Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 15>|>

Zemsta jednorożca

 

 

(opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna zagadka”)

 

Żaden chromolony sukinkot... żaden... nigdy, przenigdy, nie odważył się nawet zapukać do drzwi mojej Dziupli, jeśli nie był wcześniej umówiony. Dałem się więc zaskoczyć jak małe kocię. Brałem właśnie kąpiel, gdy poczułem wyraźną, jałowcową woń.

Dym. Ogromne ilości topionego flogenitu i płonącej Esencji. Zapach był na tyle charakterystyczny, że natychmiast się połapałem, iż mam niezapowiedzianego gościa.

Gościa z kopcącym jak cholera akasilnikiem.

W podziemnej Domenie Dzbana mało kto mógł sobie pozwolić na urządzenia wyposażone w akanapęd. Ta myśl sprawiła, że pierwszy raz od wielu lat poczułem się naprawdę niepewnie.

Wylazłem z wanny i pośpiesznie wdziewając ubranie, cichcem wykradłem się z łazienki. Dziupla była rozległym labiryntem korytarzy i komnat. Odchodząc na emeryturę, dysponowałem na tyle dużym majątkiem, by pozwolić sobie na zamieszkanie w Próżnej Szklanicy – azylu dla zasłużonych w przestępczym światku drani. Zawsze marzyłem o własnym pałacyku, a teraz ktoś wlazł doń w brudnych buciorach, do tego głośno tupiąc. Szczęśliwie, skomplikowany układ tuneli i pomieszczeń Dziupli działał na moją korzyść. W razie potrzeby mogłem bawić się z intruzem w kotka i myszkę w nieskończoność.

Charakterystyczny, kaszlący terkot akasilnika przybrał na sile. Włamywacz był blisko, w głównym tunelu. Pognałem równoległym, bocznym korytarzem. Przebiegając przez garderobę, chwyciłem pierwsze lepsze okrycie – wysłużony płaszcz z licowanej skóry – i zarzuciwszy na grzbiet, skierowałem się do wyjścia. Klucząc mniejszymi korytarzami i wymijając odnogi prowadzące bezpośrednio do głównego holu, zdołałem wymanewrować intruza. Spadziowe latarenki nastawiłem wcześniej na minimalny blask, toteż światła było akurat tyle, żeby nie potykać się o własne nogi. Szybko dostałem się do obszernej sieni i opuściłem Dziuplę przez otwarte drzwi.

Stalowa płyta, pogięta jak kawałek źle wygarbowanej skóry, wisiała na jednym z zawiasów, jakby grzmotnął w nią wielki taran. Gdyby chodziło o zwykłego włamywacza, płatnego uciszyciela czy jakiegoś starego wroga... ech. Bez wahania połamałbym mu kręgosłup i wdeptał intruza w posadzkę. Niech mnie utopią w Mrocznicy, jeśli to nie był jednak ktoś o wiele groźniejszy. Trudno znaleźć w Domenie Dzbana czy choćby w murach całego Vakkerby twardziela, który robiłby na mnie wrażenie. Ale nie urodziłem się wczoraj. Wiedziałem, że czas się ulotnić. Mój gość był właśnie typem, którego należało się bać. Niósł się za nim nie tylko smrodek dymu z akasilnika. Wyłamane pancerne drzwi, droga technologia, żadnych obaw związanych z wejściem do Próżnej Szklanicy... Mógłbym się założyć, że miałem do czynienia z jakimś nieludzkim tworem Technomagów.

A to bardzo, bardzo niedobrze.

Pognałem mrocznymi, przepełnionymi stęchłym powietrzem korytarzami Próżnej Szklanicy w kierunku bramy prowadzącej do Wielkiego Kotła, gdzie bez trudu mogłem zgubić się w tłumie i na spokojnie zebrać rozszalałe myśli. Nabrawszy pewności, że nikt mnie nie śledzi, przystanąłem w jednym z ciasnych zaułków. W mętnej, połyskującej czerwienią kałuży ujrzałem własne, zniekształcone odbicie. Przytłaczająca rozmiarami sylwetka falowała niczym potwornie gruby wąż, przepływający tuż pod powierzchnią wody. Nie sposób dostrzec twarzy w tej krwawej smole. Jedynym zauważalnym, za to jakże charakterystycznym, elementem wizerunku był wyrastający z czoła róg.

Niech mnie utopią w Mrocznicy! Z czymś takim nie sposób udawać zwykłego gościa...

Mój wygląd często stanowił naturalny straszak. Zwykle nie musiałem więc uciekać. Dziś było inaczej, co oznaczało, że albo się starzeję i byle dreszczyk stawia mi włosy na karku, albo... postąpiłem słusznie. Bo wyhodowany przez tych parszywych Technomagów plugawy stwór, którego nasyła się do mieszkania jednego z najlepszych, emerytowanych uciszycieli w mieście, musiał być nie lada bydlakiem.

Ponownie zapuściłem się w labirynt krętych uliczek. Wielki Kocioł z typowym dla siebie apetytem wchłonął mnie w zawiłą sieć tuneli, zaułków, korytarzy, mostów, bram i olbrzymich estakad. Pod wysokim, niemal bezkresnym sklepieniem rozciągało się podziemne miasto. Przerośnięte, przeludnione, duszne. Zatęchłe wilgocią i parujące brudem. Napęczniałe przemocą i przesiąknięte zdradą. Buzujące od miodowego blasku spadziowych latarni. Przesycone narkotycznymi oparami i wyziewami licznych fabryk.

Moje miasto.

 

***

 

Stałem pod domem przyjaciela. Jedynego, który mógł udzielić mi fachowych rad w temacie Technomagów. Właściwie to w ogóle jedynego prawdziwego...

Próbowałem wycisnąć jakieś informacje z małego ulicznika, wyrostka o szczurzej twarzy, i ogarniała mnie coraz większa wściekłość.

– Minął już tydzień, chłopcze, jak nikogo nie zabiłem. Nie nadwerężaj więc, proszę, mojej cierpliwości.

Chłopak rzucał się w silnym uścisku jak ryba w sieci.

– Mów po dobroci, kogo widziałeś?

– Nikogo! Przysięgam! Proszę mnie puścić, proszę pana!

Do licha. Chłopakowi ktoś zapłacił albo zastraszył go porządnie. Niczego nie powie, zanim nie złamię mu chociaż jednego palca. Istniała też możliwość, choć wielce wątpliwa, że gówniarz mówił prawdę.

– Posłuchaj, gnoju. Zaraz wykręcę ci rękę. Kość chrupnie jak kruche ciasteczko, a ty popłaczesz się z bólu. Ale to nie koniec, nie... Podeptane palce to również nic miłego, uwierz. A jeśli będzie trzeba, zawiążę ci rączki w podwójny supeł. Naprawdę chcesz przeżyć taką ilość bólu?

– Ale ja naprawdę nikogo nie widziałem! – zaszlochał. – Przysięgam, że mnie tu nie było! Mówię prawdę!

A niech to! Smarkacz chyba jednak nie kłamał. Zwiał, gdy tylko poluźniłem chwyt. Z obawą, ponownie przestąpiłem próg zawieszonego kilkanaście metrów nad ziemią domu zaklinacza. Czułem ucisk w gardle. Przytłaczała mnie dojmująca cisza tego miejsca.

Mieszkanie Kroppy, będące jednocześnie warsztatem i biurem, tonęło w zawiesistej chmurze smrodu spalenizny. Ogień wydarł pomieszczeniom wszelkie barwy, pozostawiając mozaikę popielatej szarości i smolistej czerni. Zwęglone kikuty mebli sterczały z zasypanej popiołem podłogi, niczym ruiny miniaturowej metropolii pod osmalonym sklepieniem nieba pełnego trujących wyziewów.

Niewiele ocalało.

Cała aparatura zniszczona. Wszelkie komponenty, narzędzia, gotowe mikstury, zapasowe części golemów, przekształcone kończyny i organy w słojach z formaliną... wszystko poszło z dymem. Przetrwało jedynie kilka bezwartościowych bibelotów, których nie poważyłby się szabrować nawet najpodlejszy złodziej.

Zwłoki przyjaciela znalazłem w sypialni. Osobno – głowa, korpus, ręce i nogi – leżały porozrzucane po całym pomieszczeniu i spalone niemal na węgiel. Stary Kroppa... mój jedyny prawdziwy kumpel. To, co z niego zostało, to karykaturalne, zbrukane szczątki, sparodiowane fragmenty ciała. Ciała, które kiedyś nosiło duszę mojego przyjaciela.

Kiedyś.

Teraz to już nie on, nie zaklinacz Kroppa. Przede mną leżały jakieś zdewastowane resztki. Mój przyjaciel był wolny, wolny jak wiatr, którego tutaj, w Domenie Dzbana, zawsze było za mało.

Dręczyło mnie nieodparte, nieznośne wrażenie, że śmierć Kroppy miała jakiś związek ze mną i moim nieproszonym gościem. Musiałem jedynie znaleźć ślad, którym mógłbym podążyć.

Raz jeszcze rozejrzałem się po pokoju. Już kiedyś widziałem ciało porąbane w ten sposób. Dawno nie bawiłem w towarzystwie starych znajomych, od kilku lat grzejąc tyłek na zasłużonej emeryturce uciszyciela, ale jeszcze pamiętałem jednego z bardziej pokręconych morderców, jakich udało mi się poznać w Vakkerby.

Demon! Ty skurwysynu... To porąbane ciało to twoja wizytówka. Ty pogięty, chory czubie! Idę po ciebie. A jak już przyjdę – niech mnie utopią w Mrocznicy – modły do wszystkich diabłów ci nie pomogą.

