Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

 


Ani słowa

 

okladka

To będzie dość nietypowa recenzja – zamierzam stanąć na głowie, żeby nie ujawnić nic, ale to nic z treści książki, i mam nadzieję, że mi się to uda. Powód jest prosty – uważam za barbarzyństwo pozbawianie czytelników możliwości odkrywania świata wykreowanego przez Sandersona zgodnie ze stworzoną przez niego ścieżką. Już pierwsze strony książki przynoszą niespodzianki i zaskoczenia – nie będę ich więc psuła.

Zacznę może od tego, że obojętnie, a nawet wręcz nieufnie podchodzę do wszystkich peanów, jakie wydawcy wypisują na okładkach książek. I jest mi obojętne, czy cytują „New York Timesa”, czy np. Orsona Scotta Carda – wiadomo, gdyby wyżej wymienieni książkę zjechali, nie pojawiłoby się to na okładce. Każdy rozsądny wydawca wybiera z morza recenzji to, co najbardziej pozytywne. Tak więc potok pochwał na ostatniej stronie okładki kompletnie do mnie nie przemówił. Fakt, że dwie osoby z miejsca zgłosiły chęć pożyczenia ode mnie „Elantrisa”, jak tylko przeczytam i zrecenzuję, też jakoś nie dał mi do myślenia. Obiecałam, że jak przeczytam, to pożyczę, a tymczasem odstawiłam książkę na półkę i zajęłam się magisterką. Całe szczęście, że nie wiedziałam, co odstawiam, bo zakończenie przeze mnie edukacji na szczeblu wyższym z pewnością by się opóźniło.

Otóż okazało się, że na mojej półce stał skarb. Nie wiem, czy najlepsza, ale z pewnością jedna z najlepszych powieści fantasy, jakie zdarzyło mi się czytać. Książka z rodzaju tych, które pochłania się z głodem w oczach i wypiekami na twarzy, a kiedy dojdzie się wreszcie do ostatniej strony, odkryje wszystkie tajemnice, to człowiek jest tak oszołomiony, że nie może uwierzyć, że to już, że trzeba wrócić do normalnego świata. Dawno żadna książka nie dostarczyła mi takich wrażeń.

Przede wszystkim autor stworzył bardzo ciekawy i spójny świat, zarówno pod względem politycznym, religijnym, jak i historycznym. Ten obraz uzupełnił o zagadkę – tajemniczą katastrofę, która zmieniła wszystko. I, żeby dopełnić całości, umieścił w tym świecie sympatyczne, interesujące postacie (z postaciami wiąże się jedyna wada książki, ale o tym za chwilę). Na działania bohaterów wpływają przeplatające się ze sobą interesy polityczne, religijne, osobiste. Jestem pełna podziwu dla autora, że zapanował nad tą misterną pajęczyną, zdołał ją przekonująco i jasno przedstawić czytelnikowi, a potem doprowadzić do logicznego zakończenia.

Jest jeden maleńki minus, który prawie nie dociera do czytelnika w trakcie lektury, a pojawia się później, kiedy zaczyna się myśleć o treści książki – niektóre postacie są zbyt idealne, zbyt stereotypowe. Dotyczy to tylko kilku bohaterów pozytywnych – z budowaniem wielowymiarowych osobowości ich antagonistów Sanderson radzi sobie doskonale. Niestety, zawodzi lekko przy kreowaniu „tych dobrych”. Nie jest to jednak wada na tyle dokuczliwa, żeby miała wpłynąć na moją ocenę książki.

Nie lubię kategorycznych stwierdzeń, ale w tym wypadku sobie na takie pozwolę – dla fanów fantasy „Elantris” to naprawdę pozycja obowiązkowa. Bo chyba każdy czytelnik marzy o książce, która na kilka godzin pochłonie go całkowicie.

 

Milena Wójtowicz

 

Brandon Sanderson

Elantris

Tłum. Aleksandra Jagiełowicz

Wydawnictwo MAG, 2007

Stron: 500

Cena: 39,00

 


Ach, śpij, kochanie...

 

okladka

Rafał Kosik już nas przyzwyczaił, że jego cykl o superpaczce Felixa, Neta i Niki to powieści wydane w sposób profesjonalny: sztywna oprawa, szyty grzbiet, wyraźny druk, bardzo ładne ilustracje. I na dodatek wnętrze książki prezentuje całkiem niezłą treść. Nie inaczej jest w przypadku trzeciej powieści z cyklu: „FNiN oraz Pałac Snów”.

