Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (5)

 

 


O jeden wątek za daleko...

 

okladka

Na początek – tonem wyznania: nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo zmęczyła mnie gadatliwość i majaczenia Lestata w „Opowieści o złodzieju ciał”, póki nie dostałam do recenzji „Krwawego kantyka”. Zanim wzięłam się do czytania, spędziłam kilka dni na patrzeniu na książkę z niechęcią. Po rzuceniu przepisowej ilości spojrzeń wzięłam się do czytania i spotkało mnie dość mile zaskoczenie – ku mojej nieopisanej uldze, w tym tomie Lestat już nie zadręcza czytelników swoimi wielostronicowymi wynurzeniami, jak to czynił w „Opowieści...”. Po kilku męczących i mało wnoszących do akcji fragmentach na początku wypowiedzi wampira robią się zwięzłe i o wiele bardziej zrozumiałe. Tym razem już nie psuły mi tak nachalnie lektury. I całe szczęście, bo „Krwawy kantyk” jest niezłą książką.

Jest to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w „Posiadłości Blackwood”, ale broni się też jako samodzielna książka. Akcja koncentruje się na odkrywaniu tajemnicy rodziny Mayfair, której przedstawicielka właśnie stała się za sprawą Lestata wampirem, tym samym wciągając jasnowłosego dandysa w swoje sprawy. Czy może raczej Lestat sam się w jej sprawy wciągnął, bo jak wie każdy czytelnik powieści Anne Rice, leży mu szczególnie na sercu los licznej rzeszy osób żywych i martwych, które hojnie obdarza swoją miłością szczerą, platoniczną i bezinteresowną.

W „Krwawym kantyku” oprócz Lestata i wspomnianej wampirzycy mamy do czynienia z zestawem ciekawych postaci, także śmiertelników. Takie rozogniskowanie dobrze robi akcji. Sekret Mayfairów, który bohaterowie starają się odkryć lub chronić (zależy, po której stronie kto stoi), jest czytelnikowi przybliżany w bardzo nęcący sposób. Rice podtrzymuje zainteresowanie odbiorcy aż do samego końca, który niestety, przy tak zbudowanym napięciu i pobudzonej ciekawości, zwyczajnie jest niewystarczający. Książkę czyta się prawie z wypiekami na twarzy, a w momencie kiedy zagadka zostaje rozwiązana, te prawie wypieki zastępuje grymas zawodu i zniesmaczenia – no bo jak to tak? Kto przeczyta, ten zrozumie, skąd się wziął tytuł tej recenzji. Z jednej strony, autorce być może należą się brawa za zaskoczenie czytelnika, ale z drugiej – co za dużo, to nie zdrowo.

A skoro już o zakończeniu mowa – czy to nie piękne, że wszystkie problemy raz-dwa w stylu deus ex machina rozwiąże nie kto inny, jak nasz złotowłosy elegancik i jego wierne komando wampirów? Ewentualnie sam superdandys, jeśli komanda akurat nie ma. Nic, tylko dać mu niebieskie getry, czerwone slipy i koszulkę z wielką literą L. Wniosek – zakończenie kładzie książkę.

Tak na marginesie, gdyby ktoś się jeszcze nie zorientował – nie lubię, łagodnie mówiąc, Lestata. Z każdą kolejną „Kroniką wampirów” coraz bardziej. Przyznaję się do tego uczciwie i otwarcie, bo ktoś, kto tę postać uwielbia, powinien wziąć poprawkę na moje zarzuty. Mimo niechęci do głównego bohatera i powyższych zastrzeżeń „Krwawy kantyk” czytałam z zainteresowaniem. Na tle innych książek Anne Rice wypada pozytywnie i mnie osobiście przywróciła odrobinę wiary w wampiry made by ta pani. No, pomijając tego jednego.