 

***

 

Demon nie był uciszycielem pracującym na własny rachunek. Miał szefa i opiekuna, który załatwiał mu robotę i pośredniczył między nim a zleceniodawcami. Demon był zbyt pokręcony, żeby zajmować się tak przyziemnymi sprawami, jak przyjmowanie zleceń. Miał swoje kuku na muniu w postaci ostrej zabawki, którą wykręcał takie młynki, że oko bielało, i był mistrzem w wyciąganiu informacji. Mało kto był w stanie wytrzymać spojrzenie jego zimnych, bladych oczu. Szczególnie że Demon, zanim zadał właściwe pytanie, najpierw odrąbywał trzy kończyny i pytał, czy ma zostawić czwartą na miejscu.

Jego szefem od wielu lat był Vansa, właściciel knajpy-burdelu o jakże adekwatnej nazwie – „Wypięte Pośladki”. Chcąc odnaleźć uciszyciela, musiałem się tam pofatygować i już niebawem stanąłem na progu speluny, pod lśniącym sztucznymi kryształami szyldem, przedstawiającym wielką dupę z różową słomką wetkniętą między pośladki.

Bardzo gustownie... nie powiem.

Drzwi zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem. Czerwono-niebieski blask wirujących lampionów, w których wolno płonęły flogenitowe bryły, zalewał całą, wypełnioną dymem salę. Panienki wiły się na podwyższeniach w erotycznym tańcu, a tanie dziwki mizdrzyły do otumanionych błękitem młodzieńców. Facet przy bębnach był chyba jedynym w miarę trzeźwym członkiem zespołu, grającego jakąś odmianę pogrzebowych marszów, o ile muzyka płynąca ze sceny w ogóle była efektem zaplanowanej melodii. Smród potu i przetrawionego alkoholu zabijano tutaj jeszcze gorszym smrodem kadzideł. W połączeniu z dławiącą wonią narkotycznego dymu sprawiało to, że każdy, kto nie przywykł do typowej dla tutejszych knajp aury, zaraz po wejściu dostawał zawrotów głowy i gnał do baru po łyk czegoś orzeźwiającego. Oczywiście, po takim łyku miał już na tyle w czubie, że bez zastanowienia zostawiał w knajpie całą, ciężko zarobioną dniówkę.

Usiadłem przy barze, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie wśród kilku tubylców, zbyt naprutych, by wyczuć bijące ode mnie sygnały typu: „trzymaj się z daleka, bo skończysz z czaszką popękaną w czterdziestu miejscach”.

To mój wygląd. Przez niego nigdy nie mogłem opędzić się od ciekawskich spojrzeń. Założę się, że większość osób nieczęsto widywało dwumetrowego bydlaka z grubym rogiem wyrastającym z czoła. Na szczęście owe dwa metry i postura dorodnego odyńca sprawiały, że spojrzenia te zazwyczaj dość szybko odwracały się, szukając czegoś wielce interesującego na ziemi lub gdzieś w oddali. Poza tym znano mnie tu i ówdzie...

Barman zbliżył się z obawą, wymalowaną na twarzy spodkami szeroko rozwartych oczu i nieruchomą kreską zaciśniętych ust.

– Daj mi małą butelkę tego pokostu, którego mylicie tutaj z kupażówką – powiedziałem.

Butelka wylądowała na blacie baru, tak tłustym, że można by na nim urządzić smażalnię. Nalałem sobie odrobinę. Szkło wypełniła brunatna ciecz.

– Jest szef? – zagadnąłem, sącząc pierwszy łyk gorzko-pikantnej kupażówki.

Barman wyprostował się jeszcze bardziej, co nasunęło mi skojarzenie z powieszoną na haku półtuszą wołową (stare wspomnienie). Przełknął ślinę i chwycił za ścierkę, którą zaczął wycierać pierwszą z brzegu szklankę.

– Pana Vansy nie ma w tej chwili u siebie – odpowiedział zduszonym głosem.

Czego ci ludzie tak się bali, rozmawiając ze mną? Że mógłbym dla kaprysu połamać im ręce? No dobrze, mógłbym.

– A kiedy wróci?

– Może wieczorem.

– Jest wieczór, jakbyś nie zauważył.

– No, to w nocy...

Oczywiście kłamał. I to wyjątkowo niezręcznie.

– Złamać ci szczękę? – zapytałem.

– Słucham?

– Szczękę... Pytam, czy mam przysporzyć ci bólu, załatwiając przy okazji mniej lub bardziej trwały uraz twarzoczaszki. Więc...?

– Eeehm... czy pan mi grozi?

– Jasne.

– Bo lokal ma ochronę... Radzę zastanowić się nad pańską postawą.

Chłopak nie wydawał się wcale przekonujący. Jego twarz pobladła pod twardym spojrzeniem. Drżące wargi zlepiła wyschnięta ślina. Szklanka mało nie wyleciała z rąk, tańcząc w rytm tej poronionej muzyki, którą półprzytomny zespół raczył klientelę knajpy.

– Chłopcze – powiedziałem spokojnie – jeśli mówiąc o ochronie, masz na myśli tego ćpuna pod ścianą i jego rozmydlone panienki z wąsami, to muszę ci powiedzieć, że dość ryzykownie lokujesz nadzieje na spędzenie bezpiecznego wieczoru. Jeśli natomiast uważasz, że uwierzyłem ci, że szefa nie ma u siebie, to jesteś w błędzie. Wielkim jak jasna cholera.

Barman wykonał ustami jakąś dziwną kombinację min i wypuścił z płuc powietrze ciężkim, choć powstrzymywanym sapnięciem.

– To ja... pójdę sprawdzić – wydukał.

– Dziękuję.

Chłopak znikł za drzwiami, zostawiając mnie z pełną butelką.

Czas mijał, butelka wyschła do cna, barman nie wracał, a muzyka coraz mocniej działała mi na nerwy. Za to zza baru wyłonił się jakiś fagas o aparycji wyleniałego kundla wyhodowanego na wyjątkowo pożywnej zupce. Gość zbliżył się z miną kogoś, komu przed chwilą zapeklowano jaja.

– Dobry wieczór panu – powiedział. – Właściciel tego lokalu nie życzy sobie, by mu przeszkadzano. Czy byłby pan tak miły i opuścił to miejsce?

– Teraz? – zapytałem, udając zdziwienie. – Dopiero zacząłem pić.

– Dobrze. Skończy pan gdzie indziej.

– Ale tu mi się podoba.

Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Facet był twardy. Nadal udawało mu się sprawiać wrażenie spokojnego.

– Proszę opuścić lokal, bo będę zmuszony wyprowadzić pana siłą – oświadczył.

– Nazywasz to lokalem, brachu? Tę obskurną melinę? No, niech mnie utopią w Mrocznicy! Widywałem chlewy utrzymane lepiej niż to. I świnie jakieś takie porządniejsze...

Odsunął się nieco, przyjmując pozę kopniętego w kuper koguta.

– Przeginasz, koleś – powiedział tonem, który sugerował groźbę. – Radziłem już sobie z większymi cwaniakami od ciebie.

– Tak? Wymień chociaż jednego.

Nie odpowiedział. Nastroszył brwi, podparł się rękoma pod boki i kiwnął głową, dając znak tak zwanej ochronie, by ruszyła tyłki. Po chwili otaczała mnie gromadka posępnych panów, złych, że ktoś wyrwał ich z knajpianego błogostanu.

Typek, po przybyciu odsieczy, najwyraźniej nabrał niezachwianej pewności siebie, gdyż tknął mnie nalanym paluchem (czego, nawiasem mówiąc, nie znoszę) i nachyliwszy się, zbliżył twarz na odległość wybitnie naruszającą granice mojej tolerancji.

– Chcesz mnie pocałować? – zapytałem.

Facet wyszczerzył się w wyjątkowo nieudanej parodii uśmiechu i wysączył przez zaciśnięte zęby:

– Przeginasz. I to ostro...

– No dobra – odparłem. – Po pierwsze, kopie ci z paszczy. Zjedz sobie jabłuszko czy coś. Po drugie, w jaki sposób chcesz mnie wyprowadzić? Jest was tylko sześciu, w tym jeden tak nawalony, że ledwo stoi. Mogę rozwalić was wszystkich, nawet się zbytnio nie pocąc. Jesteś pewien, kolego, że nie wolisz przemówić swojemu szefowi do rozsądku i zaanonsować mnie u niego, zanim wylądujesz za barem, żując potłuczone szkło?

Wycofał się o krok i wypuścił z sykiem powietrze. Próbował udawać, że mierzy mnie wzrokiem, podczas gdy całą uwagę zaangażował, by mimochodem sięgnąć po pustą butelkę, stojącą na barze.

Będzie chciał mi ją rozbić na głowie czy najpierw zrobi tulipana?

Jeden z wykidajłów stojących za mną chwycił mnie nagle, obejmując przedramieniem gardło. Musiał się przy tym postarać, bo kark mam dość gruby. Przystojniaczek przede mną rozbił tymczasem butelkę, uderzając nią o metalowy blat.

Czyli jednak tulipan...

Odepchnąłem się gwałtownie nogami, przewracając przytrzymującego mnie ochroniarza i zwalając się na niego całym ciężarem stu czterdziestu kilogramów mięśni i grubych kości. Usłyszałem pod sobą chrzęst i poczułem, jak ciało napastnika wiotczeje. Zanim wstałem, jeden z atakujących zdołał wymierzyć mi kopniaka, celując w głowę. Kopniak był silny, a obuwie miękkie... Ponieważ czaszką mógłbym rozłupywać kamienie, facet zawył, przewracając się z popękanym śródstopiem.

