotografujący – Kiwaczek mówił między innymi o głębi ostrości czy regule, która zaleca, by czas naświetlania zdjęcia wykonywanego „z ręki” był odwrotnością długości ogniskowej obiektywu. Otóż, Drogi Czytelniku, zdjęcia technicznie doskonałe nie jako konkretny obrazek, lecz jako zapis, występują „prawie nigdy”. Inaczej mówiąc, prawie zawsze da się fotkę tak przedstawić, że będą widoczne wady. Tak więc pojawia się techniczny problem prezentacji lub bywania z danym zdjęciem. Jak je dobrze pokazać?

Już kiedyś pisałem, że owszem, możemy dla danego aparatu sformułować sobie granicę, poniżej której z „rozmazami” zejść się nie da. To najczęściej rozdzielczość obiektywu złożona z rozdzielczością danego nośnika. Można się uprzeć, że to będzie „głębia ostrości”, gdy kręcenie obiektywem nie zmienia wielkości tak zwanego krążka rozproszenia – wielkości obrazu punktu świetlnego, który na nośniku zmieni się nam w rozmazaną plamkę. Czyli gdy obiekty dalsze i bliższe są tak samo rozmazane.

Ta definicja, niestety, choć ma swe techniczne uzasadnienie, w praktyce okazuje się „do bani”. Sęk w tym, że oko ludzkie ma swoje właściwości i potrafi widzieć rozmazane punkty i linie o rozmiarach mniejszych od około 0,3-0,24 mm jako ostre punkty i linie. Z tej przyczyny rozmiar plamki monitorów komputerowych jest właśnie taki.

Granice głębi ostrości przymierza się do standardowych odbitek 10x15 albo do wartości 0,03-0,025 mm wielkości krążka rozproszenia na filmie dla aparatów małoobrazkowych.

Tak zwana odległość hiperfokalna dla obiektywu o zadanej ogniskowej, czyli odległość, od której uzyskamy głębię ostrości rozciągającą się do nieskończoności, jest w przybliżeniu proporcjonalna odwrotności wielkości krążka rozproszenia. Im większa odbitka, tym mniejszy dopuszczalny krążek i tym samym odległość hiperfokalna zaczyna się gdzie indziej.

Jeszcze większy problem powstaje w przypadku prezentacji na ekranie. Ponieważ różne programy (na przykład przeglądarki internetowe) różnie sobie radzą ze skalowaniem obrazu, najlepiej zrobić tak, by obraz wyświetlany na ekranie był „piksel w piksel”, w skali 1 do 1. I tak nie mamy gwarancji, że nam przeglądarka nie „skaszani” obrazu, ale wtedy jest największa szansa na to, że będzie on wyświetlany prawidłowo. Naukowo mówiąc, musimy połamać warunek Nyquista, przetwarzania sygnałów w układach cyfrowych. Na szczęście to się daje, dzięki oprogramowaniu, które może sztucznie wyprodukować wyostrzony obraz. Zdjęcia po przeskalowaniu mają naturalną „cyfrową” ostrość, w której szczegóły są odtwarzane przez co najmniej dwa piksele w pionie i poziomie. Czasami, dzięki tak zwanej interpolacji sześciennej, programowi udaje się wyprodukować prawie jeden piksel (sąsiedni ma tylko nieco zmieniony kolor), ale zazwyczaj szczegóły mają krawędzie o rozmiarach około 0,5 mm i wydają się nieostre. Musimy oszukać i sztucznie zmniejszyć ich rozmiar.

Oczywiście nie poradzimy nic na nieprawidłową kalibrację monitora. Generalnie mamy techniczne problemy prezentacji tego, co pracowicie wyprodukowaliśmy.

Trzeba się pogodzić, że czasami przekaz jest nieprzekładalny z jednego pozornie bardzo podobnego medium na inne. Najbardziej dramatycznie ten problem jest widoczny przypadku przeźroczy. Rzecz w tym, że skala jasności przeźrocza wynosi około od 1 do 1000. Dlatego slajdy należy prezentować w sposób dla nich przewidziany, wyświetlane z rzutnika. Wówczas widzimy zarejestrowany na nich obraz w pełnej krasie. Jeśli spróbujemy zeskanować i pokazać w Internecie, to możemy przenieść mniej więcej jedną czwartą informacji o skali jasności. Wydruk czy przeniesienie na papier fotograficzny to dalszy spadek skali jasności do około od 1 do 100.

Jakie z tego wynikają nauki? Po pierwsze, trzeba zaplanować i wykonać produkt końcowy, w postaci właśnie czy to odbitki, czy pliku obrazka. Zapis w postaci negatywu, slajdu, pliku nadaje się lub nie w zależności od tego, co chcemy z niego zrobić.

Na ekranie komputerowym większość obrazków będzie bardzo dobrze wyglądała w niewielkiej skali. Znikną wszelkie nieostrości i poruszenia. Na niewielkie obrazki pokazywane na stronach internetowych nadadzą się zdjęcia zarówno z kiepskich aparatów „automatów” kliszowych, pierwszych cyfraków, liczących po dwa megapiksle, z kiepską optyką, jak i skopane zdjęcia z aparatów „zawodowych”. Jakie powiększenie? Niestety, trzeba to sprawdzić dla każdego wypadku osobno. Slajdy wyświetlane z rzutnika i oglądane w bardzo dużym powiększeniu pomimo tego powiększenia nie muszą być perfekcyjnie ostre. Wynika to z tego, że oglądamy je z dużej odległości. Największe wymagania, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju „rozmazy”, stawiają odbitki papierowe o dużych rozmiarach.

W zależności od tego, jakie urządzenie posiadamy, tak będziemy mogli „bywać”. Tu taka refleksja: istnieją techniczne środki zaskoczenia. Bywając, dobrze jest zaskoczyć. Zaskakujemy zwykle treścią, tematem, czasem może się udać zaskoczyć „techniką bywania”.

Wydaje mi się, że zaskoczenie za pomocą elektronicznych środków przekazu jest bardzo trudne. Z tej prostej przyczyny, że konkurujemy z technikami zaskakiwania stosowanymi przez najlepszych profesjonalistów, czy to od reklamy, czy plastyków, grafików komputerowych, wreszcie „łeb-masterów”.

Oczywiście nie sztuka zaskoczyć, wydając kupę kasy. Ale jak zaskoczyć „prawie bezgotówkowo”?

