Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet

 

 

Dywagacje o „cyfrowości”

Fotografie są na pewno genialne. Są fotograficzne. Natomiast teksty? Różnie. Taka książka. Traktuje niby o nowym zjawisku, jakim jest fotografia cyfrowa. Powiem szczerze, celebra owa, jaka się dzieje wokół tej „cyfrowości”, budzi zdziwienie i nawet pewną irytację technika, technologa i technokraty. Ale osso chodzi?!

Ano, o realność fotografii. Dalibóg, dopiero po dłuższej lekturze zrozumiałem, że są tacy, co problem rozbierają na czworo. Że mianowicie „cyfrowość” odbiera zasadniczy atut autentyzmu zdjęciom.

Zabawne, że chyba nigdzie w całej książce nie znalazłem w miarę prawdziwego wyjaśnienia, które wszelako jest tak techniczne i niehumanistyczne, że prawdopodobnie odebrałoby cały smak tym wszystkim dywagacjom. Mianowicie jest negatyw fotograficzny. Można powiedzieć: zwłaszcza negatyw. Przeźrocze, materiał odwracalny – już nie bardzo. Negatyw na przykład rejestruje „całą” skalę jasności. Na odbitce, nawet na ekranie komputerowym, nie da się jej przedstawić. Tak zwana głębia optyczna negatywu jest większa niż głębia optyczna ekranu komputerowego. Dlatego, jeśli ktoś by coś próbował zakombinować z fotomontażami, to o ile nie jest specem i nie przemyślał sprawy, na odwzorowaniu owej głębi połamie sobie zęby. Jeśli na przykład wykonałby zdjęcie ze zdjęcia, to mierząc densitometrem gęstość optyczną otworów okiennych do piwnic, można by wykryć oszustwo.

Szereg innych cech sprawia, że zmajstrowanie chemicznego negatywu, który byłby oszukany, a wyglądał na prawdziwy, jest trudne. Dlatego negatywom chemicznym wierzymy. W przypadku zapisu cyfrowego nie ma za bardzo sposobu, by zweryfikować „autentyczność” zapisu.

Taka jest podstawa sporu. Dopóki fotografia była „chemiczna”, można było mówić prawie bez pudła o tym, co się znajdowało na zdjęciu bez ingerencji. Zawsze można było powiedzieć fotografowi „pokaż negatyw” i tym sposobem dotrzeć do „oryginału” rzeczywistości. W przypadku „cyfry” owa ingerencja w sposób niemal niezauważalny przechodzi od „dozwolonego” retuszu do grafiki komputerowej. Granice są płynne. Jest obraz, oddający coś z „fotograficzną dokładnością”. Tym razem nie rzeczywistość, tylko na przykład artystyczne zamierzenie albo trywialne oszustwo. Ludzie odkryli rzecz poniekąd zwyczajną, że fotografii nie można wierzyć. I wokół tego niezwykłe zamieszanie.

Trochę trwało, nim zauważyłem, że autor zajmuje się właśnie tłumaczeniem takich, dla mnie oczywistych rzeczy, że tak naprawdę fotografia nigdy nie była „fotograficznym” zapisem świata. Zawsze była „graficzna”, zawsze intencjonalna, naznaczona interwencją człowieka. O ile, powiem szczerze, dywagacje obracające się wokół „cyfrowości” są mało interesujące, to przykłady, w których poddano obrazy bardzo fotograficznym zabiegom, jak np. zwykłe kadrowanie, są warte zastanowienia.

Zastanowienia warte też są artykuły dotyczące szalejącej „własności intelektualnej”. Ano, to taki reportaż z piekiełka. Ludziska sami sobie to zgotowali. Niby w imię sprawiedliwości i „żeby wreszcie był porządek”, a wychodzi nie jak zawsze, ale znacznie gorzej.

Książka w czytaniu nie jest łatwa. To znaczy chyba całkiem łatwo przeczytać ją bez szczególnej refleksji, bo to zbiór artykułów. Myślę, że przeczytać warto, nawet po to, by dojść do tego, w czym z autorem się nie jest w zgodzie, wręcz w całkowitym sporze.