Kolejny oberwał klasycznym sierpowym i stracił przytomność, zanim jeszcze dotknął posadzki. Starałem się tak ustawić, by mieć przed sobą tylko jednego przeciwnika. Chwyciłem więc następnego za twarz i za rękę i obracałem nim chwilę tak, by reszta nie była w stanie się do mnie dobrać. Po chwili, gdy opanowałem nieco sytuację, kopnięciem w brzuch posłałem wyrywającego się wykidajłę w tłum spłoszonej gwałtowną rozróbą klienteli.

Piąty był zbyt naćpany, żeby zrobić cokolwiek, więc zarył grzywką o parkiet po błyskawicznym podcięciu i już nie wstał. Został mi tylko przystojniaczek z zapeklowanymi jajami.

Dogoniłem go bardzo szybko. Tulipan poszedł w drzazgi, rozłupany na jednym ze stolików. Przydusiłem jęczącego faceta i siłą rozwarłszy mu usta, napchałem gębę szklaną miazgą. Po tym wysłałem go w krótką, acz gwałtowną podróż za bar, którą zakończył efektownym saltem w chmurze tłuczonych butelek i wodospadów alkoholu.

Tak jak mówiłem, nie zdążyłem się nawet spocić...

Typek ze szkłem między zębami nie nadawał się już do prowadzenia dalszej konwersacji. Szybko przepytałem innego wykidajłę, który nie omieszkał udzielić mi wystarczająco dokładnych informacji co do rozmieszczenia prywatnych pokoi szefa knajpy.

Te znajdowały się nad lokalem, a droga na piętro wiodła przez korytarz za barem. W przedsionku znalazłem roztrzęsionego barmana, który skulił się na mój widok pod ścianą i, zasłaniając dłońmi twarz, próbował coś tam wychrząkać pod nosem. Zignorowałem go i po krótkim spacerze skrzypiącymi schodami znalazłem się przed drzwiami właściciela przybytku.

Zapukałem.

Nikt nie odpowiedział, więc zapukałem mocniej. Drzwi wyleciały z zawiasów jak wystrzelone z procy. W zapuszczonym pokoju, pełnym niepotrzebnych mebli, starych gratów, tanich bibelotów i niezbyt świeżego powietrza, siedział z piórem w dłoni mężczyzna w średnim wieku. Zwróciła moją uwagę fryzura, wyglądająca jak mocno zużyta miotła, którą zbyt często zamiatano szczurze bobki na zakurzonym strychu. Facet wpatrywał się we mnie zdumionym wzrokiem. Siedział nad kartką papieru przy wytartym pulpicie okrągłego stolika i zdawał się nie pojmować, jakim cudem, zamiast drzwi, przestrzeń między obłażącą z lakieru framugą wypełniał dwunożny taran z rogiem na czole.

Vansa. Kopę lat... Pewnie nie skojarzyłbym go teraz na ulicy, za to on rozpoznał mnie bezbłędnie, co zresztą wcale mnie nie zdziwiło.

– Witam. – Starałem się zachować podstawy dobrego wychowania. – Nie przeszkadzam? Bo nie wybaczyłbym sobie, jakby co...

Pokręcił głową. Zabawnie wyglądał z tą rozdziawioną, niedogoloną mordą, z której bez specjalnego wysiłku można było wyczytać bezbrzeżne zdziwienie.

– To dobrze. – Uśmiechnąłem się i wszedłem do pokoju. – Bo mam do ciebie sprawę, brachu. Otóż chcę się spotkać z jednym z twoich pracowników, by przekazać mu od mojego kolegi szczególne podziękowanie za miłą, acz niespodziewaną wizytę. Mój przyjaciel sam by to zrobił, gdyby własna śmierć nie stanęła mu na przeszkodzie.

– Słu-u-cham?

– Mam powtórzyć? Przecież wiesz, gnojku, o czym mówię!

Mężczyzna zdawał się spoglądać mi nad ramieniem, w nadziei ujrzenia tam jakiegoś ochroniarza, co przypomniało mi zabawną bójkę, która miała miejsce przed paroma chwilami.

Uśmiechnąłem się.

– Nikt tu nie przyjdzie. Twoja ochrona próbuje dojść do ładu z własnymi pokancerowanymi tyłkami. Proszę, wydaj mi Demona, bo będę zmuszony postąpić brutalnie względem ciebie i twojego lokalu.

Wzmianka o zniszczeniu knajpy musiała chyba podziałać na jego wyobraźnię, bo chwycił pióro i drżącą ręką nabazgrał coś na skrawku papieru. Rzuciłem okiem na zanotowane informacje i wsunąłem kartkę do kieszeni.

– Dzięki, Vansa. A teraz wyjaw mi, proszę, kto to zlecił.

Milczał, ważąc pewnie w myślach szansę wykpienia się jakimś tanim kłamstwem. Zaczęła mnie już nużyć cała ta wizyta, więc chwyciłem go za dłoń i wyłamałem mu ze stawu palec wskazujący. Zanim skończył wrzeszczeć, zrobiłem to samo z palcem środkowym i nachyliłem się nad jego uchem, szepcząc:

– Kto?

Szybko przeszedł od żałosnego skowytu do składania zeznań.

– Adept.

– Jaki adept?

– Młody Technomag, taki w skórzanym habicie. Starszy uczeń...

Miałem więc rację. Czego mogli chcieć Technomagowie od takiego zaklinacza jak Kroppa? Jasne, nielegalnie wykonywał pracę zarezerwowaną dla Zakonu i gildii podwykonawczych. Ale – niech mnie utopią w Mrocznicy – nie na taką skalę, żeby wynajmować zabójcę. Chodziło więc o mnie. Tylko, do cholery, czegóż oni mogli ode mnie chcieć?

Zacisnąłem dłoń na drżącym gardle Vansy i podniosłem łajdaka na tyle wysoko, że zawisł, wierzgając stopami wiszącymi parę centymetrów nad podłogą. Posiniał nagle na twarzy i zaczął się rzucać jak ryba wyjęta z wody. Zwolniłem więc uścisk i pchnąłem go z powrotem na krzesło.

– Dlaczego? – zapytałem. – Chcę wiedzieć wszystko.

Vansa zadrżał. W oku zakręciła mu się brudna łza. Wszyscy w Domenie Dzbana płaczą brudnymi łzami; taki już urok tego miejsca. Wszędzie dym. Dym, sadza i kurz...

– To nie zaklinacz był celem – wyznał pośpiesznie, z trudem chwytając łapczywe hausty powietrza. – To ty. Ciebie chcieli, Byhtra. A dokładniej, informacji o twojej kryjówce. Chodziły słuchy, że tylko Kroppa zna jej położenie, więc wysłałem Demona, żeby się wywiedział...

Uderzyłem go w twarz. Nie za mocno, żeby nie połamać czaszki. Lekki cios otwartą dłonią w policzek. Wystarczyło to jednak, by Vansa zapluł się krwią.

– Więc chcieli wiedzieć, gdzie mieszkam? – Upewniłem się. – Technomagowie?

Vansa pokiwał głową.

– Szukali ciebie, Byhtra. Nie zaklinacza. Lepiej uciekaj, bo ich ludzie pewnie już po ciebie idą.

Cóż, przynajmniej mam pewność co do mojego nieproszonego gościa. Vansa uśmiechnął się, najwyraźniej znajdując w całej sytuacji jakąś okazję dla siebie.

– Posłuchaj, Byhtra – powiedział. – Z nimi lepiej nie zadzierać. Sam wiesz... Musisz wiać, póki jeszcze masz okazję. Ale ja mogę ci pomóc. Potrafię umożliwić ci ucieczkę, chłopie! Mam znajomości i w ogóle... więc może się dogadamy, hę?

Spojrzałem mu głęboko w oczy. Zrozumiał. Chyba dostrzegł swoje odbicie w nieruchomych źrenicach i pojął, że ostatnie, co w życiu zobaczy, to własna, zdjęta strachem twarz.

Skręciłem mu kark.

 

***

 

Kompleks fabryczny Zakonu Braci Konstruktorów, zwanych potocznie Technomagami, składał się z tak wielu ceglano-stalowo-mięsnych budowli, że tworzyły one swoiste miasto w mieście. Cały proces produkcyjny był dobrze ukryty przed oczyma mieszkańców Dzielnicy Stągwi, w której pobudowano fabryki, maszynownie i magazyny. Powszechnie było wiadomo, że wewnątrz ma miejsce hodowla olbrzymich, insektoidalnych stwolimów, niestrudzenie wydalających Spadź, z której wytwarzano tak wiele różnych rzeczy, jak choćby bryły flogenitu czy pożywkę dla biedaków i zwierząt. Prócz tego stały tam rafinerie i hale konstrukcyjne, wielkie szklarnie uprawne i ogromnych rozmiarów silosy. Robotnicy, w trójzmianowym systemie pracy, niestrudzenie przekuwali tam czyjś zamysł w ostatecznie uformowane twory.

Ja jednak potrzebowałem dostać się na teren klasztorny, gdzie nikt poza samymi Technomagami oraz sztabem ich foraserwitorów, golemów, niewolników i żywotworów nie miał wstępu. Sam nie wiedziałem, kogo właściwie szukam i jak to załatwię, ale zwykle w takich sytuacjach zdawałem się na łut szczęścia i zawsze jakoś na tym wychodziłem – raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze... Przynajmniej dowiem się, czego ode mnie chcą ci dranie w habitach. Nawet jeśli będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobię. Nikt nie powie, że poczciwy Byhtra postradał na starość jaja i zamienił się w zastraszonego, skamlącego o litość kundla. Jeśli mam odejść z tego świata, to niech to się odbędzie z hukiem. Niech mnie utopią w Mrocznicy, jeśli nie zabiorę ze sobą paru tych łysych zakonników!