Dla przypomnienia: przyjaciele to uczniowie w tym momencie drugiej klasy gimnazjum. Felix – domorosły wynalazca, syn uznanego wynalazcy; Net – cudowne dziecko informatyki, syn cudownego dorosłego informatyka; oraz Nika – zupełnie zwyczajna dziewczyna z niezupełnie zwykłą umiejętnością empatii, bez rodziców. W poprzednich częściach a to walczyli z supermózgiem Mortenem („FNiN oraz Gang Niewidzialnych Ludzi”), a to podążali po ścieżkach czasu („FNiN oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa”). Są inteligentni, błyskotliwi, honorowi, mają poczucie humoru i dość mocno rozbudzoną wyobraźnię.

Od pewnego czasu Nika zaczyna źle sypiać – śnią się jej koszmary, że po ulicach Warszawy goni czarna karoca w zaprzęgu jeszcze czarniejszych rumaków; po przebudzeniu zaś ma wrażenie, że całą noc łupała skałę w kamieniołomie – tak jest zmęczona fizycznie. Przysypia na lekcjach, wygląda fatalnie. Przyjaciele są zaniepokojeni – dlatego że epidemia napadowej śpiączki powoli ogarnia nie tylko szkołę, ale i całe miasto: zasypiają ludzie w tramwajach, kierowcy autobusów na przystankach, w komę zapada spodziewająca się dziecka mama Neta.

Orientują się, że ktoś (coś) steruje tymi snami, że powinni zacząć działać, by nie zasnął cały świat. I tak trafiają do bezsnu – krainy na pograniczu jawy i snu.

Kosik rewelacyjnie opisał ten... równoległy...? alternatywny...? świat. Ma autor niesamowitą wyobraźnię: odmalował z pietyzmem ów swoisty brak równowagi, harmonii, chronologii czy logiki, które towarzyszą snom. Chyba każdy z nas pamięta, jak pokręcone potrafią być marzenia senne – aż ciężko opisać, by oddać sensowność wypowiedzi: spadamy, by za moment wygrzebywać się spod zwałów piachu; pływamy samotnie w oceanie, słyszymy wołanie, spoglądając za siebie, widzimy całą armię konnych. We śnie nas to nie dziwi, na jawie – i owszem. Kosikowi udało się nie dość, że sprawnie poprowadzić czytelnika przez ten odrealniony bałagan, to jeszcze zapanować nad tekstem – nie odnosimy wrażenia oniryczności, wszystko ma sens i logicznie prowadzi tam, gdzie zamierza nas poprowadzić autor.

Nie wiem, ile części przygód trojga przyjaciół zamierza jeszcze napisać Rafał Kosik, ale mam wrażenie, że kolejna powieść będzie jeszcze lepsza od poprzednich. Widać, że autorowi sprawia frajdę pisanie dla młodszych czytelników – a jego postaci nabierają głębi, rozwijają się drugoplanowi bohaterowie. Oby tak dalej.

 

Karolina Kacprzak

 

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Pałac Snów

Powergraph, 2006

Stron: 464

Cena: 34,90

 


Zagłada nadejdzie... za sto lat

 

okladka

„Ziemia. Rok 2207. Astronom Benon Haywick odkrywa na tle Mgławicy Andromedy (...) obłok lodowych brył, lecących z ogromną prędkością w kierunku Ziemi. Z obliczeń wynika, że rój uderzy w powierzchnię planety za sto lat.”

Przeczytawszy te słowa na tylnej stronie okładki najnowszej powieści Andrzeja Zimniaka, od razu wyrobiłem sobie w głowie pewien jej obraz. O, pomyślałem, oto książka, która ukaże wizję świata zagrożonego przez odległą, choć nieuniknioną katastrofę. Książka, w której społeczeństwo przyszłości stanie w obliczu zagłady, a jego słabe punkty zostaną obnażone, niczym na swoistym sądzie ostatecznym.

No, trochę przesadzam, ale generalnie spodziewałem się książki raczej epickiej, skupionej na większej grupie postaci niż standardowa kilkuosobowa drużyna, z podziałem ról na twardziela, mózgowca i błazna. Tymczasem „Biały rój” bliżej jest raczej tej drugiej wizji, co oczywiście samo w sobie nie jest w żaden sposób wadą. Tyle tylko, że dość ciężko emocjonować się przygodami grupki ludzi, którzy nie mają szans dożyć do wspomnianego kataklizmu – tym bardziej, że żadne z nich nawet nie ma dzieci.