 

Baron

Ocena: 4

 

Pedro Meyer

Prawda i rzeczywistość w fotografii

Tłum. Jacek Mikołajczyk

Helion, 2006

Stron: 304

Cena: 69,00

 

 

 

O muzyce?

Kiedy ktoś głupszy usiłuje pisać o kimś mądrzejszym, dobrze być nie może. Musi dojść do jakiegoś nieszczęścia. Pamiętam awanturę, jaka wybuchła wokół filmowej biografii Mozarta. Jednej z wielu zresztą. Milos Forman, owszem, tworząc Amadeusza, raz jeszcze udowodnił, że... potrafi się publiczności przypodobać. Jednak o Mozarcie nie potrafił wiele, szczerze mówiąc, chyba prawie nic powiedzieć. To znaczy chyba powiedział to, co widzi przeciętny słuchacz, który zresztą nie bardzo słyszy, któremu trzeba nawet muzykę „uhollywoodzić”, bo ma dębowe ucho: cholera wie dlaczego?! Dlaczego Mozart wielkim muzykiem był? Dlaczego Bach, dlaczego Paganini?

No cóż, nie rozumiem się na muzyce. Moje wykształcenie zakończyło się na lekcjach śpiewu w szkole podstawowej. Potem już totalnie nic. Miałem jedną śmieszną przygodę, gdzie nasz pan od muzyki przed kolejną olimpiadą turystyczną sprawdzał, czy nie mam kompromitującego braku słuchu. Zapewne zmieściłem się w normie. Niestety, żadnej melodii na dwie ręce nie potrafiłem wystukać. Bo nie ćwiczyłem. Nigdy. Na nic zdała się wiedza, ściśle teoretyczna, tycząca konstrukcji skal muzycznych i w związku z tym tego, po czorta są czarne klawisze.

Otóż, sprawa tak ponura, że aby pisać o muzyce i muzykach, trzeba się na muzyce choćby odrobinę znać. Wbrew powszechnemu mniemaniu, to, czego słuchamy na co dzień w radiu, muzyką jest nie bardzo. To „sweet noise”. Genialne określenie, jeśli wychodzimy od technicznej terminologii.

Aby pisać o muzyce, trzeba nie tylko się znać, trzeba jeszcze trochę owej muzyki słyszeć. Trzeba założyć, że odbiorca też cokolwiek słyszy. Albowiem ślepemu od urodzenia nie da się wytłumaczyć piękna kolorów. To jest chyba powód, dla którego opowieści już to malarzach, już to muzykach, już to o... pisarzach tak chętnie kończą w malinach.

Bo... przynajmniej nie być dużo głupszym od tego, o kim się pisze. Ot co.

No i jestem w kłopocie. Na mojego czuja, poza faktografią, książka ta o Paganinim niewiele powie. Owszem, faktografia tak, tyle że rozwodniona o zbeletryzowane historie na pół romansowe, na pół fantastyczne. Muszę jednak przyznać, że owe historie są same w sobie całkiem, całkiem.

Tak, to prawda, że lutnik zaczyna budowę instrumentu od poszukiwania właściwego drewna. To prawda, że ci ludzie chodzą czasami po lesie, stukają w pnie drzew i słuchają ich odzewu. Choć najczęściej robią to już w tartaku czy w specjalnych składnicach drzewa, to procedura jest prawdziwa i prawdziwym jest też to, że sławnym lutnikiem zostaje ten, który znajdzie jakieś nieznane nikomu drzewo. Więc opowieść o słynnych skrzypcach (w rzeczywistości nie jednych z pewnością) Paganiniego zaczyna się od lutnika, który znalazł zatopiony klon. Wydobyte z niego drewno nadało jego instrumentowi niepowtarzalne, zachwycające brzmienie. Jego brat, mniej zdolny lutnik, ukradł mu skrzypce i gdy wreszcie doszedł tajemnicy i wskoczył do jeziora, w którym tkwiło drzewo, zobaczył wplątane w jego konary zwłoki. Genialny lutnik z rozpaczy po utracie instrumentu popełnił samobójstwo. Paganini spotyka winowajcę po latach od tragicznych zdarzeń, gdy jest już stojącym nad grobem starcem. Upadły lutnik, zachwycony grą wówczas jeszcze nastoletniego młodzieńca, daruje mu swój największy skarb, instrument genialnego brata i oddaje ducha w poczuciu, że przynajmniej w części odkupił swe winy.