Okazało się, że teren klasztorny wcale nie był strzeżony. To znaczy był, ale tylko przez kilka średnio rozgarniętych golemów przestarzałego typu. Widać nikt nigdy nie próbował zakraść się do środka. Na zewnątrz – być może. Ale nie do środka... Strach przed Technomagami i cudami ich nauki zapewne trzymał wszystkich z dala od siedziby Braci. By dowiedzieć się, jak wyglądają sekretne korytarze monastyru, trzeba by samemu ogolić głowę i dać się na stałe podłączyć do wzmacniacza aury. A takich, którzy tego chcieli i którym się to wreszcie udało, można by pewnie policzyć na palcach jednej ręki.

Moje szczęście.

Bez trudu ominąłem bezmózgich strażników i zacząłem brnąć fabrycznymi alejkami, tuląc się do ceglanych murów i kryjąc w cieniu stalowych słupów. Przecinałem truchtem wylane smolistą spadziną boiska do treningu bojowych żywotworów i place apelowe, na których dumnie wznosiły się okrwawione pręgierze. Wymijałem baraki pełne śpiących niewolników, których wykorzystywano do pracy przy hodowli stwolimów, gdzie śmiertelność siły roboczej była tak wysoka, że szkoda było posyłać do niej nawet tanie i proste w konstrukcji pseudogolemy. Przesadziłem kilka ogrodzeń ze stalowej siatki, pokonałem kratowane platformy biegnące ponad jakimś magazynem, zlazłem na dach huczącej maszynowni i zeskoczyłem na stosunkowo wąski mur, okalający skąpany w mroku ogród.

Poprzecinany żwirowanymi alejkami podwórzec przypominał wielką tacę, na środku której wznosił się właściwy budynek klasztoru. Kiedyś widziałem go z góry, z bardzo wysoka, gdy podróżowałem jedną z estakad do odległej Dzielnicy Dzieży. Teraz przyjrzałem się kamiennemu potworowi z bliska. Z czarnego cielska wyłaziły liczne rury i przewody, by rozprzestrzeniać się w górę i na boki, na podobieństwo jakiegoś wielonogiego stworzenia, które przycupnęło tu w wiecznym czuwaniu, oczekując na ofiarę lub własną śmierć.

Przez chwilę trwałem tak w zadumie, klęcząc na szczycie muru i wpatrując się w pastelową ciemność. Celowo wybrałem porę między szesnastym a siedemnastym Westchnieniem, Godzinę Letargu, wiedząc, że ta część kompleksu będzie pogrążona we śnie. Światła w ogrodzie całkiem wygaszono i tylko poblask odległych latarni pozwalał dostrzec zarysy jakichkolwiek kształtów.

Poza jednostajnym szumem odległych maszyn i przytłumionym bulgotem płynącej rurami Spadzi nie istniał tu żaden dźwięk, który burzyłby tę swoistą, wynaturzoną harmonię.

Jak gdyby buntując się przeciw takiemu porządkowi, zaniosłem się nagłym i gwałtownym kaszlem. Na dłoni, którą zakryłem usta, pojawiły się kropelki krwi. Kroppa od paru lat pomagał mi w walce z coraz bardziej uciążliwymi suchotami, teraz będę musiał zdać się na medyków.

Niech mnie utopią w Mrocznicy... Jak ja nie znoszę konowałów!

Zeskoczyłem z muru i wolnym krokiem posuwałem się jedną z alejek w kierunku klasztoru, gdy na granicy słyszalności wyłowiłem znajomy dźwięk. Kaszlący, terkoczący warkot akasilnika, identyczny z tym, jaki usłyszałem dziś w mojej Dziupli. Odniosłem wrażenie, że dobiega on zza muru, który przed chwilą przesadziłem.

Odwróciłem się akurat w momencie, gdy nad ogrodzeniem ukazał się, zawieszony w połowie niewiarygodnie potężnego skoku, olbrzymi kształt. Żywotwór osiadł zaskakująco lekko na trawniku i stanął w miejscu, szczerząc się w koszmarnej karykaturze uśmiechu. Jak na zawołanie, kilka najbliżej stojących latarni rozbłysło miodowym światłem, wyławiając z mroku dokładny obraz potwornej sylwetki.

Wielka, najeżona żelaznymi prętami i uzbrojona w trzy rzędy ostrych jak brzytwa zębów głowa kiwała się na boki, gdy kaptprepozytor – urzędnik gończy na usługach Zakonu – popatrywał na mnie z góry. Zdawać by się mogło, że duże bursztynowe ślepia przewiercały na wylot duszę, każąc jej skurczyć się do rozmiarów kłębka kurzu. Porośnięty gęstym futrem żywotwór przypominał z wyglądu uczłowieczoną hybrydę pchły i potwora rodem z najgorszego koszmaru. Dwukrotnie większy od dorosłego mężczyzny, wyposażony w groteskowo długie nogi, dzięki którym mógł skokiem pokonywać ogromne odległości w błyskawicznym tempie, wspierał się na stalowym kosturze, zaciskając na nim długie, łykowate palce. Kostur wieńczyło pokryte siatką, kuliste urządzenie, pochłaniające z otoczenia czystą energię, którą tłoczyło miedzianymi drutami wprost do tkwiących w głowie urzędnika żelaznych prętów. Zasilanie kostura kryło się zaś w umocowanym do grzbietu stworzenia, napędzanym flogenitem, wciąż terkoczącym silniku. Sterczące zeń rury wypluwały kłęby błękitnawego, pachnącego jałowcem dymu.

Widziałem już kiedyś urzędnika gończego w akcji i znałem przynajmniej część jego możliwości. Technomagowie mieli ponoć na swych usługach nie więcej niż tuzin kaptprepozytorów, gdyż wyprodukowanie jednego kosztowało ponad tysiąc pseudogolemów. O ile mi wiadomo, większość pracowała poza murami Wiecznego Miasta, tropiąc i unicestwiając przywódców chłopskich powstań oraz pilnując zewnętrznych upraw. Nie byli stworzeni do pracy w ciasnych przestrzeniach podziemnej Domeny Dzbana, toteż nie dziwota, że stosunkowo łatwo umknąłem dziś jednemu z nich. Na powierzchni, w Domenie Pierza, ich obecność była pewnie całkowicie zbędna. Czasem ściągano ich pojedynczo do miasta, by uporali się z jakimś szczególnie groźnym przestępcą, jak ów szalony półgolem, który siedem lat temu wymordował całą kamienicę i znikł gdzieś w rzadko uczęszczanych zaułkach Dzielnicy Tykwy. Jeśli tego tutaj wezwali na mnie, to musiałem mocno zaleźć im za skórę.

Kaptprepozytor sunął wolno w moją stronę, kiwając się pokracznie na długich kończynach i, niech mnie utopią w Mrocznicy, jeśli nie miałem ochoty zwiewać stamtąd gdzie pieprz rośnie.

– Cieszę się – powiedział urzędnik. Tubalny, grzmiący głos niemal rozsadził mi czaszkę (takie przynajmniej odniosłem wrażenie). Gdy kaptprepozytor mówił, powietrze zdawało się drżeć wokół odrażająco uzębionej paszczy, jak gdyby z jej wnętrza dobywało się potworne gorąco.

Poczułem, że mimowolnie zaciskam pięści, a kolana drżą mi jak przed pierwszą w życiu bójką, gdy jeszcze byłem małym szczylem. Wówczas zamiotłem starszym od siebie chłopakiem podłogę, łamiąc mu nogę w kolanie i wybijając ramię z barku, ale w porównaniu do tego żywotwora tamten przeciwnik wydawał się szczurzym bobkiem i niczym więcej.

– Cieszę się – powtórzył urzędnik – że sam do nas przybyłeś. To wielce... hmmm... wygodne.

Zdołałem się rozluźnić i ugiąłem odrobinę kolana, przenosząc środek ciężkości nieco niżej. Odruchowo zacząłem przestępować z nogi na nogę, odchodząc po łuku na prawo i zataczając powolny krąg wokół kaptprepozytora, który wciąż przyglądał mi się uważnie.

– Na kolana! – huknął tamten tak gromkim głosem, że ziemia usunęła mi się spod nóg. I rzeczywiście znalazłem się w pozycji klęczącej, jak gdybym składał hołd jakiemuś przedwiecznemu, demonicznemu bóstwu.

– Dobrze – wymruczał urzędnik, a dźwięk tego słowa zdawał się wibrować wzdłuż kręgosłupa, wprawiając w drżenie cały mój grzbiet.

Nagle owionął mnie porażający smród otwierających się w pachwinach urzędnika ogromnych gruczołów. O ile mi wiadomo, odprowadzały one w ten sposób nadwyżki przerobionej mocy, które, niewydalone, mogłyby rozsadzić układ nerwowy żywotwora.

– Teraz wyciągnij ręce przed siebie – powiedział i zaczął kroczyć w moim kierunku, kiwając się na boki.

Wyglądał przy tym tak niezgrabnie... I nie chciał mnie wcale zabijać, ale pojmać! Z torby wiszącej u pasa wydobył ciężkie kajdany napromieniowane jakimś pętającym zaklęciem, i to silnym, bo tak pulsowały i wibrowały, że wydawało się, iż zaraz same wyskoczą z łykowatej dłoni, by zacisnąć się na moich przegubach.

– Ręce! – powtórzył urzędnik, trochę zbyt głośno, bo nabuzowany magią głos przewrócił mnie na plecy, jakbym był papierową zabawką.

Kaptprepozytor stanął nade mną. Słyszałem odgłos pracującej na pełnych obrotach ssawy, zamontowanej na zwieńczeniu kostura i zasysającej z otoczenia energię. Poczułem nagłą słabość. Aurę urzędnika chronił przed trąbą energetyczną wszczepiony wzmacniacz, ulepszony, bo zaopatrzony dodatkowo w anteny wyłapujące drgania i tworzące dodatkowe pole ochronne.