 

Milena Wójtowicz

 

Anne Rice

Krwawy kantyk

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2007

Stron: 372

Cena: 29,90

 


Wielka nieobecna

 

okladka

Życie midszypmena nie jest usiane różami. Z głową pełna nabytych w Akademii Królewskiej Marynarki wiadomości, z nadziejami i ambicjami, trafia na okręt, gdzie traktowany jest gorzej od zwykłego załoganta. On, który już niedługo będzie oficerem, a kto wie, może i za kilka lat dowódcą! Ale zanim do tego dojdzie, trzeba zacisnąć zęby i bohatersko znosić wszelkie przeciwności losu i polecenia przełożonych. Może prościej byłoby, gdyby swój pierwszy patrol bojowy midszypmeni odbywali w spokojnych czasach, jednak nawet tutaj los nie jest łaskawy dla głównych bohaterów powieści Davida Webera „Cień Saganami”.

Gwiezdne Królestwo Manticore, będące miejscem akcji książek z cyklu Honor Harrington, jest państwem bogatym. Korzystne położenie w okolicach kosmicznej osobliwości, umożliwiającej niemal natychmiastowe przemieszczanie się na wielkie odległości, mądrość rządzących, przedsiębiorczość obywateli, niezłomna postawa kosmicznej floty – oto filary, na których królestwo przez długie lata rosło w siłę i zasobność. Jednak, jak to zwykle w takich opowieściach bywa, w okolicy nie brakowało wrogo nastawionych narodów czy instytucji. Piraci, handlarze niewolników, Ludowa Republika Haven to główni wrogowie Gwiezdnego Królestwa. O walkach z przestępcami, o wielkiej wojnie z Ludową Republiką David Weber pisał w kilkunastu wcześniejszych tomach tej bardzo popularnej sagi. Honor Harrington, będąca główną bohaterką tych opowieści, wydoroślała, awansowała i w okresie opisywanym w „Cieniu Saganami” jest już poważaną admirał Czerwonej Eskadry. W związku z tym, że życie dowódcy związku taktycznego nie obfituje w przygody, za to wypełnione jest papierkami i przesuwaniem klocków po kosmicznej mapie, autor zdecydował się na wprowadzenie całej plejady nowych bohaterów i przeniesienie akcji na nieopisywany dotychczas teatr działań.

Ludność planet zrzeszonych w Gromadzie Talbott w referendum zadecydowała o przyłączeniu do Królestwa Manticore. Planety Gromady nie stanowiły jednak politycznej jedności, dlatego też rozpoczęły się trudne i czasochłonne polityczne rozmowy, mające na celu uchwalenie wspólnej konstytucji, będącej podstawą do przyłączenia. Na ten okres admiralicja oddelegowała w rejon Gromady niewielkie siły, które wzmocnić ma najnowszy ciężki krążownik klasy Edward Saganami – HMS Hexapuma. Zaś na jego pokładzie odbywają swoją pierwszą misję bojową nasi midszypmeni, nazywani potocznie zasmarkańcami. Wydawałoby się, że zapowiada się nudna i rutynowa misja, jednak nie wszystkim obywatelom Gromady podoba się koncepcja utraty niepodległości. Planety z tego regionu były też do tej pory zwyczajowym terenem wpływów Ligi Solarnej. Ta zbiurokratyzowana i skorumpowana potęga nie będzie więc zbyt przychylnie przyglądać się utracie swoich stref ekspansji. Kto wie, może nawet pokuszą się o jakieś tajne i niezbyt legalne metody wpływania na przebieg zdarzeń? My zaś, oczami grupki midszypmenów, obserwować będziemy starcie potęg, rozgrywki polityczne, zamachy terrorystyczne i operacje specjalne. A że planet w Gromadzie Talbott jest wiele, to i akcji nie zabraknie. A wszystko to na ośmiuset stronach nowego tomu cyklu Honor Harrington.