Tia... No i właśnie tak ta opowieść się toczy. Jeśli ktoś lubi romansidła i potrafi zapomnieć, że to opowieść o prawdziwym człowieku, bez żadnych literackich przenośni, potrafi przenieść się bez oporów w świat fantazji, proszę bardzo.

 

Baron

 

Ocena: 4

 

Charles Waldemar

Miłość, pasja i sława. Powieść o Paganinim

Polskie Wydawnictwo Muzyczne, 1986

 

 

 

Są dzieje

Są książki, które czytacz sensacyjnej beletrystyki z zasady omija dużym łukiem. Książki, po których nie tylko spodziewa się nudziarstwa, lecz których czytanie spowoduje, że być może sam stanie się nudziarzem. Podejrzewa, że lektura skutecznie może mu odebrać jakiś kawałek duszy, dzięki któremu tak dobrze funkcjonuje w wesołej kompanii.

Są książki, których lektura zaczyna się od niekoniecznie pochlebnej konstatacji, że autor to musiał się narobić! Musiał, owszem. Książki, które na pierwszy rzut oka napisano ku zadowoleniu tetryczejącej grupy pradziadków i dziadków, którzy owymi pradziadkami nie zdążyli zostać tylko z powodu drastycznego postępu jakości wyrobów przemysłu gumowego. Takie, żeby owym trzęsącym się staruszkom, którzy już jednego zdania złożonego sklecić nie mogą, bo po przecinku trzeba im przypominać, o czym mówili, zdawało się, że ich życiorysy właśnie zostały wpisane do światowego dziedzictwa kultury, jak Sfinks, piramidy oraz Kaczor Donald.

Przyznam szczerze, że doznałem tego uczucia, że jeśli szczęśliwie kawałka duszy nie stracę, to przynajmniej słodko zasnę na kartach dzieła. Takie podejrzenia miałem już w momencie, gdy zdejmowałem tomisko z półki. Surowa, brązowo-bura okładka wyraźnie informowała, że mam do czynienia z bardzo poważną pracą, która na pewno nie (jest przeznaczona) dla niepoważnych!

Pomimo że wsadzenie nosa do środka upewniło mnie w tym przekonaniu, bo trafiłem na poczet zasłużonych polskich fotografików, tak bardzo zasłużonych, że nigdy o nich nie słyszałem, książkę nabyłem.

No i zdziwiłem się. Bowiem prawie wszystkie tygrysy, które lubią, kochają takie wywody, które pokazują, co się mianowicie z czego wzięło. Nie tylko skąd się wzięły dagerotypy, ale, z przeproszeniem, rodinal albo firma Foton. Że był Foton, to wiedzą nieco starsze tygrysy, ale Foton to już kawałem mojej historii, a rodinal, no cóż, trzeba mieć odrobinę tego świra, żeby się moczyć w wywoływaczach, utrwalaczach, kręcić sobie koreksem, spoglądając niecierpliwie na stoper.

Niewątpliwie ci, którzy nie lubią żrących kąpieli oraz cudownie czarno-białych fotografii, stracą bardzo wiele smaczków. Niewątpliwie. Rzecz jednak w tym, że to, co zostanie, z dużym prawdopodobieństwem wystarczy. Można sobie wiele spraw przemyśleć, choćby jaki musiał być w owych dawniejszych czasach podział majątku, że fotografów stać było na wielkie studia, całe budynki budowane i projektowane z myślą o wykonywaniu stykówek.

Jeśli nawet nie interesuje nas ni czorta fotografia, te wszystkie bromowane papiery, to pewnie jednak mile połechce nam okolice porcja informacji o naszych narodowych sukcesach w dziedzinie, która obecnie jest domeną Japończyków. To my produkowaliśmy pierwsze „prawdziwe” papiery fotograficzne, u nas nasi inżynierowie produkowali znakomite obiektywy... No i komu to przeszkadzało?!