Zacisnąłem powieki i siłą woli postarałem się zwiększyć ciśnienie w czaszce, tak jak uczył mnie Kroppa, żeby wywołać chwilowy efekt podobny do pojedynczego cyklu fali wzmacniacza. Jednocześnie wypuściłem całe powietrze z przepony, gdzie podobno znajdowało się centrum aury, i wyobraziłem czerwoną sferę wokół mnie, odgradzającą od szalejącej w pobliżu trąby energetycznej. Trwało to moment, ale pozwoliło zebrać się w sobie i szybko cofnąć ręce, zanim spętały je napromieniowane kajdany.

– Orientuj się! – wrzasnąłem, trochę bez sensu, do nachylającego się nade mną urzędnika i, leżąc, kopnąłem go w łykowate odnóże z siłą, która powaliłaby odyńca.

Niestety, kaptprepozytor nawet się nie zachwiał. Powietrze rozdarł grom ciężkiego, mechanicznego śmiechu.

– Rzucasz się, rybko? – zadrwił.

Nic nie mówiąc, poderwałem się nagle na nogi i z całych sił wybiłem w górę, celując głową w napęczniałe podbrzusze kaptprepozytora. Gruby i ostry róg na moim czole wniknął w jedyną miękką część cielska urzędnika, aż po nasadę; na całe, lekko zakrzywione ku górze, dziesięć cali. Gorąca krew zalała mi twarz obfitym strumieniem i poczułem, że żywotwór przewraca się na grzbiet, ciągnąc mnie za sobą. Zaparłem się mocno nogami i usztywniłem kark, pozwalając urzędnikowi osunąć się na trawnik. Upadł z rozdartym brzuchem. Zanim uwolniłem róg z poskręcanych trzewi, leżał wyciągnięty jak martwa ropucha, a z otwartego żywota buchała fontanna krwi.

– Rybka przewróciła łódkę, rybaku? – wysyczałem.

Otoczyłem leżącego kaptprepozytora szerokim łukiem tak, by uniknąć kontaktu z wierzgającymi konwulsyjnie nogami, którymi mógłby mnie pewnie roztrzepać na kogel-mogel, gdybym znalazł się w ich zasięgu.

Jeszcze żył. Odwrócił potworny łeb na bok i spojrzał mi w oczy. Głos miał już wiele słabszy, choć nadal ciężki i niski.

– Nie doceniłem twojej siły – powiedział. – Muszę nanieść poprawki, aby uniknąć tego błędu w przyszłości.

– Ty nie potrafisz wyobrazić sobie własnej śmierci – odparłem. – Prawda?

Patrzył na mnie tymi dziwnymi bursztynowymi oczami, ale jego wzrok już nie miał dawnej siły. Obszedłem go naokoło, zbliżając się od strony lewego ramienia. Bez trudu wyrwałem żelazny kostur ze słabnącej dłoni i zdjąłem kulistą ssawę, uwalniając wewnętrzną, ostro zakończoną antenę.

– Próbujesz zniszczyć moją powłokę, człowieku? – Wyszczerzył potrójny rząd ostrych zębów, ociekających jakąś lepką, brunatną substancją. – Ta powłoka jest... bardzo droga. Aresztuję cię za próbę popełnienia srogiego przestępstwa względem Zakonu. Ukorz się...

Uniosłem kostur oburącz, kierując ostry koniec ku dołowi.

– Po prostu cię zgaszę, urzędniku – oznajmiłem i gwałtownie wetknąłem kolec w bursztynowe oko, wbijając go głęboko w mózg.

Żywotwór wierzgnął, ryjąc przez krótką chwilę głębokie bruzdy w ziemi, i zastygł w wykręconej pozie. Naplułem mu w pysk i usiadłem na trawie, by złapać oddech, lecz znów zaniosłem się krwawym kaszlem.

Jedno jest pewne – robię się na to gówno za stary.

 

***

 

Mógłbym teraz zawrócić, odejść, tak po prostu. Przez jakiś czas pewnie daliby mi spokój. Ale... niech mnie utopią w Mrocznicy! Nie lubię niedokończonych spraw...

Technomagowie już pewnie zdawali sobie sprawę z mojej obecności na terenie klasztoru. Nie było sensu dalej ukrywać się, skradać i czaić w ciemnościach. Po prostu tam wejdę i dowiem się, co jest grane. Albo wytłukę tych drani jak wszy na talerzu, albo zaleje mnie fala golemów i zginę w walce.

Tak czy inaczej, zapowiada się ubaw po pachy.

Nie zdążyłem jednak dobrze otrzepać rękawów płaszcza i oczyścić rogu z resztek bebechów wysupłanych z urzędniczego brzucha, gdy na progu klasztornej bramy rozświetliła się duża latarnia i ujrzałem młodego Technomaga w ciężkim habicie z ciemnobrązowej skóry. W pasie przewiązywał się szkarłatnym sznurem bez węzłów. Strój jasno określał go jako adepta. Być może to ten sam, który rozmawiał z Vansą?

Stał przez dłuższą chwilę u szczytu schodów, w snopie żółtego światła, i zdawał się czekać na mój ruch. Skoro mnie oczekują, pomyślałem, to nieuprzejmie byłoby zwlekać.

Z bliska adept okazał się być wydelikaconym, różowoskórym wyrostkiem, o twarzy dręczonej przez trądzik. Na wygolonej głowie nosił siateczkę cieniutkich żelaznych prętów, zbiegających się na potylicy, gdzie wszczepiono mu metalową kostkę wzmacniacza aury. W podkrążonych sinym cieniem oczach dostrzegłem purpurowe żyłki miniaturowych błyskawic, typowe u ludzi, którzy potrafili kontrolować przepływ magii przez własną aurę. Technomagowie mogli dzięki temu fizycznie oddziaływać na pozaprzestrzenne byty, które wywoływali w specjalnych kołyskach, i byli odporni na zgubne działanie magii, jakiej dziki przepływ powodował liczne mutacje. Osoby, nieświadomie obcujące z silnie napromieniowanymi przedmiotami, przemieniały się czasem w istoty zupełnie niepodobne do ludzi.

Być może mój róg i potężna postura były wynikiem takiego napromieniowania, ale tego się nigdy nie dowiem, bo musiałoby się to dokonać, kiedy byłem bardzo mały. Albo jeszcze w łonie matki, której nigdy nie było mi dane poznać.

Poprawiłem płaszcz i podążyłem w kierunku schodów, gdzie wciąż tkwił młody adept. Gdy postawiłem pierwszy krok na marmurowych stopniach, chłopak wszedł do środka i na chwilę straciłem go z oczu. Przestąpiłem próg i zobaczyłem go znowu, stojącego w głębi obszernego holu. Gestem wskazał, bym poszedł za nim.

Dziwna zrobiła się ta sytuacja. Najpierw walka, teraz spacerek w towarzystwie wroga. Nie miałem pojęcia, co o tym sądzić. Chcą wprowadzić mnie w zasadzkę? Jeśli tak, to dość osobliwie się do tego zabrali.

Korytarz był wysoki, zwieńczony prostym sklepieniem. Wewnątrz płonęły uwięzione w metalowej siatce latarnie, kładąc posępne cienie na marmurowej posadzce wszędzie tam, gdzie światło załamywało się na wystających ze ścian rzeźbach przedstawiających osobliwe maszkary. Poza adeptem i mną wszystko tu trwało w bezruchu, nawet powietrze. Krople potu wystąpiły mi na czoło, bo panował trudny do zniesienia zaduch. Ciszę tego miejsca gwałciły jedynie odgłosy naszych kroków i odległy poszum licznych maszyn. Pachniało kurzem, starością i, oczywiście, jałowcem. Dreszcz niepokoju przebiegł mi po grzbiecie, gdy uświadomiłem sobie, że idąc w głąb korytarza, odnoszę wrażenie, jakby budynek połykał mnie, a ja właśnie spokojnie przemierzam gardziel kamiennego potwora.

Szliśmy tak jakiś czas, mijając rzędy ciężkich metalowych drzwi po obu stronach i dwukrotnie skręcając – najpierw w lewo, potem w prawo – aż dotarliśmy do schodów prowadzących w dół. Nowy korytarz, w jakim się znaleźliśmy, różnił się od poprzedniego choćby tym, że tu sklepienie wisiało nisko. Na tyle nisko, że poczułem się dość niepewnie, jakby sufit miał za chwilę spaść mi na głowę, miażdżąc na miejscu jak robaka. Na rzeczonym suficie pojawiły się po kilku krokach gęsto uwieszone płaskorzeźby. Z początku zdawało mi się, że to jakaś chaotyczna wariacja artysty na temat chmur, które można było czasem zobaczyć, jeśli wychodziło się do nadziemnej części miasta, w Domenie Pierza. Po chwili jednak ze zgrozą pojąłem, że płaskorzeźby przedstawiają gęsto stłoczone ludzkie twarze, wykrzywione w grymasie bólu, krzyczące bądź po prostu naznaczone piętnem potwornego cierpienia. Czasem w suficie pojawiały się jedynie fragmenty, czasem zaś oblicza ukazywały się w pełnej krasie. Bolesny realizm tych płaskorzeźb sprawiał, że z czasem zaczęło mi się zdawać, iż słyszę, jak owe wykrzywione usta jęczą coś w bólach i trwodze. Pomyślałem, że mieszkając tutaj można było dostać niezłej szajby, i skupiłem się na obserwowaniu prowadzącego mnie ciemniejącym korytarzem adepta.