Może zaczniemy od tego, że mimo wymienionych wyżej zastrzeżeń dobrą metodą w dzisiejszych czasach na prezentację zdjęć jest założenie strony internetowej. Pomimo wszystkich ograniczeń co do rozdzielczości, rozmiaru plików, skali jasności jest to metoda bardzo tania. Bo stronę możemy założyć za darmo. Nie wiem, co właściciele serwisów z tego mają, ale oferują taką usługę. Nie mam specjalnego sentymentu do żadnego z dostawców Internetu, lecz dla przykładu podaję adres takiego serwisu: Błąd! Nieprawidłowy odsyłacz typu hiperłącze.. To na wypadek, gdyby ktoś nie wierzył, że coś darmo dają. Zazwyczaj w takim serwisie trzeba się zarejestrować, podać działający e-mail. Myślę, że bez kłopotu da się „wygooglać” inne serwisy. Niektóre z nich nakładają ograniczenia na rozmiar pojedynczych plików umieszczanych na stronie oraz na transfer. Dobre serwisy ograniczają tylko wielkość dostępnego miejsca. Zanim założymy stronę, warto przeczytać dokładnie instrukcję, regulamin. Nie rób, Drogi Czytelniku, tego, co zrobił autor, nie wypróbowuj różnych serwisów. Autor, dutka, ma w rezultacie 4 (słownie: cztery) strony internetowe i nie ma czasu doprowadzić ich do standardowego wyglądu. Jednocześnie robi się problem ze zlikwidowaniem takiej strony, bo gdy ktoś ją zlinkuje, to jak ze zmianą numeru telefonicznego.

Nie zamierzam tu robić wykładu na temat HTML-a, bo są tu znacznie lepsi spece, lecz chętnie pozwolę sobie na kilka „polemicznych” uwag jeśli chodzi o popularne poglądy co do działania stron.

Pomimo tego, że chcemy zaskoczyć, strona powinna być możliwie NAJPROSTSZA. Najlepiej jeśli potrafimy się „zmieścić” ze swoimi pomysłami w standardzie HTML-a. Zwłaszcza młodzi programiści są chętni do popisywania się wszystkimi swoimi umiejętnościami, produkują skrypty javy i php, umieszczają animacje flasha. Nie tylko bardzo łatwo o błąd, o to, że jakaś przeglądarka „zwiesi się” na czymś, ale także o przekroczenie granicy dobrego smaku.

Nie należy się przejmować wszelkiego rodzaju programistycznymi modami. Że na przykład nie używamy ramek. Istotny jest wygląd i zgodność ze standardem technicznym. Poprawność kodu można sprawdzić u źródła: http://validator.w3.org

Jeśli ten test poszedł dobrze, a ktoś twierdzi, że kod trzeba zmienić, a my nie potrafimy zrozumieć dlaczego, to najpewniej mamy do czynienia z modą. Rad należy słuchać i starać się je rozumieć, nawet gdy są złośliwe, ale w dziedzinie programistyki mamy cały szereg „profesjonalnych” wzorów postępowania, których stosowanie w warunkach amatorskich nie ma sensu. Podam prosty przykład: unikanie instrukcji goto, „wyklętej” z programowania, w krótkich programach, kilkunasto-rozkazowych. Podobnie bezsensowne jest pisanie panelu administracyjnego do małej strony, zwłaszcza w sytuacji, gdy jej właściciel sam jest autorem kodu.

Otóż wiele z tych bardzo słusznych reguł ma sens i ich stosowanie staje się konieczne wówczas, gdy projekt jest pisany przez wiele osób, gdy jest bardzo duży i gdy podstawowym problemem staje się odszukanie błędów. Co warto sobie uświadomić, w małych projektach święte reguły wtłukiwane młodym programistom na wykładach z informatyki prowadzą często do absurdalnej komplikacji, ich stosowanie staje się ewidentnym błędem i świadczy o braku doświadczenia.

Poświęcam temu tyle miejsca, bo bardzo często spotykamy się z wypowiadanymi autorytarnym tonem opiniami i zdaje się, że należy się nimi przejmować, skoro formułują je zawodowi (w różnym sensie) programiści.

Kolejny stały motyw dyskusji na temat stron to graficzny wygląd: zachęca czy nie zachęca. To (chyba?) wynik wojny marketingu o to, by wykazać swoją ważność. Że marketingowcom warto wiele płacić. Na moje, istotne jest tyle, żeby grafika nie utrudniała poruszania się po stronie. Ważna jest łatwa nawigacja, wygląd ma znaczenie drugorzędne. Nie może przeszkadzać w połapaniu się, co jest czym.

Oczywiście rozmiar strony startowej w kB decyduje o dostępności i liczbie odwiedzin. Nie powinna mieć więcej niż kilkanaście kB, o ile zależy nam na tym, by strona była odwiedzana.

Dobrze podzielić materiał na podstrony, które będą sukcesywnie ładowane w miarę apetytu odwiedzającego. Oczywiście dobrze jest ograniczać rozmiar wszystkich zamieszczanych plików. Wyjątek stanowią tu teksty, generalnie pliki liczące po kilka kB, na urywanie pojedynczych bajtów szkoda czasu, jednak zdjęcia powinny zostać możliwie mocno skompresowane.

Niektóre serwisy mają pewien graniczny rozmiar pliku, jaki można przesłać na swoje konto, i wówczas staje się istotne zmniejszenie rozmiaru często o pojedyncze kB, by plik tylko wszedł. Otóż oprócz metod powszechnie znanych, jak po prostu zmniejszenie rozmiaru zdjęcia (obcięcie go), zwiększenie stopnia kompresji, co wiąże się z oczywiście z pogorszeniem jakości, wypraktykowałem kilka innych sztuczek. W przypadku pliku JPG metodą skuteczną jest zmniejszenie liczby szczegółów. Generalnie JPG kiepsko nadaje się do kompresji obrazów z ostrymi kontrastami, fatalnie do rysunków. Natomiast znakomicie radzi sobie z płaszczyznami o łagodnych przejściach tonalnych.

Jak wyciąć z obrazu niepotrzebne szczegóły? Prawie na pewno będziemy edytować obraz, skalować, poprawiać kolorystykę. Dobrze, gdy źródło nie jest zapisane w JPG. Dlaczego? Bo dodana zostanie „kratka kompresji”. Będzie ona ponownie zapisywana, da wrażenie dodatkowego szumu. Jeśli mamy taką możliwość, wystartujmy od TIFF-a czy RAW-a. Na finalnym obrazie warto rozmyć wszystko, co nie spowoduje zamazania treści. Wyczyszczenie z szumu jednolitych powierzchni, takich jak czyste niebo, poprawi wygląd zdjęcia i zmniejszy jego rozmiar. Czasami taka interwencja może być bardzo radykalna.

Porównaj rozmiar zdjęć: http://baron13.drivehq.com/foto1.html

oraz http://baron13.drivehq.com/foto0.html

Zdjęcie „foto0” zostało potraktowane wtyczką GIMP-a do symulowania rozmycia obiektywu fotograficznego Focus Blur z „ręcznie” wymalowaną mapą dystansu. Nie wiem, czy nie popsułem całkowicie źródłowej fotografii, stosując ten zabieg, lecz można sprawdzić, że rozmiar pliku zmalał prawie dwa razy.