Można się też przekonać „wręcz przeciwnie”, że ci, co niby fotografię wynaleźli, mieli wielu poprzedników i że bynajmniej „to” nie wyskoczyło jak diabełek z pudełka, ale było wynikiem naturalnej ewolucji. Ludziska zauważyli coś, co zauważyć musieli, ślepym trzeba było być, żeby nie widzieć, potem coś spróbowali i wyszło. Jak se człek poczyta, to przestaje zazdrościć geniuszu owym pierwszym wynalazcom. Oni byli cholernie pracowici i niewiele więcej.

Natomiast patrząc po datach, po tym, co ludziom w jakim czasie udawało się osiągnąć, trudno nie odnieść dość smętnego wrażenia, że znacznie więcej pracowali. Chyba byli przyzwyczajeni do roboty, bo to przecież były czasy, że wodę w wiadrze się wnosiło, paliło węglem w piecach pod kuchnią. A ja ostatnio przeniosłem ikonę maila na pasek, żebym już nie musiał dwuklikać, żeby się uruchamiało jednoklikiem.

Powiem szczerze, że nie miałem pojęcia, że Polacy byli tak dobrzy w fotografii. Wciskające w ziemię, plakatowe zdjęcie „Na Zachodzie bez zmian” wykonał Jan Alojzy Neuman. Zdjęcie, jedną z ikon XX wieku, miałem przed oczami z przekonaniem, że to pewnikiem jakiś amerykański słynny korespondent wojenny musiał zrobić. W międzywojniu znajdziemy też „źródłozdjęć” późniejszego gierkowskiego stylu postsocrealistycznego. Otóż gdy człowiek dowiaduje się, że przed fotografią była rejestracja cieni profilów na materiałach światłoczułych, to puszcza go zazdrość wobec wynalazcy dagerotypu, zrobił niewielki krok do przodu, kiedy jednak ogląda zdjęcia, które w otoczeniu fury prac wyrosłych na gruncie romantycznego malarstwa nagle prezentują „czystą technikę fotograficzną”, to szczęka opada i człek sobie zadaje to niepokojące pytanie: jak ten, piiip, do tego doszedł?!

No cóż, nie wiem, czy to zdziwienie jest warte kasy, jaką na książkę wydać trzeba, bo nietania, nie wiem, czy młodszym tygrysom warto ją polecać, ale przyznać muszę, że ja się pomyliłem. To nie jest księga ku czci i pamięci, to coś, co zostawia ślad na rozumie, co bynajmniej nie usypia, ale ekscytuje niepokojącymi pytaniami. A jeśli już nawet nie, to solidny i z werwą przeprowadzony wykład o powstaniu dziedziny zwanej fotografią wydatek skompensuje.

 

Baron

Ocena: 5

 

Ignacy Płażewski

Dzieje polskiej fotografii 1839-1939

Książka i Wiedza, 2004

Stron: 447

Cena: 56,00

 

Japonia od kuchni

W ostatnich latach pojawiło się u nas sporo wydawnictw polskojęzycznych, dotyczących japońskiej kultury i tradycji. Możemy zgłębiać tajniki życia samurajów, japońskiej gramatyki lub estetyki, a także studiować religie i historię tego kraju. Tymczasem debiutujące na rynku wydawnictwo Hanami daje nam możliwość wglądu w dotychczas pomijany aspekt codziennej japońskiej kultury – jedzenie.