David Weber przyzwyczaił mnie do wysokiego poziomu wychodzących spod jego pióra książek z gatunku space-opera. Ciekawie konstruowane światy, bohaterowie, do których łatwo się przywiązać, ciekawe intrygi, starcia wielkich potęg, w których nie gubi się pojedynczy człowiek – to wszystko sprawiało, że kilka wcześniejszych tomów tego cyklu przeczytałem z dużym zainteresowaniem. I w przypadku „Cienia Saganami” także się nie zawiodłem. A nawet dostałem coś więcej. Czyż bowiem nie można się w tak skonstruowanej intrydze doszukiwać pewnych analogii? Przecież coś podobnego przeżywaliśmy jeszcze niedawno, przed przyłączeniem Polski do Unii Europejskiej. Na szczęście u nas nie doszło do wydarzeń, jakie stały się udziałem mieszkańców planet Gromady Talbott, ale pewne podobieństwa można było na kartach powieści pana Webera znaleźć. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż książka ta powstała już po pamiętnych zamachach z jedenastego września. W tomach, z którymi zapoznałem się wcześniej, widziałem analogie do naszej zimnej wojny. Naprzeciw siebie stały wielkie armie i ich starcia mogliśmy obserwować. Strat wśród ludności cywilnej nie było, gdyż nie stanowiła ona celu ataków. W „Cieniu Saganami” to się zmienia, tak samo, jak zmienia się współcześnie koncepcja użycia armii i działań wojennych. Operacje w Iraku czy Afganistanie to przykład użycia żołnierzy do celów policyjnych i zwalczania terroryzmu. Tak samo i załoga HMS Hexapuma będzie musiała zmierzyć się z zupełnie innym przeciwnikiem, tylko po to, by osiągnąć zamierzony polityczny cel.

Ciężko mi znaleźć wady najnowszej powieści Davida Webera. Jedną może być nieobecność samej Honor Harrington na kartach książki. Pojawia się tylko na wstępie i wygłasza płomienną przemowę dla kilku tysięcy midszypmenów kończących Akademię Królewskiej Marynarki. Później znika i pojawia się jedynie we wspomnieniach bohaterów czy informacjach z frontu. Jej brak jednak bez problemu rekompensują nowi bohaterowie, ciekawie zarysowani, pełni młodzieńczej energii i z otwartą drogą kariery. Można ich polubić i z zainteresowaniem śledzić ich losy.

Space-opera rządzi się swoimi prawami. Akcja, bohaterowie, sprzęt, przygody i dramaty – tego wszystkiego szukamy na kartach powieści z tego gatunku i to wszystko znajdziemy w „Cieniu Saganami”. A do tego ten melanż został podany w ciekawy sposób, podlany odpowiednim tempem zdarzeń, czyniąc z najnowszego tomu z cyklu Honor Harrington potrawę godną polecenia.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber

Cień Saganami

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2007

Stron: 802

Cena: 37,90

 


O tęsknocie za wielkimi psami

 

okladka

My, ludzie, czujemy się chyba bardzo samotni na Ziemi. Uważamy się za rasę wspaniałą i potężną, lecz brak nam kogoś, komu moglibyśmy tę potęgę zaprezentować. Kogoś, kto by ją docenił, podziwiał, pochwalił i poddał się jej w poczuciu absolutnego zaufania. Dlatego są tacy, którzy patrzą w niebo i wypatrują przybyszów z obcych światów. Dlatego inni badają głębiny. A niektórzy – tak jak Naomi Novik, autorka „Smoka Jego Królewskiej Mości” – stwarzają takie istoty żyjące między nami.

Bo według niej wśród nas żyją bestie. Olbrzymie, rozumne, komunikatywne. Potrafią myśleć i mówić. Także latać, ziać ogniem i używać całego arsenału innych przyrodzonych umiejętności, jakie ludziom są niedostępne. A jednocześnie mają cechę, której szukamy u idealnych towarzyszy. Są mianowicie po dziecięcemu słodko ufne i niewinne. Nie buntują się. Nie spierają, nie próbują podważyć naszych, ludzkich racji. Jesteśmy dla nich panami, przyjaciółmi i obiektami najwyższego uwielbienia. Smoki Naomi Novik swym bezkrytycznym stosunkiem do człowieka przypominają psy – są jednak od nich o tyle lepsze, że można sobie z nimi porozmawiać.

Smoki w tym naszym-nienaszym świecie to wielka rzadkość, lecz każdy wie, że gdzieś tam są. Zazwyczaj każdy ma swojego pana – przepraszam, opiekuna. Jeśli zaś jest na tyle krnąbrny, żeby takowego sobie nie wybrać, i tak ludzie roztoczą nad nim swą ciepłą i czułą opiekę. Zapewnią mu pożywienie, zielone łąki, gdzie będzie sobie hasał, a także partnera, by mógł z nim kopulować i w ten sposób powołać do życia nowe pokolenie smoków, bo te są ludzkości potrzebne. Jak psy. Ponieważ psów jest dużo i są małe, wystarcza im obszczekiwanie obcych i egzystencja na łańcuchu przed budą. Smoki są ogromne i jest ich niewiele, więc są zwierzętami cennymi. W alternatywnym świecie Europy napoleońskiej mogą oddać ludzkości nieocenione usługi, przede wszystkim w wojsku.