Inną niespodzianką być może jest to, do jakiego stopnia daje się skompresować grafiki. Grafikę zapisujemy w plikach GIF lub PNG. Plik trzeba skonwertować do trybu indeksowanego jednobitowego, gdy mamy rysunki czarno-białe. Rozmiar takich plików też zależy od liczby szczegółów.

Sprawdź rozmiar obrazka i wielkość pliku „Czarno-biało: png

 

Co pokazywać?

Najprościej na stronie internetowej umieścić tekst na przykład wiersze.

Niestety, z wyprodukowaniem wierszy kłopot znacznie większy niż z ze zdjęciami. Nie-poetom sprawi to kłopot.

W części publiczności panuje przekonanie, że uprawianie fotografii wymaga aparatów dla co najmniej „zaawansowanego” fotografa. Istnieje klasa sprzętu „obciachowego”, którego posiadanie, a co gorzej – używanie plasuje człowieka w klasie „pstrykacza pospolitego”. Podstawą są jednak chyba pomysły i oczywiście nie ma to nic wspólnego ze sprzętem. Można powiedzieć, że tak, jak każdy sprzęt ma swoje wady, tak każdy ma swe zalety. Muszę powiedzieć, jeszcze raz, że spotykane pomysły na robienie zdjęć świadczą nie tylko o braku pomysłów, ale także o braku znajomości tego, czym się posługujemy.

Dla przykładu spora część aparatów cyfrowych z obciachowej klasy „kompakt”, dzięki temu, że posiada bardzo krótką fizyczną ogniskową, pozwala na robienie zdjęć tego typu, jakie się robi modną ostatnio „kamerą otworkową”, z bardzo wielką głębią ostrości, zaczynającą się kilkanaście centymetrów od aparatu. Im krótszą ogniskową ma aparat, tym bliżej zaczyna się odległość hiperfokalna i tym silniejszy „efekt otworkowy”.

Otóż nie chodzi mi tu o namawianie do wykonywania dokładnie takich zdjęć, tylko do działania na zasadzie: „sprawdź, co możesz innego”. Zazwyczaj można coś innego. Można, na przykład, miniaturowy aparacik umieścić w jakimś nieprawdopodobnym miejscu. Kiedyś wykonywałem zdjęcia „Zenitem” umieszczonym na kiju, który można było podnieść wysoko. Trzeba było mocno uważać, bo to ciężki aparat, trzeba było kombinować, jak wycelować. Dziś leciutki aparat można przykleić taśmą do listwy, potem na wyświetlaczu sprawdzić „co wyszło”. Ot, choćby taki pomysł. Można, skoro zdjęcia „nic nie kosztują”, wykonać na przykład serię zdjęć i zmontować ją w jedną kompozycję, „pokaz slajdów” czy nawet animację – pamiętając oczywiście o rozmiarze wygenerowanego pliku.

Z drugiej strony, nierozsądne wydaje mi się wykonywanie panoram, czyli widoków 360 stopni, tylko dlatego, że to możliwe. Po prostu rzadko taka sztuczka ma w sobie jakiś wyraz, ja, szczerze mówiąc, nigdy go się nie dopatrzyłem.

Tak więc nie technika „sama w sobie”, lecz pomysł na jej wykorzystanie.

Nie samym Internetem i komputerami świat żyje. Jeśli mamy slajdy albo mamy aparat analogowy, zróbmy pokaz slajdów dla znajomych. Słowo się rzekło: dynamika slajdów przekracza nie tylko dynamikę papieru, ale także dynamikę ekranu komputerowego. Dlatego psu na budę coś takiego, co widziałem już, pokaz slajdów na rzutniku multimedialnym. Powiedzmy dokładniej, że przez różnice, choć te są trudne do zauważenia, jednak, jak mi się zdaje, na wejściu diabli biorą „klimat”. A niesie go właśnie to, że slajd ma ogromną skalę jasności. Oczywiście decyduje (i to jeszcze jak decyduje!) to, co na tych slajdach jest, ale właśnie gdy człeku masz slajdy, nie psuj ich żadną obróbką, nie skanuj, pokaż na żywo.

Jeśli mamy zachomikowane w szufladach pudełka z przeźroczami i radziecki rzutnik, to sprawa prosta. Gorzej, gdy zaplecza nie ma. Oczywiście rzutnik trzeba kupić, specjalny odblaskowy ekran nie jest konieczny, wystarczy biała ściana, nawet prześcieradło. Największym problemem jest zrobienie samych slajdów.

Przeźrocza są prawdopodobnie najbardziej „wyżyłowanym” nośnikiem fotograficznym. W Polsce, jak mi się zdaje, najsłynniejszym materiałem jest Velvia iso 50. Co warto zaznaczyć, dla slajdów dość łatwo dotrzeć do ich podstawowych parametrów. Dla filmów negatywowych często nie jest podawana na przykład rozdzielczość. Firmowe dane dla tego filmu to 160 linii/mm. Skoro się chwalą, pewnie możemy trochę wierzyć. Nie warto się tym parametrem akurat fascynować, nie ma obiektywów, które tyle wydolą. Ale świadczy to o możliwościach techniki analogowej. Jak mi się zdaje, ta niezwykła ostrość, do tego jeszcze znakomite odwzorowanie kolorów, mają znaczenie w zastosowaniach profesjonalnych. Do pokazu slajdów najpewniej wystarczą „zwykłe” materiały. Przy czym różnice w cenie nie będą zbyt znaczące, zaś za wywołanie zapłacimy zawsze tyle samo, więc chyba wskazanie na dobre materiały.

Warto wspomnieć, że istnieją przeźrocza średnioformatowe. Kłopot z ich prezentacją, bo poza dawnymi wielkimi „epidiaskopami” nie widziadłem maszyny, która miała by uchwyt, w który slajd średnioformatowy by wszedł. Ale... robią piorunujące wrażenie, choć nie na wszystkich oglądane „z ręki”. Nie sądzę, by warto było robić takie przeźrocza tylko dla pokazania ludziom ich w charakterze ciekawostki, bo takie oglądanie „z ręki” może trwać najwyżej kilka minut. Tym niemniej, mówię tu z własnego doświadczenia: chcesz, Czytelniku, czymś zaskoczyć znajomych albo, na przykład, przerwać zbyt rozgorzałą dyskusję polityczną, pokaż im slajdy średnioformatowe.

Jak się robi slajdy? Zasadniczo proste: wkładamy nienaświetlony slajd do aparatu i pstrykamy... Hola. Istnieją dość poważne różnice pomiędzy „zwykłym” negatywem a slajdem. Negatyw jest dość „miękki”, małokontrastowy, zaś slajdy wręcz przeciwnie, są bardzo kontrastowe. Co oznacza dokładnie tyle, że wyjście poza zakres dynamiki filmu powoduje „bezszczegółową” czerń lub biel. Mówiąc krótko, trzeba przy naświetlaniu trafić „w punkt”, bo będą „przepały”. Większość współczesnych aparatów ma pomiar punktowy światła. Warto przed pstryknięciem przełączyć się w ten tryb i przemierzyć różne podejrzane miejsca.

Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że wiele razy nadziejemy się na sytuację, kiedy temat „nie zmieści się” w zakresie odwzorowania. Wówczas albo trzeba „dać se siana”, albo zaplanować przepały.

Generalnie slajdy są dla sprawnego technicznie fotografisty.

 

„Doszpej się”.

Jeśli masz, Czytelniku, aparat analogowy, a chciałbyś dołączyć do kółka podziwiaczy wzajemnych swego sprzętu, zazwyczaj cyfrowego, doszpej się. Zamiast sprzętem, pochwal się fotkami. Rzecz jednak w tym, by nie kupować bardzo drogich obiektywów, o których zwykle toczą się długie nocne rozmowy fotografów i na które, o ile nie ma się majątku Billa Gatesa, zawsze da się wyrzucić każde pieniądze. Chodzi o to, żeby kupić coś takiego, co bardzo wyraźnie podbije jakość naszych fotek, często o wiele bardziej niż szpanerski „słoik” za wiele tysięcy, a co często jest lekceważone przez fanów fotografii. Na przykład, rzadko spotykanym elementem wyposażenia są filtry połówkowe. Taki filtr uratuje Cię w sytuacji beznadziejnej ekspozycji. Na przykład, wylazłeś na wieżę i wspaniała panorama wkoło, tyle że różnica w ekspozycji blisko-daleko sięga 12 EV. To bardzo częsta sytuacja: albo horyzont będzie biały, albo bliskie domy mocno niedoświetlone. Otóż dalekie krajobrazy robi się z filtrami połówkowymi. Inaczej się nie da. Filtr ten to po prostu szybka z gradientem zaczernienia bądź koloru, od całkowitej przezroczystości do zaczernienia o stopniu określanym numerem filtra. Zazwyczaj spotykamy filtry od 0,3 do 0,9, przy czym te ostatnie swoje kosztują. Szybka nadziana na obiektyw przyciemni bardzo mocno rozjaśnione dalekie obszary. Filtr ten znakomicie wyciąga chmury, zwłaszcza przy kątach „przysłonecznych”. Można powiedzieć, że jest podstawowym sprzętem przy fotografowaniu krajobrazów.

Inna sztuczka to filtr polaryzacyjny. Filtr ten zasadniczo służył do wycinania odblasków od szyb. Jest to jednak rzadkie zastosowanie i dla tego jednego szkoda byłoby wydawać kasę. Jednak ów filtr przyciemnia niebieskie niebo. Efekt zależy od położenia słońca w stosunku do osi optycznej aparatu i pogody. Orientacyjnie można powiedzieć, że przyciemnienie jest najsilniejsze na kierunkach prostopadłych do azymutu na słońce. Na linii wyznaczonej przez azymut (po prostu na linii cienia), zarówno w kierunku słońca, jak i odwrotnym, efekt jest prawie niezauważalny.

Współcześnie chyba nie produkuje się aparatów fotograficznych bez wbudowanych lamp błyskowych. Trzeba jednak pamiętać, że robienie zdjęć z nimi to akt rozpaczy – jak się inaczej nie da. W pomieszczeniu dopuszczalne jest oświetlanie poprzez odbicie od sufitu światła z palnika. Konieczna jest więc lampa zewnętrzna. Lampa zamontowana na sankach jest wygodna, jednak naprawdę „zawodowe” oświetlenie uzyskamy z lampy ustawionej gdzieś z boku na statywie. Najprościej lampę uruchomić za pomocą kabla. Kosztuje taki około 40 złotych, przy czym służy tylko do wyzwolenia lampy, nie da się sterować mocą jej błysku za pomocą automatyki aparatu.

Do ustalenia ekspozycji w takich warunkach potrzebny jest światłomierz do światła błyskowego. Jeśli mamy „cyfraka”, można po prostu obejrzeć zdjęcie na wyświetlaczu. Jednak i posiadaczowi „cyfraka” światłomierz się przyda, bo naprawdę dobrze widać, co „wyszło”, dopiero na ekranie komputera. Lepiej wymierzyć, ustawić „około”, potem ewentualnie zrobić kilka zdjęć o przysłonę mniej, o przysłonę więcej.

Światło lampy błyskowej bardzo dobrze jest „zmiękczyć”, nakładając na nią „klosz” z kalki technicznej. Rodzaj światła zazwyczaj decyduje o tym, czy fotografia robi wrażenie, czy jest fotką. Światło dramatyczne, punktowe, stosuje się rzadko, natomiast gdy nie ma pomysłu na światło, moim zdaniem najbezpieczniej zastosować światło „miękkie”. Zawodowym urządzeniem do „zmiękczania” światła są dyfuzory i parasolki fotograficzne. Dyfuzory nakładane na lampy błyskowe, mocowane na sankach aparatu, „coś dają”, ale są zdecydowanie za małe.

Na czym polega zmiękczanie źródła światła? Chodzi o uzyskanie rozmytych granic światło-cień. Aby uzyskać ten efekt, optyczny rozmiar źródła światła musi być porównywalny z odległością lampy do oświetlanego obiektu. Już o tym pisałem. Trzeba jednak wyjaśnić ów „optyczny rozmiar”. Chodzi o to, że powierzchnia lampy musi promieniować jak powierzchnia rozpraszająca, nie jak reflektor, który formuje równoległą wiązkę. Z tej przyczyny część lamp błyskowych z precyzyjną optyką ma „optyczny rozmiar” nieco tylko większy od rozmiaru palnika. Dla tych lamp nałożenie miniaturowego dyfuzora przy niewielkich odległościach (dwa metry) da zauważalny efekt. Trzeba jednak pamiętać o tym, że do światła wysłanego bezpośrednio przez lampę dokłada się światło odbite od innych przedmiotów. W pomieszczeniach dostajemy efekt „światła otaczającego”, taki jak w programach komputerowych do grafiki 3D. To powoduje, że gdy odsuwamy lampę, cienie stają się ostrzejsze, ale jaśniejsze. Odwrotnie, przy bliskiej odległości do lampy dominują efekty optyczne od oświetlenia lampą i cienie, choć bardziej rozmyte, stają się „głębsze”.

Generalnie sprzęt do manewrowania oświetleniem jest podstawą fotografii. Można powiedzieć, że w lwiej części wypadków nie ma znaczenia, jaki aparat, jaki nośnik, obiektyw. Decyduje sprzęt oświetleniowy. Tu słowo o najprostszym i bardzo użytecznym urządzeniu: kawał czegoś jasnego, zawodowo się to nazywa „blenda”, ale może to być zwykły czysty styropian – coś, od czego światło się odbija. Zazwyczaj najlepszym urządzeniem do trzymania owej blendy jest jakiś „ludź”. Fotograficzna blenda, która się pięknie składa do pokrowca i odbija bardzo dużo światła, jest oczywiście najlepsza, ale kawał „czegokolwiek” białego niewiele gorszy. Takie coś, na przykład, uratuje fotkę robioną w pełnym słońcu, obojętnie – portret, fragment architektury. Bez żadnych sztuczek otrzymamy smoliste cienie, z blendą cienie „zmiękną”, pojawią się w nich szczegóły, zdjęcie stanie się plastyczne. Efekt jest lepszy niż popularne „dopalanie” cieni lampą błyskową.