Nie mamy tu wcale do czynienia z kolejną książką kucharską, której przepisów najprawdopodobniej nigdy w życiu nie wypróbujemy. To pozycja dla pasjonatów, zainteresowanych historią i ewolucją japońskiej kuchni oraz obyczajów żywieniowych. Autorka śledzi zmiany, jakie zachodziły w tej kulturze na przestrzeni epok, poczynając od danych ze źródeł archeologicznych i kończąc na współczesności. W każdej epoce kultura żywieniowa zmieniała się wraz z technikami rolnictwa i obyczajami panującymi w kraju, a szczególnie w ośrodkach władzy. Tak oto dowiadujemy się, które momenty w historii były kluczowe dla sposobu żywienia Japończyków. Przykładem może tu być wpływ buddyzmu, który zawitał do Kraju Wschodzącego Słońca w VI wieku i dość szybko stał się szalenie modny. Moda na buddyzm zaowocowała wyrzuceniem z japońskiego menu mięsa na rzecz produktów pochodzenia roślinnego i morskiego. Dowiadujemy się, jak skomponowany jest japoński posiłek i jakie są podstawowe zasady zachowania się przy stole. Przede wszystkim jednak poznajemy sposób, w jaki przyrządza się japońskie potrawy – a jest to dość egzotyczna sprawa dla Europejczyka. W codziennej krzątaninie przy zdobywaniu produktów, a potem przy przyrządzaniu posiłku kryje się też wiele cennych informacji na temat codziennego życia Japończyków na przestrzeni wieków. Jasne stają się różnice panujące między poszczególnymi warstwami społeczeństwa: podczas gdy arystokracja zajadała się delikatnymi rybami przyrządzanymi na różne sposoby z dodatkiem białego ryżu, zwykli ludzie musieli zadowalać się niełuskanym ryżem wymieszanym z ziarnami innych zbóż oraz roślinami. Rzadko mogli pozwolić sobie na luksus zjedzenia ryby. Dopiero około XIX wieku pojawiły się atrakcje kulinarne dla ludzi przeciętnych – wraz z rozwojem lokali gastronomicznych. Przeróżne małe i tanie knajpki, bary, ruchome stoiska z gotowym jedzeniem spowodowały, że Japończycy zaczęli jadać poza domami. Zwyczaj ten do dzisiaj stanowi zresztą istotny element japońskiego krajobrazu kulinarnego.

Cóż jednak takiego jedzą Japończycy? Otóż mimo tego, że żyjemy w globalnej wiosce, że wszyscy i tak prędzej czy później lądujemy w międzynarodowych fast-foodach – Japonia zachowała specyficzną kulturę żywieniową. Przede wszystkim jedzenie jest bardzo ważnym elementem codziennego życia i relaksu Japończyków. Kiedy wybierają oni miejsce na krótki wyjazd poza miasto, często kierują się przewodnikami „dla smakoszy”, ponieważ koniecznie chcą spróbować lokalnych specjałów. W tym momencie istotne jest nie tylko zakwaterowanie w ładnym miejscu, przy gorących źródłach, ale również w miejscu, gdzie można smacznie i atrakcyjnie zjeść. O jedzeniu dużo się rozmawia, stawia się je w centrum spotkań towarzyskich, często zasiada się do wspólnego smakowania potraw. Wszystko jest istotne – wygląd, zapach, konsystencja, a nawet dźwięk, jaki jedzenie wydaje podczas konsumpcji. Jednocześnie posiłki nie należą do najtańszych – owszem, mamy możliwość zjeść szybko i tanio w rozmaitych małych punktach gastronomicznych, ale biada temu, kto zatęskni za jedzeniem europejskim. Koszt sporządzenia schabowego z ziemniakami i surówką może nim wstrząsnąć. W książce dowiadujemy się między innymi, dlaczego niektóre produkty są w Japonii straszliwie drogie, mimo że są produkowane na rynku lokalnym. Zapewne nikt nie jest w stanie przewyższyć Japończyków w pieczołowitości i trosce w podejściu do upraw.