Są jakby do wojska stworzone – ciche, posłuszne, przyzwyczajone do rozkazów. To nieuniknione, że podczas ich wykonywania niektóre giną. Podczas lektury oczekiwałam, że może jednak któreś z tych gigantycznych, silnych i obdarzonych inteligencją stworzeń będzie miało jakieś wątpliwości. Że zgłosi zastrzeżenia odnośnie swojego pana i władcy, że będzie próbowało zrobić coś dla polepszenia swojego losu, jak to mają w zwyczaju istoty rozumne.

Nie doczekałam się. Każdy dzień upływał im w pokornym, psim oddaniu. Nawet smok należący do ewidentnego podwójnego zdrajcy nie uznał za stosowne zrobić niczego, by przemówić mu do rozsądku. Inny smok, traktowany przez swojego opiekuna jak przedmiot – bo już nawet nie jak bezmózgie bydlę – umiera pełen bezwarunkowego uczucia. Jest szczęśliwy, bo na pożegnanie usłyszał od niego kilka zdawkowych słów. Nie przyszło mu do głowy poskarżyć się komukolwiek, nie starał się o odmianę losu, zawsze czekał, aż będzie panu potrzebny. Bo pan był miłością jego życia. Dumne, skrzydlate stworzenie w nieprzyjemny sposób przypominało mi żonę alkoholika, który wprawdzie pije i bije swoją wybrankę, ale ma dla niej pewną istotną zaletę. Tę mianowicie, że w ogóle jest.

Im większy pies, tym większy szacunek przejawia otoczenie dla jego właściciela. Posiadacz pitbulla nie jest tym samym, co posiadacz ratlerka. Pierwszego postrzegamy jako partnera zajadłego wojownika, drugi budzi uśmiech sympatii, ale raczej nie traktujemy go poważnie. Kierowana nieznanymi mi pobudkami Naomi Novik wymyśliła sobie stumetrowe psy ze skrzydłami. Przykro mi, ale trudno mi myśleć o nich jak o smokach – stworzeniach dumnych i niezależnych, braciach Orma Embara i Kalessina Ursuli LeGuin, tolkienowskiego Smauga czy nawet smoków Anne McCaffrey, wprawdzie też podległych ludziom, ale obdarzonych swoistym dystansem do świata.

Autorka chciała napisać o współdziałaniu człowieka i bestii, ale niestety – nie wyszło jej. Zamiast tego dostaliśmy opowieść o bezwarunkowej miłości i psim oddaniu. Opowieść zgrabną, miłą i przyjemnie napisaną. Niestety, przynajmniej w moim mniemaniu, trochę nie o to w tym wszystkim chodziło.

 

Hanna Fronczak

 

Naomi Novik

Smok Jego Królewskiej Mości

Tłum. Paweł Kruk

Rebis, 2007

Stron: 352

Cena: 27,90

 


Ręka rzemieślnika

 

okladkaokladka

Autor cyklu „Pendragon” jest doświadczonym scenarzystą, współtwórcą popularnych seriali dla młodych widzów (m.in. pokazywanego w Polsce „Czy boisz się ciemności?”) i, jak to można by krótko ująć, zna się na rzeczy. Wie, czego chce widownia, wie, jak jej to dać, umie stworzyć odpowiedni „produkt”. I takim właśnie produktem jest cykl „Pendragon”.

Historia zaczyna się klasycznie: czternastoletni Bobby Pendragon ma miłą rodzinę, jest świetnym uczniem, utalentowanym sportowcem, właśnie się dowiedział, że piękna dziewczyna odwzajemnia jego uczucia... I nagle cały jego świat wywraca się do góry nogami za sprawą tajemniczego wujka Pressa. Bobby dowiaduje się, że jest Wędrowcem i ma do wykonania niebezpieczną misję, od której zależą losy świata... a raczej wielu światów. Wraz ze swoim wujkiem opuszcza Ziemię, by wyruszyć w podróż ku innym światom i swojemu przeznaczeniu.