Wreszcie dotarliśmy do drzwi z czarnego metalu, ozdobionych jakimś rytem, do którego napuszczono czerwonej farby. Po chwili uświadomiłem sobie, że owe ryty przedstawiają uproszczony wizerunek waginy w pełnym rozwarciu. Adept nacisnął wielką, mosiężną klamkę i z wnętrza wylało się na korytarz silne białe światło.

Weszliśmy do dużego pomieszczenia, gdzie kilkoma rzędami ciągnęły się ogromne słoje wypełnione jakąś gęstą cieczą, w której pływały zdumiewające formą istoty. Wszystkie wyglądały, jakby trwały w uśpieniu, unosząc się w cieczy całkiem bezwładnie, podłączone licznymi przewodami zarówno do stalowych piedestałów, jak i do zwieńczających słoje klap, przypominających wielkie plastry surowego mięsa. Przy piedestałach wiły się skłębione sploty rur i pulsujących arterii, znikając w otworach wydrążonych w lśniącej posadzce, w której biegły podłużne zagłębienia ubrudzone rdzawymi zaciekami.

Gdzieś w okolicy żołądka doświadczyłem nieprzyjemnego skurczu i dziwne drżenie rozeszło się po całym ciele. Poczułem się nieswojo, stwierdziwszy, że gdybym chciał stąd uciekać, miałbym długą drogę do pokonania.

Minęliśmy słoje i zobaczyłem wielki metalowy blat, poziomo oparty na podnoszonej korbą platformie. Wokół stołu unosiły się w powietrzu jakieś urządzenia, których przeznaczenia mogłem się jedynie domyślać. Dalej, na przeciwległej ścianie, uwieszono rzędy osobliwie wyglądających narzędzi oraz półki z książkami. Nieopodal widniały zamknięte drzwi z jasnego, matowego metalu.

Nie wiem czemu, być może był to swoisty wpływ otoczenia, ale zrobiło mi się cokolwiek niedobrze. Najpierw zemdliło mnie trochę, a później oddech stał się płytszy i niepełny. Napad lęku? Nigdy wcześniej się tak nie czułem.

Próbując złapać głębszy haust powietrza, zaniosłem się kaszlem. Znowu krew...

Przez moment zapomniałem, że był tu ze mną adept. Stanął w pobliżu drzwi, które po chwili otworzyły się bez żadnego dźwięku, odsłaniając czarną czeluść za nimi. Wyłonił się z niej przedziwny wehikuł.

Na małych stalowych gąsienicach osadzona była szklana kopuła, wewnątrz której umieszczono żelazny fotel. Siedział w nim starzec o pomarszczonej twarzy i skórze pstrokato naznaczonej plamami wątrobowymi. Wysuszone dłonie opierał na metalowych kulach, którymi zdawał się kierować pojazdem. Z rury sterczącej z boku wydobywał się błękitnawy dym, wypełniając komnatę intensywnym zapachem jałowca.

Przyjrzałem się mężczyźnie siedzącemu wewnątrz kopuły. Nosił skórzany, barwiony na czerwono habit, przewiązany białym sznurem ozdobionym licznymi węzłami.

Mistrz. Brat Konstruktor o pełnym statusie. Technomag pełną gębą.

Terkot akasilnika rozniósł się echem po całym pomieszczeniu, gdy pojazd gwałtownie przyspieszył i równie nagle przystanął, zatrzymując się metr przede mną.

Starzec uśmiechał się, prezentując rząd nadpsutych zębów.

– Witaj, synku – powiedział.

W dłoniach stojącego nieopodal adepta pojawił się nagle skórzany worek z umocowaną doń dyszą o rozszerzającym się ujściu i w tym momencie dostałem w twarz chmurą tłustego jak masło dymu. Zakręciło mi się w głowie i zobaczyłem krąg świateł wirujących w szalonym tempie wokół czarnej plamy, rosnącej i rosnącej...

...i rosnącej...

 

***

 

Światło sprawiało mi ból, oddychanie sprawiało mi ból, jakakolwiek próba zmiany pozycji sprawiała mi ból... Łomot w czaszce zagłuszał wszystko inne i powodował, że zbierało mi się na wymioty. Zdołałem otworzyć oczy. Rzeczywistość powoli wracała – rozmazana i ulotna, jak sprzedajna dziewczyna, która nad ranem wymyka się cichcem z łóżka, gdy jeszcze śpisz, lecz na moment zawraca, by przeszukać kieszenie twojego płaszcza.

Powoli odzyskiwałem czucie w palcach. Uniosłem głowę i wtedy do mnie dotarło, że leżę przykuty do podnoszonego korbą blatu, całkiem nagi, zmarznięty i coraz bardziej wściekły. Nade mną unosiły się dziwaczne urządzenia, brzęcząc i drżąc jak w febrze. Jakieś dryfujące w powietrzu źródło światła złośliwie kierowało snop chorobliwie białego blasku wprost w moje oczy. Spróbowałem unieść ręce, lecz pęta przymocowane do blatu nie pozwoliły na to.

Usłyszałem chrząknięcie i suchy głos starca oznajmił:

– Obudził się, Borgelinusie. Może być agresywny; daj mu trochę gazu rozluźniającego.

Poczułem, jak ktoś zakłada mi na twarz maskę, zakrywającą usta i nos. Po chwili wypełnił mnie słodkawy dym, aromatem przywodzący na myśl rzadkie gatunki błękitu.

– Nie za dużo! – Ostrzegł starczy głos. – Bo go zabijesz, Borgelinusie... Już wystarczy. Inaczej płuca zamienią mu się w wielką, nadętą gomółkę spleśniałego sera, a tego byśmy nie chcieli, prawda?

Borgelinus najwyraźniej usłuchał, bo powietrze znów pachniało suchością i kwasem żołądkowym. A może to mój oddech?

Usłyszałem jednostajny, wytłumiony poszum akasilnika i chrzęst gąsienic miażdżących twardą posadzkę.

– Przyciągnęło cię do mnie – powiedział starzec z wyraźną emfazą w głosie. – Przyszedłeś do mnie, jak zagubione szczenię do matczynego sutka.

– Chcesz powiedzieć, że jesteś suką? – zdołałem przemówić. – Bo przyciągnęła mnie tu raczej chęć wyrwania przez odbyt kręgosłupa temu, kto śmiał wysłać za mną urzędnika gończego!

Na chwilę zapadła cisza. Nie wytrzymawszy, zaśmiałem się na głos, wyobrażając sobie minę starucha, choć równie dobrze on też mógł się uśmiechać. Tę nagłą wesołość brutalnie przerwały słowa:

– Borgelinusie, jeszcze trochę gazu. Na tego wielkoluda potrzeba nieco więcej niż zwykle.

Słodkawy dym ponownie wypełnił mi płuca. Poczułem ukłucie w klatce piersiowej i pianę wypływającą na usta. Szczęściem, tak jak nie odczuwałem ekstatycznych doznań po wypaleniu fajki błękitu, tak ów gaz nijak nie wpływał na mój organizm, przynajmniej jeśli chodzi o jego rozluźniające działanie. Oba specyfiki musiały mieć wspólne pochodzenie.

Postanowiłem jednak już nic nie mówić. W głosie starego Technomaga wyczułem dziwne podniecenie. Zdradził się też z przywarą gadulstwa, nabrałem więc nadziei, że być może dowiem się czegoś, zanim udławią mnie tym gazem. Gdy w nozdrza wdarła się nieprzyjemna woń powietrza wypełniającego komnatę, stary zakonnik zaczął jeździć wokół stołu, na którym leżałem, a jego młody pomocnik zajął się uruchamianiem wiszących nade mną urządzeń.

– W sierocińcu dali ci na imię Byhtra, prawda? – zaczął mnich. Jego starczy głos zdawał się skrzypieć niczym kiepsko naoliwiona maszyna. – Wysłałem kiedyś serwitora – powiedział – który pomknął w pozaprzestrzeni wprost do umysłu przełożonego owego sierocińca, by zasugerować mu to imię. Wiesz, co ono oznacza?

Nie reagowałem. Po prostu słuchałem, a wewnątrz mnie wzbierało z wolna uczucie zdumienia.

– „Byhtra” to w starożytnej mowie Mechariora „jednorożec”. Wiesz, czym były jednorożce, mój wspaniały? To bardzo szlachetna rasa niezwykłych stworzeń, zamieszkujących wielkie przestrzenie rozległych stepów, daleko na północ od Vakkerby. Niesamowite zwierzęta, piękne i silne... lecz również dzikie i niebezpieczne. Ty też jesteś dziki i niebezpieczny, prawda? Z chęcią zatrzymałbym cię przy sobie, ale i tak byś umarł. Tak czy inaczej, mało kto mógłby o sobie powiedzieć, że jego żywot przysporzył tyle dobrego, co twój. Ludzie szukają celu egzystencji, nie dostrzegając, że istnieją po to, by przysłużyć się lepszym od siebie. A twoja misja była wyjątkowo szlachetna, mój piękny. Twoje życie za chwilę się dokona i wiedz, że było to życie dobre, ważne i pożyteczne. Śmierć będzie jedynie dopełnieniem i, koniecznym niestety, ubocznym skutkiem celu twej egzystencji. Naprawdę mi przykro...

Urządzenia nade mną rozwrzeszczały się mechanicznym skowytem wściekłych maszyn. Coś błyszczącego zbliżyło się do mojej głowy, powodując, że lodowate szpony paniki chwyciły mnie za gardło. Jakiś głos odezwał się w moim umyśle, każąc uciekać co sił. Niemal boleśnie odczułem, jak trzewia przestają pracować, a serce przyspiesza, tłocząc niesamowite ilości krwi wprost do mózgu. Bezwiednie schowałem głowę w ramionach, lecz po chwili zauważyłem, że błyszczące urządzenie gwałtownie zbliżyło się, jak gdyby przysiadając na ostrym czubku rogu. Odchyliłem więc na powrót głowę i przymknąłem oczy, bo blask zrobił się o wiele silniejszy, oślepiając jeszcze mocniej niż przed chwilą.