Niewątpliwym atutem książki jest prostota, z jaką wyjaśnia się czytelnikowi zawiłości japońskiej kultury żywieniowej i tajniki kuchni. Niektóre proste składniki potraw autorka opisuje wraz ze sposobem ich przyrządzania. To powoduje, że zaczynamy lepiej rozumieć, z czego składa się japońskie jedzenie oraz w co ewentualnie należy się zaopatrzyć, żeby móc je sobie samemu przygotowywać. Najlepiej byłoby przeczytać tę książkę, zanim kupi się jakikolwiek zbiór przepisów kuchni japońskiej. Ale... zawsze istnieje jakieś „ale”, a „Tradycje kulinarne Japonii” nie są pozbawione wad. Pierwsze ostrzeżenie – zrozumienie treści książki może być trudne dla osób, które nie mają pojęcia o języku ani kuchni japońskiej. Występuje ryzyko, że taki czytelnik zostanie przytłoczony ilością japońskiego słownictwa i zwyczajnie pogubi się po paru stronach, ponieważ nie będzie pamiętał, co to było ume, shiso albo shoyu. Czytelnicy, którzy rzadko mieli okazję zobaczyć japońskie produkty spożywcze, będą prawdopodobnie narzekać na brak odpowiednich ilustracji. W całej książce jest zaledwie jedenaście zdjęć! To niewiele jak na tak egzotyczną dla polskiego czytelnika dziedzinę. Ostatnią wadą książki jest niedbała korekta, która przepuściła kilka błędów gramatycznych, ortograficznych i zabawnych literówek – szyderczy rechot wzbudzają Targi Przemysłu Spożywczego Podagra. Trudno też zgodzić się ze stwierdzeniem, że mięso wrzucone do wrzątku skwierczy – co podobno ma ilustrować dźwięk wydawany przez jedną z potraw. Byłoby świetnie, gdyby wydawnictwo unikało takich niedociągnięć w swoich przyszłych publikacjach.

Podsumowując, podkreślę jeszcze raz, że jest to w tej chwili jedyna znana mi książka na polskim rynku tak dokładnie omawiająca różne aspekty japońskiej kultury żywieniowej. Oczywiście brak całej tej wiedzy wcale nie przeszkadza podczas smakowania sushi czy zielonej herbaty. Warto jednak mieć świadomość, co i dlaczego jemy, skoro już zasmakowała nam kuchnia japońska. A przy okazji dowiemy się wielu ciekawych rzeczy o Kraju Kwitnącej Wiśni. Polecam.

 

Bebe

 

Ocena: 4

 

Magdalena Tomaszewska-Bolałek

Tradycje kulinarne Japonii

Hanami, 2006

Stron: 173

Cena: 29,90

 




Pani podinspektor na wakacjach

Mamy lato, prawda? A jak lato, to i kocyk na plaży, ewentualnie w ogródku by się przydał przy lekturze lekkiego, łatwego i przyjemnego czytadła. Czytadło się znalazło – kryminał Adrianny Ewy Stawskiej; kocyk też – tyle że na kanapie, przy szczelnie zamkniętym oknie, żeby nie wywiało ostatnich resztek ciepła z mieszkania.

Przynajmniej książka nie rozczarowała...

Pani podinspektor – interesująca kobieta w średnim wieku, ustabilizowana materialnie i zawodowo, zamierza spędzić długi weekend w eleganckim hotelu w Wigrach, aby wypocząć, nabrać sił, naładować akumulatory oraz... w przyjaznej atmosferze rozstać się z mężem – przystojnym skurczybykiem, hojnie szafującym swoim nasieniem na lewo i prawo.

Plan wypala inspektor Ewie Lewickiej mniej więcej w jednej trzeciej. Sam hotel jest cudowny – przekształcony z klasztoru kamedułów, gdzie eremy robią za pokoje hotelowe. Przepiękne krajobrazy wigierskich okolic, dobre jedzenie, kulturalne towarzystwo – aż się prosi, by się wyciszyć, uspokoić, przemyśleć to i owo. Niestety, drugiego dnia pobytu inspektor Lewicka natyka się na zwłoki dyrektora hotelu, tego samego, który jeszcze poprzedniego wieczoru czarował, bałamucił i podrywał naszą bohaterkę.

Lewicka nie osiągnęłaby swojej pozycji w policji i nie wspięłaby się na kolejny szczebel awansu zawodowego, gdyby w tych okolicznościach nie dała się namówić suwalskiemu komisarzowi do pomocy w śledztwie.

I w ten sposób w zamyśle uroczy weekend zamienia się w żmudne dochodzenie: kto i dlaczego zabił.