Głównymi bohaterami książki są astronom Benon Haywick, odkrywca tytułowego roju, oraz genetyk Gloria Herreira, która ma pomóc w wykonaniu planu stworzenia nowego gatunku człowieka, zdolnego przetrwać na Ziemi po kataklizmie. Autor robi co może, by uczynić tę dwójkę postaciami ciekawymi, lecz osiąga bardzo umiarkowany sukces – oględnie mówiąc, nie porywają. Nieco bardziej interesujący są bohaterowie drugoplanowi, choć tu z kolei można mówić o pewnej przesadzie. Flagowym przykładem jest tajemnicza agentka Anita, z jakiegoś nieokreślonego powodu zainteresowana powodzeniem projektu. Ma ona w powieści rolę chodzącego czołgu, a przy okazji żywego deus ex machina. Jeśli jest coś, z czym inni nie mogą sobie poradzić, to spokojnie, Anita załatwi sprawę. Potrafi też wykonać profesjonalne fellacio.

Na osobne wspomnienie zasługują dialogi. Zajmują lwią część książki i biorą na siebie główny ciężar popychania naprzód fabuły. A czyta się je niełatwo, jako że bohaterowie prześcigają się w dygresjach, nawiązaniach i cytatach. Zdarza im się używać anachronicznych słów i niecodziennych konstrukcji. Czasem, kończąc wypowiedź, mówią już o czymś zupełnie innym niż na jej początku. Momentami wręcz ciężko ich zrozumieć. Jeżeli to celowy zabieg autora, który chciał ukazać inny sposób mówienia ludzi za dwieście lat, to wyszło znakomicie. Pytanie tylko, czy właśnie o to chodziło?

Co z fabułą? Cóż, to akurat jeden ze słabych punktów książki. Cała historia wydaje się posklejana ze średnio pasujących do siebie fragmentów i stanowi ciąg przyczynowo-skutkowy tylko dlatego, że autor tak postanowił. Owszem, niektóre pomysły są całkiem ciekawe – potrafią rozbawić, zaskoczyć czy dać do myślenia. Szkoda tylko, że nie tworzą spójnej całości. Niektóre wątki wydają się wręcz wepchnięte na siłę, „bo powinny być w książce SF”. Dobrym przykładem jest wizyta dwóch pomagających Haywickowi informatyków w cyberprzestrzeni. Może gdyby książka była dwukrotnie dłuższa, takiego skakania po wątkach można by uniknąć. A tymczasem mamy sytuację, gdzie bohaterowie czasami zrobią coś wybitnie głupiego – jak choćby wizyta w restauracji w najbardziej niebezpiecznej dzielnicy miasta – tylko po to, by pchnąć fabułę naprzód.

Jaka konkluzja? Hm, to dziwna książka, raczej nie dla każdego. Część czytelników może się przez nią zwyczajnie „nie przebić”. Na pewno nie jest to literatura popularna i odradzam „Biały rój” wszystkim, którzy szukają po prostu czegoś do poczytania. Bardziej ambitni czytelnicy też mogą poczuć niedosyt, bo jakkolwiek powieść w niektórych momentach zmusi ich do myślenia, w innych porazi niedopracowaniem lub naciąganym biegiem zdarzeń. Nie jest to zła książka, ale do poziomu dobrej brakuje jej na tyle dużo, że trudno ją z czystym sumieniem polecić komuś innemu niż hardcorowym fanom SF. Resztę ostrzegam, że sięgając po „Biały rój”, robią to na własne ryzyko.

 

Wojciech Misiurka

 

Andrzej Zimniak

Biały rój

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 345

Cena: 32,00

 


Nie taki zły grabarz

 

Kilka dni temu kupiłem grę „Resident Evil 4”. Radości nie było końca. Gdy wsiadłem do samochodu, stanęło przede mną pierwsze zadanie – uporanie się ze złośliwą folią. Później było łatwiej. Otworzyłem pudełko i... Zdziwiłem się jak diabli. Wśród instrukcji oraz innych szpargałów ujrzałem bowiem cieniutką książeczkę.

Patrzę na okładkę... Pierwsze skojarzenie – reklama nowego zbioru opowiadań Andrzeja Pilipiuka „Czerwona gorączka”. Częściowo miałem rację. Z czystej ciekawości (od pewnego czasu nosiłem się z zamiarem nabycia tego tytułu) zerknąłem do środka. Prócz fragmentu tytułowego tekstu ujrzałem napisane specjalnie dla tego wydania gry opowiadanie „Szkolenie”. Muszę przyznać, że taki dodatek jest o niebo lepszy od kolejnej podkładki pod myszkę (inna rzecz, że wciśnięcie podkładki do pudełka DVD byłoby godnym zobaczenia procesem).