– Spokojnie, mój niezwykły, spokojnie... – Usłyszałem skrzekliwy głos Technomaga. – Za chwilę będzie po wszystkim. Borgelinusie, zaczynaj...

Nie czekałem, aż Borgelinus zacznie. Napiąłem wszystkie mięśnie, szarpnąłem ramionami i usłyszałem chrzęst pękających kajdan. Potworny ból, jaki przeszył każdy, najdrobniejszy nawet nerw, zwykłego człowieka prawdopodobnie zabiłby swoją intensywnością. Ale, niech mnie utopią w Mrocznicy, ja nie byłem zwykłym człowiekiem!

Magiczny impuls wstrząsnął moim ciałem. Zaklęcie rozeszło się po kośćcu, wzbudzając podskórny kataklizm. W każdej cząstce organizmu powstawał chaos, rodząc się w bólach i w bólach umierając, wzbierając na sile, to znów cichnąc i wysysając energię. Nie trwało nawet chwili, jak cios zabezpieczającego zaklęcia zwalił mnie z nóg. Oparłszy uwolnione z kajdan dłonie na zimnej posadzce, porzygałem się krwią.

Byłem obolały, na wpół ogłuszony i sponiewierany... ale wolny!

No, prawie...

Podniosłem się z klęczek, nie bez trudu stając na wyprostowanych nogach. Dwa kroki przede mną stał jeżdżący, sklepiony przezroczystym kloszem fotel, na którym w milczeniu tkwił starzec o drżących dłoniach. W utkwionym we mnie wzroku dostrzegłem fascynację, ale i lęk; monstrualny, kipiący atawizmem, zwierzęcy strach.

Dopadłem wehikułu w jednej chwili. Okazał się bardzo ciężki, ale wreszcie runął na bok, odkrywając pełne pracujących mechanizmów podbrzusze i wierzgając w powietrzu rozjuszonymi gąsienicami. Starzec rąbnął łysą głową o ścianę kopuły i zemdlał. Sądziłem, że klosz roztrzaska się pod wpływem uderzenia o posadzkę, lecz nic z tego. Technomag leżał wewnątrz szklanej klatki, a ja nie mogłem dostać go w swoje ręce.

Stojący nieopodal adept, wykrzywiony w grymasie niemego krzyku, ruszył biegiem w kierunku wielkiej wajchy tkwiącej w ścianie. Nie ulegało wątpliwości, że przeciągnięcie owej wajchy uruchamiało jakiś alarm, rzuciłem się więc w pościg, starając się przeciąć drogę młodzieńcowi. Byłem nagi, a on musiał walczyć z pętającym nogi, ciężkim skórzanym habitem, toteż dopadłem go pod samą ścianą, z rozpędu taranując i wdeptując w posadzkę. Uderzywszy o twarde kafle, natychmiast stracił przytomność i cienka strużka krwi zaczęła sączyć się spod niego, wypełniając najbliższą fugę. Wreszcie mogłem na spokojnie rozejrzeć się po pomieszczeniu.

Akasilnik napędzający gąsienice mobilnego fotela zgasł i w Sali zadudniła oszałamiająca wręcz cisza. Jedynie mój własny oddech wcinał się rozognionym ostrzem w tę gęstą jak ciasto głuchotę. Powtórnie zaniosłem się krwawym kaszlem i świat zawirował mi przed oczami. Gdy atak kaszlu minął, postanowiłem przyjrzeć się dokładniej jedynym przedmiotom w tym pomieszczeniu, jakie mogły mi coś powiedzieć.

Książki.

Duże, oprawione w barwioną skórę tomy, stały równymi rzędami na trzech niewielkich półkach zawieszonych na ścianie. Zacząłem przeglądać je po kolei. W większości przypadków nie rozumiałem języka, w którym zostały zapisane, a jeśli nawet, treść była tak obca i niezrozumiała, że nie sposób było się czegokolwiek z nich dowiedzieć. W końcu jednak trafiłem na pewną niepozorną, małą książeczkę o mocno wytartych rogach i zdezelowanym grzbiecie. Po otwarciu okazało się, że jest zapisana odręcznym pismem i zapełniona treścią jedynie do połowy. Po kilku losowo wybranych stronach łatwo wywnioskowałem, że mam w ręku coś w rodzaju naukowego pamiętnika, spisywanego przez mojego Technomaga o niesprawnych nogach. I wychodziło na to, że jest on najstarszym żyjącym zakonnikiem w szeregach Braci.

Wertowałem stronice, wyszukując łapczywie wszystkiego, co mogłoby mi objaśnić, co się tu, do cholery, dzieje. Gdy tylko natrafiałem wzrokiem na fragment sprawiający wrażenie interesującego, natychmiast czytałem go i wertowałem dalej. Pamiętnik odkrywał przede mną swe sekrety i po kilku takich fragmentach miałem już wszystko mniej więcej poukładane:

 

Po odkryciu niezwykłych właściwości miazgi z rogu tego stworzenia uznaliśmy za stosowne zdobyć jak najwięcej owego specyfiku. Interesujące, że istoty te traciły życie zaraz po odjęciu rogu od czaszki i nic nie wskazuje na to, żeby rogi te miały zdolność odrastania, nawet jeśli łamało się je w połowie. Należy przyznać jednak, iż złamanie, skruszenie lub urwanie rogu w warunkach naturalnych, bez użycia odpowiednich do tego celu narzędzi, byłoby niezwykle trudne; graniczące wręcz z niemożliwością. Widać natura wyposażyła te stworzenia we wrodzoną twardość i niespożytą siłę, co wykazały liczne badania i eksperymenta, prowadzone nad osobnikami pozostającymi na wolności (...)

 

Albo:

 

Byhtra, czyli jednorożec, to stworzenie wciąż pozostające dla nas zagadką. Ściślej rzecz ujmując, najbardziej tajemnicza wydaje się być niezwykła właściwość tych istot, polegająca na osobliwym odruchu systemu obronnego ich organizmów. A mianowicie, jednorożec pojmany i umieszczony w niewoli niemal natychmiast umiera. Wszelkie próby mające na celu zapobieżenie takiemu rozwojowi wypadków każdorazowo spełzały na niczym, tak więc wielkie łowy urządzone w ostatnim miesiącu okazały się być równie wielką pomyłką. Zdobyliśmy wprawdzie wiele miazgi, ale zamiast planowanej hodowli mamy ładownię zapełnioną tysiącami trupów.

Wydaje się, że te dzikie, szlachetne istoty nie potrafią żyć inaczej, niż ciesząc się pełną i niczym nieskrępowaną wolnością, co stawia pomysł hodowli pod znakiem zapytania i w sposób oczywisty kłóci się z doktryną przyjętą przez Zakon.

 

I kolejny fragment:

 

Zadziwiające, jak długowieczne okazały się te nieliczne, pozostające przy życiu osobniki. Badanie ich na wolności przysparza wielu problemów, odkryłem jednak coś, co może być dla sprawy hodowli prawdziwym światełkiem w tunelu. (...) Zauważyłem zmianę zachowań ciężarnej samicy i chyba jestem na tropie rozwiązania kłopotu umieralności.

 

I następny:

 

Zniszczyliśmy tę rasę. Po zdziesiątkowaniu nie zdołała się ona odrodzić i wszelkie próby zachowania nielicznych osobników przy życiu nie dały rezultatu. Co gorsza, cały zapas miazgi rogowej niebawem ulegnie wyczerpaniu i za kilka lat Bracia, którzy zażywali specyfik, zaczną się gwałtownie starzeć.

Udało mi się jednakowoż uratować jedną ciężarną samicę. I tu sprawdziły się moje ostatnie przypuszczenia – organizm zapłodnionej, oczekującej źrebięcia samicy odrzuca potrzebę wolności i jest w stanie przebywać w zamknięciu bez szkody dla zdrowia i życia! Wcześniej nawet imitacje stepu, w obrębie których umieszczano zdrowe osobniki, okazywały się porażką. Zwierzęta czuły najwyraźniej, że przebywają w niewoli, mimo że spały pod gołym niebem i mogły przemieszczać się na przestrzeni wielu kilometrów.

Ciężarna samica, jak się okazuje, może przebywać w zamkniętym pomieszczeniu niewiele większym niż sam jednorożec i ma się jak najlepiej! Wprawdzie zwierzę wydaje się osobliwie osowiałe, jakby otumanione bądź odurzone silnym narkotykiem, ale zachowuje pełnię zdrowia i wszystkie funkcje życiowe pozostają jak najbardziej w normie!

To niezwykłe odkrycie stawia kwestię hodowli w nowym świetle i, choć być może odrodzenie rasy nie jest już możliwe, istnieje szansa na produkcję, nawet jeśli mocno ograniczoną, środka zapewniającego długowieczność, a kto wie, może nawet nieśmiertelność?

 

I jeszcze ten:

 

Będąc zarządcą projektu „Jednorożec”, udało mi się ukryć zapas miazgi, który wystarczy mi na kilkadziesiąt lat. Dzięki temu zdołam być może doprowadzić projekt do końca i, choć pozostali Bracia umrą ze starości, po nich będą następni, którym dane będzie skorzystać z dobrodziejstwa specyfiku.

Z początku dręczyły mnie wyrzuty sumienia, że przeze mnie stracą życie wartościowi Konstruktorzy, ale wytłumaczyłem sobie, że przecież i tak by umarli, a wraz z nimi (i ze mną) umarłaby szansa na nieśmiertelność dla kolejnych pokoleń zakonników. Złożyłem więc ofiarę, która, mam nadzieję, zaowocuje dla dobra przyszłości Zakonu.