Na Ziemi zostaje jego przyjaciel Mark, któremu Bobby za pomocą magicznego pierścienia przesyła swoje dzienniki – zapisy kolejnych przygód. Akcja rozwija się zatem dwutorowo – śledzimy i losy Bobby’ego, i „zwyczajne” życie Marka. To bardzo dobry zabieg, sprawiający, że fantastyczne przygody głównego bohatera nie są oderwane od rzeczywistości. Przez cały czas Bobby pozostaje normalnym, ziemskim nastolatkiem i staje się bliższy docelowemu czytelnikowi.

MacHale zawarł w swoich książkach więcej takich zręcznych chwytów: główne założenie stworzonego wszechświata, składającego się z wielu światów równoległych, połączonych biegnącymi przez czas i przestrzeń rynnami, dostępnymi dla Wędrowców, to pomysł bez dna (z powodzeniem realizowany m.in. przez wiele sezonów w serialu „Gwiezdne Wrota”). Bobby może trafić do dowolnego społeczeństwa, cywilizacji na dowolnym szczeblu rozwoju i na planetę dowolnego rodzaju (np. akcja tomu drugiego rozgrywa się na planecie całkowicie pokrytej wodą).

Dzieje podróży Bobby’ego opisuje czytelnikowi on sam, poprzez swój dziennik, który, przyznam, w pierwszej chwili zraził mnie lekko swoją niedojrzałością. Potem sobie przypomniałam, że przecież to mają być zapiski czternastolatka... Autor znakomicie wywiązał się ze swojego zadania, stylizacja jest bardzo wiarygodna, nie tylko ze względu na prosty język (którym są też opisane przygody Marka), ale też, nazwijmy to nieładnie, płytkość. Bobby ma misję uratowania połączonych światów, misja jest trudna i niebezpieczna, giną ludzie (to, jakby to nie zabrzmiało, jest zaletą książki – dzięki temu „Pendragon” nie jest słodką, idealistyczną historyjką, ale zyskuje rys realizmu), ale do głównego bohatera, mimo że oczywiście obchodzi go los miłych dobrych ludzi i ich fajnych światów, zdaje się to niekiedy docierać na poziomie odbioru gry komputerowej – ktoś ważny zginął, ale akcja toczy się dalej, trzeba przecież ratować światy, co Bobby i jego przyjaciele z zapałem robią. W książce przeznaczonej dla dorosłego czytelnika raziłaby mnie ta płytkość, ale w przypadku cyklu dla nastolatków jest do przyjęcia.

Tempo akcji też jest dostosowane do upodobań nastoletnich czytelników. Przy lekturze nie można się nudzić, częste zmiany osi fabularnej (z przygód Bobby’ego na przygody Marka) w najciekawszych momentach służą podtrzymaniu zainteresowania, tak jak i szybka (ale nie za szybka) akcja, a także krótkie opisy.

„Pendragony” to sprawnie napisane książki, z dobrze obrobionymi klasycznymi pomysłami. I tyle. Tu nie chodzi o przesłanie, o stworzenie czegoś nowego i niezwykłego. To są powieści napisane według określonego schematu (łącznie z obowiązkowym cliffhangerem na końcu), łatwe w czytaniu, nawet wciągające (a takie powinny być, w końcu cykl ma mieć docelowo dziesięć tomów), ale umykające z głowy w kilka dni po zakończeniu lektury. W każdym razie mnie umknęły, ale ja jestem, przyznaję się bez bicia, jakieś dziesięć lat starsza od „targetu”. Mimo to całkiem przyjemnie mi się te powieści czytało. Bez fajerwerków, ale z poczuciem, że autor wykonał kawał sprawnego rzemiosła.

 

Milena Wójtowicz

 

D.J. MacHale

Pendragon: Wędrowiec; Pendragon: Zaginione miasto Faar

Tłum. Lucyna Targosz

Rebis, 2007

Stron: 386 i 406

Cena: 35,00 i 35,90

 


< 09 >