Rzut okiem na ilość stron powiedział mi wszystko. Ów twór ma jedynie niepełne trzy strony. Nie byłoby to niczym dziwnym, gdyby nie format książeczki. Cóż, pudełko DVD jest sporym ograniczeniem. W końcu, prócz płyty z grą, musi tam wejść jeszcze instrukcja oraz parę papierowych ułatwiaczy. Innymi słowy, w tym wypadku trzy strony to bardzo mało.

Jednak autor pokazał klasę, wykorzystując dostępne miejsce w sposób zręczny i dając czytelnikowi utwór, który, jeśli nie zaspokaja głodu (ponieważ pewien niedosyt pozostaje), to satysfakcjonuje. Czytając o przygodach grabarza i jego ucznia, czułem, jak ichni świat, gdzie cmentarz ma sto czterdzieści hektarów i mieści ponad milion nieboszczyków, wciąga mnie w siebie. Problemy pracowników nekropolii rozbijają się o umarłych. Jak powszechnie wiadomo, nieboszczycy mają to do siebie, że czasem lubią rozprostować kości. Niestety, tylko „dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięć siedem” procent ma wystarczająco dużo kultury osobistej, by tego nie robić.

Czytelnicy obserwują trening, jaki stary wyga urządza młodemu, mającemu zostać grabarzem. Jak można się domyśleć, początki bywają trudne. Żółtodziób boi się pociągnąć za spust służbowego obrzyna, by położyć umarłego spać. Powiedzenie o praktyce czyniącej mistrza ma zastosowanie i w tym przypadku.

Sam klimat „Szkolenia” doskonale wpisuje się w RE. W końcu przez całą serię mamy do czynienia z zombiakami. Jednak dopiero czwórka zrywa z tą tradycją, wprowadzając bardziej ludzkich wrogów. A właśnie tacy są nieumarli w opowiadaniu Pilipiuka. Szwendają się nawet za dnia, starając dopasować do otaczającego tłumu. Najczęściej za pomocą litrów perfum i centymetrów tapety. Jednak czujne oko grabarza wszystko wypatrzy. Inną sprawą jest to, że stary wyga woli strzelać do zombiaków po zmroku, nie chcąc trafić nikogo postronnego.

Tym niemniej pewien niemiły zgrzyt towarzyszy lekturze tekstu od początku do końca. Chodzi mi o jego krótkość (ciężko mi użyć w tym wypadku określenia „długość”). Nim akcja rozkręci się na dobre, następuje CIACH i... koniec. Mimo tego opowiadanie jest na bardzo dobrym poziomie. Nie przeszkadza narracja w pierwszej osobie czy brak dialogów. Patrzymy na wszystko oczami grabarza. Nawet reakcje żółtodzioba są filtrowane przez starego. Pilipiuk wykonał kawał dobrej roboty. To zdanie może być zgrabnym podsumowaniem całości.

Decyzja Cenegi (polskiego wydawcy gry) o dodaniu takiego bonusu była bardzo trafna. Zgoda Fabryki Słów (bo to ich nakładem owa broszurka mogła się ukazać) nikogo nie powinna dziwić. Taka popularyzacja dzieła oraz autora (tak na marginesie – akcja promocyjna książki odbyła się jednocześnie z premierą RE4) jest bardzo dobrze przemyślanym i potrzebnym zabiegiem w czasach, gdy coraz więcej osób sięga po gry zamiast książek. Zawsze istnieje możliwość, że gracz przeczyta to, co wydawca dołączył, i zdecyduje się na lekturę całości. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Jakkolwiek dobre opowiadanie by nie było, wciąż jest tylko dodatkiem do gry. Nie należy kupować całości (i zapłacić osiemdziesiąt złotych) jedynie po to, by przeczytać dobrego shorta. Jednak jeśli jesteście zapalonymi graczami i kochacie gatunek survival horror, to ten wyjątkowy dodatek uraduje wasze serca.

 

Piotr Szczeponik

 

Andrzej Pilipiuk

Szkolenie

Fabryka Słów, 2007

Stron: 3

Cena: dodatek do gry „Resident Evil 4”

 


< 05 >