Warto tu dodać, że zewnętrzna lampa błyskowa nie musi być „zawodowa” czy tym bardziej firmowa. Dość rozsądnym rozwiązaniem jest udanie się do komisu i nabycie za kilkadziesiąt złotych jakiegoś „złomu”. Jeśli to coś nie ma być używane z pełną automatyką aparatu, to jedyny „bajer”, jaki może się nam przydać, to praca w trybie manualnym, czyli możliwość ręcznego ustalania mocy błysku.

W fotografii mit „firmowości”, który polega na przekonaniu, że do osiągnięcia „pełnego” efektu, sukcesu czy wykonania „naprawdę dobrego zdjęcia” potrzebny jest drogi firmowy sprzęt, jest bardzo silny. Tymczasem tak tylko bywa. Co warto podkreślić, gdyby było inaczej, nie byłoby zwyczaju opisywania sprzętu, jakim zdjęcie zostało wykonane. Po prostu na podstawie odbitki, czy papierowej, czy cyfrowej, nie sposób tego rozpoznać, czy sprzęt był zawodowy, czy „amatorski”.

Warto kombinować. Na przykład mnie udało się „ustrzelić” w komisie lampę błyskową o liczbie przewodniej 60. Lampa posiadała całkowicie padnięty akumulator, nowy kosztowałby więcej niż lampa w komisie. Podłączyłem do niej akumulator ołowiowy, żelowy za około 50 złotych. Okazało się, że lampa z niego ładuje się szybciej, wykonałem dziesiątki zdjęć. Tak więc w sumie za mniej niż 300 złotych zostałem posiadaczem sprzętu, który, gdyby kupować nowy, kosztowałby 2200 zł. Myślę, że nie trzeba tłumaczyć, że światło z drogiej lampy i „wyciągniętej ze złomu” wygląda tak samo.

Istnieje mit „znakomitych” obiektywów i kompletnie „nieużywalnych” – tak zwanych kitowych. Otóż, Drogi Czytelniku, gdyby brać to na poważnie, to po pierwsze, należałoby wykląć na dzień dobry cyfrówki. Ponieważ rozmiar matrycy jest, na przykład, w standardzie Canona 1,6 raza mniejszy od klatki filmu, to każdy obiektyw jest tyleż gorszy. Dla dobrej rozdzielczości „zoomów” wynoszącej około 80 linii/mm („kitowe” mają około 60 linii/mm) daje to równoważnik około 50 linii/mm. Tyle co kiepskiej podobno klasy radzieckie teleobiektywy „Rubinar”. Na dodatek, żeby taka rozdzielczość została zachowana, matryca w standardzie rozmiaru 1,6 musi mieć co najmniej 8,2 megapiksela. A więc „niedopuszczalne” byłyby w ogóle fotki na przykład z Canona 300 D.

Tymczasem ludność zachwycała się „cyfrową” jakością. Wnioski, jakie płyną z powyższego, są takie, że najważniejsze, by... mieć jakiś obiektyw. Przy czym zazwyczaj chodzi o to, by miał zadaną ogniskową. Rozdzielczość obiektywów zmienia się z przysłoną, przy czym dla tych gorszych maksimum rozdzielczości przypada na 8-11 dla dobrych 5,6-4. Warto wiedzieć, jak działa nasz sprzęt. Nie warto poświęcać całego czasu na testowanie obiektywów, autofocusów i rozdzielczości. Warto zapisać sobie w kajeciku, jak robiliśmy zdjęcia, lub zajrzeć do danych dodawanych teraz do plików, w których mamy automatycznie zapisaną informację o zdjęciu. Wnioski zaś bywają dość podobne: trzeba przysłaniać, żeby obraz był ostry. Zazwyczaj też „średni zoom” wyciągnięty na maksymalną długość traci na rozdzielczości „w ogóle”. W przypadku najmniejszej ogniskowej bywa, że objawia się rozmycie po rogach. Wniosek z tego jest taki, że do robienia zbiorowych zdjęć z wycieczki potrzebujemy bardzo dobrego sprzętu. Złym sprzętem możemy zrobić bardzo dobre zdjęcia, o ile nie są to fotki wszystkich uczestników wycieczki, gdzie mamy rządki głów od krańca do krańca kadru. Warto wiedzieć, że zazwyczaj przysłanianie ponad przysłonę 11-16 ponownie pogarsza jakość fotografii – jak przy małych przysłonach. Dlatego dobrze znać tę optymalną wartość przysłony, dla jakiej mamy optimum, zwłaszcza dla kiepskiego sprzętu. Zanim jej nie poznamy i nie przekonamy się, że faktycznie do naszych celów obiektyw jest za kiepski, nie ma sensu wydawać pieniędzy na nowe zabawki.

Po co mieć inny obiektyw? Na przykładzie tego zagadnienia chcę zilustrować szerszy problem: wiedzieć zawsze warto. Istnieją całe obszary tak zwanej wiedzy teoretycznej, którą najchętniej się pomija czy wymija przy wszystkich możliwych okazjach. Wydaje się ona bowiem zbędnym „dzieleniem włosa na czworo” czy „mędrkowaniem”. Przecież każdy widzi jak jest, po co się zagłębiać w jakieś dziwne zagadnienia? No więc po co komu inny obiektyw? Pytanie z pozoru jest naiwne. Wydawać by się mogło, że każdy wie, że obiektywami szerokokątnymi obejmujemy „wszystko”, zaś wąskokątne, czyli teleobiektywy, służą do fotografowania „z daleka”, bo zbliżają. Ano nie do końca tak jest. Wykonałem dwa zdjęcia, jedno jest zrobione teleobiektywem Rubinar 500 mm, drugie „standardem” około 50 mm. Obejrzyj stronę www.baron.s-f.org.pl/aparat.html

