Fahrenheit nr 58 - kwiecień-maj 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 24>|>

Za linią chmur

 

 

Klekot kół na drodze prowadzącej nad urwisko sprawił, że pozamykane w drewnianych opłotkach owce z ciekawością odwróciły łby. Straciły jednak zainteresowanie, gdy odkryły, że to tylko bracia Wraith pchają kolejną maszynę latającą, by zrzucić ją w przepaść. Dwójka nawiedzonych gnomów nic sobie nie robiła z tych niechętnych spojrzeń.

– Mówię ci, że to się nie uda – rzucił spocony Wiblur.

– Pchaj, nie gadaj – wysapał Ovrille.

Cali mokrzy od gorących promieni słońca dotaszczyli maszynę na szczyt wzgórza. Dwadzieścia metrów dalej niemal niezauważalnie (czyli tak, iż rozkojarzony spacerowicz mógłby się bardzo zdziwić) kończył się grunt pod stopami i rozpoczynał na powrót dobre dwadzieścia metrów niżej.

Wiblur, starszy z braci Wraith, zdjął kamizelkę i rozpiął przepoconą koszulę.

– To się nie uda – powtórzył.

– Nie mógłbyś wykazać trochę optymizmu?

– Gdyby bóg chciał, żebyśmy latali, dałby nam skrzydła.

– To dlaczego pomagasz?

– Bo jestem ateistą.

Wiblur wspomniał chwilę, kiedy rok temu Ovrille przyszedł do niego z tym pomysłem.

– Czy dobrze rozumiem? – dopytywał go Wiblur. – Chodzi o taki rydwan powietrzny bez pegazów, tak?

– Mniej więcej. – Pomysłodawca zamyślił się. – Właściwie... to dokładnie tak.

– To przecież bez sensu – wzburzył się Wiblur. – To tak jak wóz jadący bez koni.

– Samojazd! Genialne! – krzyknął ich mały kuzynek, Ford, wybiegając z pokoju.

– Ale po co? – dociekał Wiblur. – Skoro mamy latające stwory, to po co nam latające maszyny?

– Wiesz dobrze, że z jakichś powodów pegazy i gryfy nie lecą powyżej poziomu chmur. Chcę zobaczyć, co tam jest.

– Ech... – westchnął z rezygnacją pierworodny Wraith. – Ford przynajmniej ma już nazwę.

– Hmmm... nazwiemy to... Samofruw... albo lepiej... Lotosam!

Wiblur nigdy nie przezwyciężył niechęci do pomysłu brata (szczerze uważał, że coś, co się tak głupio nazywa, prędzej zapadnie się pod ziemię, niż wzleci w powietrze), jednak zgodził się wziąć udział w projekcie z różnych przyczyn. Pierwszą był strach przed zostaniem jedynakiem, drugą świadomość, że Ovrille’a i tak nie da się odwieść od jego szalonych pomysłów, trzecią potencjalny geniusz ukryty za każdym głupim pomysłem (oprócz nart wodnych), a czwartą fakt, iż „i tak nie ma nic lepszego do roboty”. Początkowe próby były jednak bardzo zniechęcające. Wiblur widywał kamienie, które miały większą motywację do pozostawania w powietrzu niż ich lotosamy. W końcu jednak, po bardzo wnikliwych studiach i bardzo bolesnej praktyce, młodszy z braci Wraith odkrył sekret aerodynamiki: więcej skrzydeł! Okazało się, że istnieje bardzo silna korelacja pomiędzy ilością płatów lotosamu a ich zdolnością do lotu. Dwupłatowiec nie był w stanie w ogóle oderwać się od ziemi. Trójpłatowiec był w powietrzu całe osiem sekund (licząc od wystrzelenia go z katapulty). Dwunastopłatowiec, co bracia Wraith poczytywali za swój osobisty sukces, utrzymał się w powietrzu przez okrągłą minutę (dopóki nie brakło mu paliwa). Korelacja jednak była tak oczywista, że Ovrille zastanawiał się, czemu Matka Natura w procesie ewolucji obdarzyła swoje latające dziatki tylko jedną parą skrzydeł (wyjątkiem jest gryf syjamski z Woolystone, ale niestety ze względu na skomplikowane problemy natury psychologicznej jest on nielotem).

Wilbur Wraith stał oparty o dwudziestotrójpłatowiec, który wciągnęli na szczyt wzgórza. Ovrille dokręcał ostatnie obluzowane śrubki.

– Chyba gotowe. – Odrzucił klucz francuski i wskoczył za stery. – Życz mi szczęścia – powiedział z tym szalonym optymizmem, który brzmiał jak: „Po co mi silnik, skoro mam ludzi, którzy dobrze mi życzą?”

Wilbur bez słowa stanął za lotosamem i popchnął klekoczącą, rozchybotaną konstrukcję w kierunku urwiska. Maszyna latająca, wbrew swej nazwie, zaczęła spadać. I już wydawało się, że będzie to najkrótszy lot w historii, gdy... stał się cud.

Jakiś zagubiony prąd wznoszący uderzył we wszystkie dwadzieścia trzy płaty. Orville wyrównał lot tuż nad ziemią i z krzykiem wzbił się w powietrze, mijając załom urwiska. Setki wełnianych głów poderwały się znad pastewnej trawy, by śledzić jego lot. Wiblur nie mógł uwierzyć własnym oczom.

– Udało mu się... – szepnął. – Udało mu się! – powtórzył krzykiem. – Leć, bracie! Leć!

 

***

 

Orville wznosił się i wznosił w niekończącym się korkociągu. Błękit nieba przybliżał się. Wyspy chmur tkwiły mu już tuż nad głową. Klucze kaczek podnosiły zdziwione dzioby, żeby spojrzeć na gnoma, który pokonał grawitację. I wyżej, wyżej. Dotknąć nieba. Już owce jak mrówki. Domy jak zabawki. Jeziora jak plamy atramentu. Wyżej, wyżej. Przez śmietanę cumulusów. Do słońca. Wyżej! I wtedy nagle...

...roztrzaskał się o nieboskłon.

 

***

 

Tu spoczywa Orville Wraith

1985-2007

Syn, brat, marzyciel, idiota

„Niebo to miejsce dla naiwnych”

 


< 24 >