Powieść Stawskiej nie powala na kolana Boh wie jak skomplikowaną intrygą. Nawet średnio uważny czytelnik dostrzeże prawdopodobny motyw zbrodni oraz odgadnie osobę mordercy już od pierwszego kopa. Jednak akcję prowadzi autorka niczym rasowa „kryminalistka” (tak moja ukochana Chmielewska nazywa pisarzy parających się tworzeniem powieści kryminalnych) – odsłania przed nami kolejne fragmenty układanki wtedy, kiedy powinna; nie podsuwa tropów wcześniej; gmatwa w odpowiednich momentach; dokłada bohaterów i motywy, aż do kulminacyjnego rozwikłania tajemnicy. Wszystko logicznie i sprawnie.

Bardzo mi się spodobał sposób pisania Stawskiej – jej plastyczny język opisów, charakteryzowania postaci, bystrych dialogów. Nie ma niepotrzebnych dłużyzn, nadmuchiwania historii, przeładowania zbędnymi elementami. Nawet osobisty dramat pani inspektor nie ma na celu wyciśnięcia łez z potencjalnych czytelniczek, oczekujących tragicznych losów nieszczęśliwej miłości – jest on (ów dramat) wpleciony po to, by po pierwsze – rozdzielać wątek śledztwa, po drugie – ukazać „ludzkie oblicze” postaci bohaterki, aby nie zrobić z niej porucznika Borewicza w spódnicy.

Wielbicielom gatunku mogę polecić z marszu – parę godzin przyjemnej lektury. Ja z całą pewnością sięgnę po następne pozycje Adrianny Ewy Stawskiej.

 

Mormor

 

Ocena: 5

 

Adrianna Ewa Stawska

Śmierć w klasztorze

Wydawnictwo Otwarte, 2007

Stron: 312

Cena: 29,00

 

 

 

 



Katedrę znam w Barcelonie

Chyba mnie ktoś przeklął, względnie trafiłam oto na nić do kłębka spisku. Straszliwego spisku polskich wydawców fantastyki, mającego na celu zniechęcenie mnie do lektur spoza gatunku. A tłumaczeń w szczególności. I jak tak dalej pójdzie, to niewykluczone, że te podłe knowania zakończą się sukcesem.

Oczywiście, doskonale wiem, że informacjom zamieszczanym na czwartej stronie okładki ufać nie należy. Nie znaczy to jednak, że tam nie zerkam, choćby po to, by dowiedzieć się, czy dany tytuł w ogóle może mnie zainteresować. O ile informacje o tym, że książka utrzymywała się przez rok na miejscu pierwszym hiszpańskiej listy bestsellerów, że została przetłumaczona na trzydzieści języków, że tkwiła, jako ta skała, na włoskiej topliście, nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia (bo czego to w końcu ludzie nie kupują), o tyle wiadomość, że autor inspirował się „Filarami ziemi” Folleta, podziałała jak marchewka. Niestety, była to jedyna, w dodatku lekko przywiędła, marchewka w koszyczku, resztę przestrzeni wypełniały kije.

Mimo tego, że autor starał się stworzyć kilkudaniowy obiad ściśle według sprawdzonego przepisu (przygoda, miłość, seks, zdrada, spiski, budowa katedry i historia, doprawione słońcem Katalonii), udało mu się upichcić zestaw z restauracji innej niż wszystkie. Owszem, nie ukrywam, zdarza mi się jadać w McDonald’s, ale żeby się delektować?! Big Mac na siedemset cztery strony! Bez przesady.

Oczywiście, książka w wersji oryginalnej może porywać malowniczym językiem, na przykład, a wszystko to wina tłumacza, ale... No właśnie, tak się składa, że „Filary ziemi”, skoro już o tym tytule wspomniał autor i wydawca, które stoją na mojej półce, są translacją z wydania rosyjskiego, co widać, słychać i czuć, a mimo to nie mogłam się od lektury oderwać. Nie raz, nie dwa.

A „Katedra w Barcelonie”? Cóż... Budowaliśmy, budowaliśmy i zbudowaliśmy, tylko co mnie to obchodzi? No, chyba żebym spędzała wakacje nad Bałtykiem, a lato było wyjątkowo zimne i deszczowe.

 

Ebola

 

Ocena: 3

 

Ildefonso Falcones

Katedra w Barcelonie

Tłum. Magdalena Płachta

Albatros, 2007

Stron: 704

Cena: 35,00

 


< 04 >