Oba zostały wykonane z tarasu widokowego wieży katedry. Z tego zrobionego „standardem” wyciąłem fragment, który dość dobrze odpowiada zdjęciu zrobionemu obiektywem 500 mm. Pomimo że zdjęcia, jeśli się nie pomyliłem w notatkach, wykonałem w odstępie około jednego roku, widać, że są bardzo podobne. To znaczy przedmioty są tak samo blisko, mają takie same proporcje. Co jest innego? Zdjęcie wykonane obiektywem „standardowym” jest nieostre, rozmazane. Gdyby nie ten problem, można by zamiast używać teleobiektywu po prostu ostro kadrować zdjęcia. Prawie. Jest jeszcze jedna różnica. Zdjęcie wykonane obiektywem 500 mm nie jest ostre w nieskończoności. Wieża jest ostra – rozmycie dalekich przedmiotów wynika z tego, że znajdują się poza obszarem ostrości. Tak więc, Drogi Czytelniku, przyczyny oraz okoliczności używania różnych obiektywów są złożone. Trzeba sprawy przemyśleć. Zadaniem teleobiektywu jest nie tylko „zbliżenie” fotografowanego planu, ale wyraźne zwiększenie rozdzielczości kątowej. Jeśli tego nie robi, równie dobrze można wykadrować, jak w naszym przykładzie, fragment zdjęcia wykonanego krótszym obiektywem. Tu akurat różnica długości ogniskowych była drastyczna i widać, że stosowanie teleobiektywu ma sens, lecz do pomyślenia jest sytuacja, gdzie wybór może okazać się trudny. Jeśli na przykład mamy znakomity obiektyw 400 mm, może się okazać, że lepiej nim zrobić zdjęcie jakiegoś odległego tematu i później wykadrować je, niż zakładać kiepski obiektyw 500 mm. Więc mamy typowe mędrkowanie, bo wydaje się, że sprawa jest prosta: chcemy dostać powiększony, ostry obraz. A powiększenie to jedno, ostrość drugie. Jeśli obraz rzucany na matrycę będzie miał szczegóły w odległościach mniejszych niż rozmiar piksela matrycy (to się może zdarzyć w starszych aparatach, na przykład Canon 300 D), to psu na budę zda się ostrość. Obraz musi zostać jeszcze odpowiednio powiększony, by rozmiary szczegółów przekraczały odległości pomiędzy co najmniej dwoma pikselami (warunek Nyquista).

Ten sam obiektyw założony do „analoga” ze slajdem o dobrej jakości zapewne pozwoli zarejestrować wszystko co trzeba.

Złudna jest radość fotoamatorów, którzy zakładali radzieckie obiektywy lustrzane 1000 mm do Canonów 300 D i przekonywali się, że faktycznie, dzięki mnożnikowi długości ogniskowej x 1,6 otrzymywali równoważnik obiektywu 1600 mm. W rzeczywistości, choć układ aparat-obiektyw solidnie powiększał obraz, jednocześnie powiększał wielkość „rozmazów”. W rezultacie na zdjęciu było zarejestrowane tyle samo szczegółów, ile by się znalazło na wykadrowanym z analoga fragmencie. Niewykluczone, że nawet mniej, gdyż rozdzielczość obiektywu – około 50 linii/mm – odpowiada rozdzielczości uzyskiwanej z aparatów o matrycy około 8,4 megapiksela (około, gdyż rozdzielczość obiektywów maleje, gdy oddalamy się od centrum obrazu), a więc z aparatów ciut lepszych od pierwszych cyfrówek.

Obiektywy zmieniamy także z powodu głębi ostrości. Długie obiektywy pozwalają rozmyć tło za tematem zdjęcia. Bardzo często bez tego zabiegu zdjęcia tracą sens. Jest on wbrew pozorom o wiele częściej potrzebny niż ogromna głębia ostrości. Jednak nim wpadnie nam do głowy polecieć do sklepu, sprawdzamy, czy na przykład odpowiedniej głębi ostrości nie da się uzyskać, zmieniając przysłonę. W kompaktach, gdzie – jak już napisałem – mamy mikroskopijne matryce, jest z tym dużo gorzej. Ratujemy się zawsze tak samo: ustawiamy „zoom” na możliwie najdłuższą ogniskową, na ile się wdanych warunkach da, i w programie preselekcji przysłony staramy się sfotografować z możliwie najmniejszą przysłoną.

Poniekąd z przeciwnej strony: powodem stosowania obiektywów krótkoogniskowych jest nie tylko chęć objęcia „wszystkiego”, ale także właśnie potrzeba uzyskania głębi ostrości zaczynającej się tuż przy aparacie.

Jak się zdaje, dylemat: cyfra czy analog, już się rozstrzygnął. Ale... Właśnie – choćby problem obiektywów. W przypadku obiektywów szerokokątnych „nie jest dobrze”. Po prostu na skutek matryc mniejszych od rozmiarów klatki obiektywy „wydłużają się”. To znaczy tracą na kącie widzenia. Ten szeroki kąt bywa zazwyczaj najważniejszy dla uzyskania charakterystycznej optyki widzenia. Jak to wygląda w praktyce? Ultraszeroki zoom Sigmy o ogniskowej 12 mm, założony do aparatu w standardzie 1,6, da odpowiednik 19,2 mm, czyli „normalny” szeroki kąt. Dla uzyskania takiego samego efektu jak w aparacie z filmem lub matrycą w rozmiarze 35x24 potrzebny byłby obiektyw o ogniskowej 7,5 mm. Na dzień dzisiejszy (maj 2007) nie znalazłem takiego. Można dodać, że ceny obiektywów o najkrótszych ogniskowych, dostosowanych do aparatów cyfrowych, są o prawie 20% wyższe od cen takich obiektywów jak wspomniana sigma, a i tak nie da się nimi zrobić tak efektownych zdjęć jak aparatem analogowym.

Reasumując, tak zwane możliwości kreacyjne, jak to się marketingowo nazywa, aparatów analogowych w tej dziedzinie są wyraźnie większe. Miałem długi okres niechęci do obiektywów krótkoogniskowych, jak mi się zdawało, z ich pomocą można wyprodukować albo fotki w stylu „cała wycieczka”, albo trochę jarmarczne przerysowania. Dziś jednak wiem, że jest to bardzo przydatny rodzaj optyki. Znakomicie robi zdjęciom architektury, znakomicie sprawdza się w krajobrazach. W pierwszym wypadku bardzo ładnie podbija efekty perspektywiczne. Pomieszczenia sfotografowane krótkim obiektywem są przestronne i wyglądają naturalniej niż w perspektywie standardu. Krótkim obiektywem z każdego samochodu zrobimy taaaką limuzynę. Szeroki kąt widzenia powoduje, że gradienty kolorów, które na niebie są ledwo widoczne, stają się wyraźne, chmury dostaną ostrych dramatycznych brzegów. Pomijając to, czy zdjęcia są jarmarczne, czy nie, raczej za fakt trzeba chyba uznać, że są „sprzedajne”. Jeśli chcemy widza jakoś zaskoczyć, krótki obiektyw jest bardzo dobrą metodą. Zobacz www.baron13.friko.pl/lata/lawka.html

to zdjęcie nie jest dobre, ale na pewno jest zaskakujące, bo zaskoczyło kilka osób.

Jeśli już zrobimy jakieś zaskakujące zdjęcie, zaskoczmy formą jego zaprezentowania. Do tej pory mówiliśmy o stronie internetowej i pokazie slajdów. Jest poniekąd oczywiste, że można zrobić odbitki. Ale takie zwykłe, o rozmiarze 10x15 cm są po prostu zwykłe. Zróbmy sobie powiększenie. Formaty wystawowe to 40x60 cm, 60x80 cm, cóś około tego. Zakłady fotograficzne mają różne oferty, zazwyczaj są one dopasowane do podstawowych formatów aparatów. Dlaczego powiększenie? Bo większość zdjęć w dużym rozmiarze wygląda „wstrząsająco”. Byle były poprawne technicznie.

Do niedawna nieszczęściem w kontaktach fotografista-zakład była korekcja barw. Każdemu w duszy grało inaczej. Dziś możemy przynieść zdjęcie zapisane cyfrowo i według moich doświadczeń, zakład „odrobi je” bez przekłamań. Dlatego dziś można sobie zrobić powiększenie.

Nie radzę wieszać tych powiększeń. Raz, to kieszeń – ultrafiolet niszczy barwniki. Żeby zdjęcie powieszone na ścianie nie straciło koloru, powinno być światłotrwałe, na odpornym papierze i jeszcze pokryte folią zabezpieczającą. Zdjęcie do powieszenia na ścianie trzeba zamówić w zakładzie, wyraźnie zaznaczając, że chodzi nam o zdjęcie światłotrwałe. To raz. Dwa, socjologia, psychologia. Powiedzmy sobie to szczerze, aby zrobić zdjęcie, które warto powiesić na ścianie i które będzie zdobić, a nie wkurzać, trzeba umieć robić zdjęcia. A to zdarza się tylko niektórym. Nawet jeśli zrobimy takie zdjęcie, w dzisiejszych czasach każdy facet jest fotografem i zechce udowodnić, że jest lepszy. Jak zdjęcie będzie długo wisieć, to ktoś coś wypatrzy i się przyczepi. Więc dobra metoda to trzymać te zdjęcia w kopercie. W zakładzie dadzą taką. Przychodzą znajomi, wyciągamy te powiększenia, pokazujemy, chowamy. Trzeba być przygotowanym, że w końcu ktoś wyleje kawę, podrze, wysmaruje. Trudno.

Powiększenia robią wrażenie, gdy są bardzo dobre technicznie. Za pomocą powiększenia można „sprzedać” widzowi kilka rzeczy, które w formacie pocztówkowym są kompletnie „niezjadliwe”. Na przykład dalekie widoki, które bardzo łatwo zmieniają się w bezkształtną kolorową kaszkę. W przypadku powiększenia ludzie, na przykład, próbują odgadnąć, co to za budynek, ulica, zachowują się jak turyści na wysokiej wieży widokowej.

O ile na artyzmie znamy się średnio, to zakładam, że piszę do ludzi, którzy technikę i technologię potrafią okiełznać. Oczywiście im lepiej skomponowane zdjęcie, tym mniejszą rolę będzie grała techniczna poprawność. Jednak zakładam, że technika będzie stanowiła główny atut.

Osobiście wypróbowałem, że z klatki 24x35 mm daje się zrobić odbitkę 24x38 cm. Źródłem obrazu był skan wykonany skanerem do filmów Nikon LS 50 w rozdzielczości 4000 dpi. Skanowanie nie było wstrząsająco staranne, bo skanowałem do pliku JPG „średniej jakości”. Skala jasności, mniejsza niż skala ekranu komputerowego, niweluje widoczność ziarna czy szumów matrycy, dlatego można się nimi trochę mniej przejmować. Natomiast wszelkie nieostrości wylezą na wierzch.

Kilka rad „cioci Klementyny”, które zresztą sam sobie daję dość bezskutecznie – jak zrobić zdjęcia w miarę poprawne. Po pierwsze – „odpowiedni kadr”. Czyli wyczucie, coś z artysty. Jak się nie ma pomysłu, najlepszym pomysłem jest zmałpowanie jakiegoś zdjęcia czy jeszcze lepiej obrazu. To naprawdę 90% sukcesu. Po drugie – staranność. Jeśli chcemy zrobić powiększenie, dobrze, by wykonane było z jak największej powierzchni kadru. Czyli trzeba starannie zdjęcie skadrować na miejscu. Tu się przydadzą „klamoty”, których amatorzy nie chcą nosić – statyw z poziomicą. Widziałem już, jak „znawcy” na widok osobnika medytującego nad głowicą statywu pukali się w czoło. Wielokrotnie „skosiłem” zdjęcia. Oczywiście bez kłopotu dadzą się „wyprostować” w byle programie graficznym, ale ze stratą powierzchni kadru. Oczywiście trzeba się nanosić. Rzecz w tym, że z jednej strony amator bywa skłonny wywalić kilkaset – kilka tysięcy złotych na cudowny obiektyw, który ma taaak rysować, z drugiej nie zdaje sobie sprawy, że w rzeczywistości za tę cenę poprawił rozdzielczość o kilkanaście, może dwadzieścia kilka procent. Tymczasem na banalnym krzywym ustawieniu aparatu straci ponownie kilka – kilkanaście procent, sporą część tego, co uzyskał. Przelicz, Czytelniku, że to jest prawda, pamiętając, że różnice dobry – zły obiektyw to różnica rozdzielczości 60-80 linii/mm.

Zaczęliśmy od krążków rozproszenia i poruszeń. Niestety, w przypadku powiększeń może się okazać, że to, co się mieściło „formalnie”, zgodnie ze skalą umieszczoną na obiektywie w głębi ostrości, na powiększeniu wylazło jako nieostrość. Podobnie mogą „wyleźć” poruszenia. Wnioski są takie, że trzeba użyć statywu, bardzo starannie ustawić ostrość, obejrzeć obraz przy ustawionej przysłonie (to taka funkcja dumnie zwana „podglądem ostrości” – przycisk, który wymusza zamknięcie się przysłony). Tych nieostrości, które mogą wyleźć potem na zdjęciu, nie zobaczymy w wizjerze. Trzeba ciut doświadczenia i kombinacji, by ich uniknąć. Czasami ostrość trzeba ustawić na punkt za lub przed głównym motywem. W niektórych zdjęciach wystarczy, by tylko fragment był ostry jak brzytwa, na przykład, w portretach – oczy.

Aby nie stracić na rozdzielczości, trzeba idealnie ustawić... ekspozycję. Co ma prawidłowe naświetlenie do ostrości? Przyczyna jest prosta. Oczywiście wielkość „rozmazów” pozostaje taka sama, ale jak mierzymy rozdzielczość zdjęcia? Fotografujemy białe i czarne paski. Potem patrzymy, dla jakiej odległości pasków jeszcze możemy je rozróżnić. Wraz ze zmniejszaniem się odległości między tymi paskami maleje kontrast. Jeśli nie doświetlimy lub prześwietlimy – albo paski czarne staną się szare, albo białe ściemnieją. Na starcie stracimy na kontraście, w rezultacie na zdjęciu rozmyją się szczegóły, które, gdyby ekspozycja była lepsza, byłyby jeszcze widoczne.

Co da lepszą jakość, cyfra czy analog? Średni format. Można by złośliwie dodać, że obojętnie, czy z nośnikiem cyfrowym, czy z filmem, ale to już złośliwość. Tak zwane ścianki cyfrowe to równowartość cenowa samochodu. Moim zdaniem zdjęcia analogowe ciągle są lepsze w formacie małoobrazkowym. Ale to trochę kwestia gustu. Mniejszy format matrycy podbija wady obiektywów, zaś kiepskie filmy, niestety, mają widoczne ziarno. Filmy trzeba skanować skanerem do filmów – nie skanerem płaskim z możliwością skanowania filmów, ale skanerem do filmów, dobrej jakości. Skanowanie to wąskie gardło. Dobry slajd daje obraz prawie „bezszumny”, ale też kosztuje. Ekonomicznie jest zastosować dobre negatywy czterowarstwowe. Wywołanie kosztuje tyle, co wołanie każdego negatywu, film jest nieco droższy od „klasy turystycznej”, a efekty nieco gorsze od slajdu. W przypadku średniego formatu oczywiście najlepiej zastosować materiał odwracalny. Otrzymamy w przypadku klatki 6x7 cm równoważnik około 56 megapikselowego zdjęcia cyfrowego, gdy zeskanujemy ją na biurowym skanerze Epson 4990, w rozdzielczości 3200 dpi. Można zamówić w zakładzie fotograficznym zeskanowanie – przy wyższej rozdzielczości kosztuje co najmniej tyle, co wywołanie slajdu. Jest, niestety, trochę tylko lepiej niż na skanerze płaskim. Negatywy średnioformatowe są ciut gorsze od slajdów. Tu, zależnie od korekcji barwnej, pojawi się mniej lub więcej ziarna.

Generalnie porównanie wygląda tak: jeśli chodzi o rozdzielczość, klatka filmu małoobrazkowego to około 22-21 megapikseli. Wynika to z jednej strony z rozdzielczości obiektywów, a z drugiej z dostępnego sprzętu do skanowania. Co prawda ze „stałek” można wydusić około 100 linii/mm, ale wymaga to szczególnej staranności, zaś skanery Nikona, najlepsze chyba na rynku, skanują z rozdzielczością 4000 dpi, co daje właśnie około 80 linii/mm (bo potrzebujemy dwu pikseli na linię). Przy rozdzielczości 300 dpi można wydrukować obrazek, naświetlić zdjęcie o rozmiarze 31x48 cm. Będziemy musieli poświęcić czas na skanowanie – trzeba oczywiście mieć dojście do skanera. Trzeba prawdopodobnie też będzie poświęcić czas na retusz zdjęcia. Na szczęście największa wada negatywów, czyli ziarno, widoczne jest tylko na powierzchniach pozbawionych faktury – najczęściej na fragmentach bezchmurnego nieba. W takich miejscach stosunkowo łatwo wykonać zaznaczenie i pozbyć się ziarna. Używam tu wtyczki do GIMP-a Bilateral Filter. Technika wymaga osobnego omówienia, ale na ogół daje się wyciąć szumy do „zera”. Przy czym kłopoty te występują z negatywami typu Konika VX 200 czy Kodak Gold. Tu występują żółte plamy na niebieskim niebie i wygląda to koszmarnie . W przypadku filmów klasy Fuji lub Reala ziarno jest nadal widoczne wyraźniejsze niż w „cyfrze”, ale subiektywnie – nieszkodliwe. Wreszcie w slajdach klasy Velvia zobaczymy je tylko w przypadku ostrej korekcji.

W przypadku aparatów cyfrowych matryca zachowuje się jak dobrej klasy slajd. Jednak mamy do dyspozycji 10-11 megapikseli. Jeśli chcemy zachować rozdzielczość 300 dpi, musimy zmniejszyć rozmiar odbitki do 34x22 cm. Dość często obroni się rozdzielczość 200-150 dpi. Jednak w przypadku „cyfry” dobrze będzie ustawić tryb zapisu do formatu RAW lub TIFF, gdyż inaczej komputer pokładowy aparatu, zapisując do JPG-a, może uatrakcyjnić nam zdjęcie, na przykład, maską wyostrzania. Ta może faktycznie wyostrzyć albo objawić się jako obwódka przedmiotów.

Średni format to skan o rozmiarach 6700x8540 pikseli. Tu trzeba zastrzec, że skaner skanerowi mocno nierówny, Rosjanie rozdzielczość wspomnianego Epsona 4990 wycenili na 2400 dpi. To daje skan o efektywnej rozdzielczości 6614x5196 przy uwzględnieniu faktycznej szerokości klatki 55 mm. Daje to obraz z rozdzielczością 300 dpi 56x44 cm – jak widać, tylko aparaty średnioformatowe osiągają „wystawowe” parametry. Według moich pomiarów mamy jednak te około 3200 dpi. Daje to rozdzielczość mniej więcej 63 linie/mm. To jest pewnie w okolicy rozdzielczości dobrych obiektywów średnioformatowych, więc więcej już się nie wyciśnie z tego sprzętu.

Tak więc mamy szereg – cyfra 11 megapikseli, mały obrazek 21-22 megapiksele i konieczność retuszu, średni format pomiędzy 34 megapiksele a 56-57 megapikseli. Retusz w przypadku slajdów tylko wówczas, gdy są skazy filmu czy jakieś włoski. Nieźle wyglądają także negatywy.

Paradoksalnie można wybrać chyba wariant zabawy z fotografią, w której ów średni format okaże się najtańszy. Stary aparat ze standardowym obiektywem marki Kijev można kupić za 100-200 zł. Przy odrobinie szczęścia – działający. Do tego potrzebujemy skanera lub dostępu do niego. Jeśli mamy pecha i skaner musimy kupić, niestety, trzeba wybulić od 1000 do 1700 zł. Tak więc mniej więcej za cenę „podstawowej” cyfrowej lustrzanki nabędziemy zestaw ongiś „zawodowy”. Ponieważ nie da się do „postkomunistycznych” aparatów kupić obiektywów za więcej niż 500 zł, to już praktycznie koniec szaleństw.

Jeśli chodzi o koszty filmów i wołania, to wielkie nie będą, bo aparatami średnioformatowymi zdjęcia robi się koszmarnie. Człowiek trzy razy się zastanowi, nim zdecyduje się na sesję. Waży taki sprzęt kilka kilogramów, trzeba bardzo uważać przy „ostrzeniu”, pamiętać, że obiektyw ma dwa razy więcej niż w „normalnym” aparacie, bardzo łatwo o poruszenie. Z filmu „wychodzi” 12 lub tylko 10 klatek. Wymiana filmu wymaga uwagi, łatwo go zaświetlić, trzeba uważać na oznaczenia na taśmie. Jedyna radość, że czasami uda się „trafić” i wówczas faktycznie jakość zdjęcia jest „odjazdowa”. I z tego jednego zdjęcia można zrobić sobie powiększenie.

 


< 19 >