 

I jeszcze jeden:

 

Zahamowałem rozwój płodu i zabawiłem się nieco, dodając mu trochę własnych genów. O ile wszystko pójdzie po mojej myśli, narodzi się hybryda – pół człowiek, pół jednorożec.

 

I jeszcze:

 

Płód rozwija się wedle moich zamierzeń. Tak jak przewidywałem, okazał się na tyle podatny na powielanie, że zdołałem dzięki pozaprzestrzennym „dłoniom” wydobyć obraz istoty i nałożyć go na pustą siatkę powielacza. Proces produkcyjny nie będzie wprawdzie należał do najtańszych, ale wszystko mam już zaplanowane i nie minie pół roku, jak Superwagina wydali pierwszy egzemplarz sztucznego półjednorożca. Byłbym oczywiście głupcem, gdybym nie usunął tym żywotworom aury wraz z duchowym jądrem, gdyż, jak sądzę, to właśnie tam ukryta jest odpowiedź na zagadkę umieralności jednorożców w niewoli. Myślę, że pozbawiając egzemplarze hodowlane jądra aury (czego nie mogę uczynić z oryginałem), sprawię, że nowe hybrydy przeżyją.

 

I dalej:

 

Narodził się pierwowzór nowej hybrydy. Niestety, samica nie przeżyła porodu. Być może ma to jakiś związek z tym, że źrebię jest półczłowiekiem. Właściwie to wygląda niemal zupełnie jak człowiek, poza skarłowaciałym, w stosunku do pełnego gatunkowo osobnika, rogiem i potężną, jak na noworodka, masą ciała. Po przebadaniu okazało się, że niemowlak zdradza olbrzymią odporność fizyczną. Przy okazji – ten chłopiec nie będzie należał do najładniejszych...

(...) Zdaje mi się, że odkryłem, skąd może się brać ta cudotwórcza właściwość miazgi rogowej. Jednorożce są (były) istotami o niezwykłej wręcz witalności. I ta witalność, ta swoista energia życiowa wydaje się przenikać do rogu, jak gdyby był on swego rodzaju „magazynem”. Obawiam się, że w przypadku moich hybryd może to mieć jakiś skutek uboczny, związany z mniejszą, bądź co bądź, odpornością na takie przepływy energii niż u prawdziwych jednorożców.

Tak czy inaczej, skazałbym na śmierć mojego małego Byhtrę, gdybym pozostawił go w niewoli. Obawiam się, że przebywanie w zamkniętym klasztorze wpłynęłoby negatywnie na jego aurę i mógłby umrzeć tak, jak jego przodkowie, nawet mimo zmniejszonej potrzeby do przebywania na otwartej przestrzeni. Przyznaję, że w kwestii tego malca zwyczajnie błądzę po omacku, ale myślę, iż lepiej będzie, jeśli jego rozwój przebiegnie bardziej „naturalnie”. Mógłbym go oczywiście uśmiercić, ale kto wie, czy jeszcze mi się kiedyś nie przyda? W Domenie Dzbana nierzadko spotyka się różne mutanty, więc obecność takiego dziecka w jednym z sierocińców nie powinna być niczym nadzwyczajnym.

A już niebawem, już za parę dni... z mrocznych czeluści Superwaginy wyłoni się pierwszy sztuczny półjednorożec, a wraz z nim cały legion pozbawionych aury, zdolnych do wegetowania w niewoli, długowiecznych dawców miazgi...

 

Tutaj pamiętnik się urywał. Zakładając, że ostatni wpis miał miejsce w dniu moich narodzin, książka musiała przeleżeć nieuzupełniana przez pięćdziesiąt sześć lat. Być może mój Technomag dalsze notatki sporządzał jedynie w oficjalnych dokumentach? Tak czy inaczej, musiał mieć spore zaufanie do kolegów, skoro nie bał się zostawiać na tyle lat świadectwa własnej zdrady, i to tak na widoku... Albo miał wyjątkowo słabą pamięć? To tłumaczyłoby w ogóle powstanie takiego pamiętnika.

Zresztą, w dupie to mam. Jeszcze z dziadem nie skończyłem...

Stanąłem nad pozbawionym przytomności adeptem i ocuciłem go serią lekkich kopnięć. Kilkoma podnoszącymi na duchu zdaniami zapewniłem go, że dopóki będzie wykonywał dokładnie moje polecania, włos mu z tyłka nie spadnie, i poprosiłem grzecznie, żeby pokazał mi moich sztucznych braci.

Tym razem zwiedziłem długi korytarz biegnący stromymi schodami w dół. Zastanowiło mnie, w jaki sposób stary Technomag przemieszczał się tędy na swoim ruchomym fotelu, ale założyłem, że pewnie urządzenie to kryje przede mną wiele tajemnic i w jakiś sposób jednak radzi sobie z przeszkodami takimi jak te schody.

Dotarliśmy do ogromnej hali, wyłaniając się przez drzwi umieszczone wysoko, niemal pod samym sufitem. Stanęliśmy na stalowej platformie, wiszącej na wspornikach przyśrubowanych do ściany. Składała się z dwóch części, jednej nieruchomej i drugiej, spełniającej funkcję windy.

Nie skorzystaliśmy z niej. Wystarczyło mi, że zobaczyłem z góry osobliwy las. Ciągnące się kilkudziesięcioma długimi rzędami, wyłaniające się z jakichś kapsuł czy kokonów...

Rogi. Setki, a może tysiące rogów.

Wyrastały z ciał-nosicieli, wegetujących bez świadomości w lekko pulsujących kokonach. Nie musiałem się zbyt dokładnie przyglądać ukrytym w kapsułach ciałom. Zza lekko prześwitującej błony patrzyły w pustkę nieruchome oczy tysięcy moich kopii.

Zrobiło mi się niedobrze. Zawroty głowy, duszności, trochę drżące kolana... Kazałem się zaprowadzić z powrotem na górę. Jednak w połowie schodów ujrzeliśmy starego zakonnika zjeżdżającego ku nam z obliczem ściętym w grymasie determinacji i wpatrzonymi we mnie przekrwionymi ślepiami.

Gąsienice dostosowywały kształt do stopni i cała mechaniczna podstawa jeżdżącego fotela wyginała się w kilku miejscach dzięki jakimś przegubom i amortyzatorom.

– Byhtra! – wrzasnął starzec. – Jesteś mi potrzebny, nie rozumiesz?

– Twoje potrzeby dyndają mi poniżej pasa – odparłem i ruszyłem w górę schodów niczym rozjuszony odyniec.

Starzec krzyknął coś jeszcze, ale nie słuchałem. Naparłem całym ciałem na szklaną kopułę i przezwyciężywszy moc akasilników, wypchnąłem pojazd z powrotem w górę, zmuszając gąsienice do wstecznego ruchu. Wysadziliśmy drzwi z zawiasów i w ataku niepohamowanej furii wywróciłem wehikuł raz jeszcze, nieopodal stołu, na którym wcześniej leżałem. Niewiele myśląc, urwałem z odsłoniętego podwozia pojazdu garść jakichś kabli i maszyna zamarła.

Zakonnik próbował obrócić się, leżąc wewnątrz szklanego klosza, jednak drżące ręce ześlizgiwały się po zaokrąglonej powierzchni. Przywodziło to na myśl nieporadną, plamistą jaszczurkę uwięzioną w słoiku i starającą się zeń wydostać.

Przyklęknąłem obok, patrząc w rozszerzone strachem oczy starca.

– Powiedz mi – zagadnąłem – dlaczego? Dlaczego tak nagle zapragnąłeś mojego powrotu, tatuśku?

Spojrzał jakoś inaczej. Zrozumiał, że wiem.

– Skończył się zapas – powiedział cicho. – I okazało się, że żywotwory nie są w pełni produktywne. Oni... oni nie wykazują żadnych właściwości. Miazga z ich rogów jest zbyt uboga, żeby przedłużyć czyjekolwiek życie. Byhtra, ty się na mnie nie gniewaj. Pamiętaj, że to ja cię stworzyłem. A teraz... teraz jedynie pragnąłem, byś spłacił swój dług wobec mnie. Potrzebowałem twojego rogu. Zapewne jedynego wartościowego. Być może dzięki tobie... dzięki twojej miazdze udałoby mi się rozwiązać tę nową zagadkę i uszlachetnić miazgę twoich braci.

– I osiągnąć nieśmiertelność? – zapytałem.

Pokiwał głową. Spoglądał mi w oczy z takim podnieceniem, z jakim dziecko patrzy na nową zabawkę.

– Spłacę swój dług – powiedziałem.

Chwyciłem grubą, giętką rurę umocowaną do posadzki pod stołem i zerwałem z jej końca maskę, którą wcześniej zakładano mi na twarz. Następnie odłupałem pokrywę wywietrznika z przejrzystego klosza, w którym był uwięziony Technomag, i wetknąłem w powstały otwór koniec rury. Ta weszła niemal idealnie. Musiałem przyłożyć niewiele siły, by wcisnąć ją do środka. Starzec spojrzał na mnie zdjęty lękiem i zaczął się szarpać wewnątrz słoja, gdy tylko pojął, że zamierzam odkręcić zawór z gazem rozluźniającym.

Patrzyłem beznamiętnie, jak staruch wiotczeje pod wpływem szarawego gazu. Za jednorożce! – pomyślałem. I za wszystkie ofiary czyichś chorych mrzonek... Zdychaj, żałosny starcze.

Zakręciłem zawór dopiero wtedy, gdy gaz dokładnie wypełnił całą kapsułę, sprawiając, że klosz przyjął siną barwę. Martwy zakonnik z płucami jak gomółka spleśniałego sera, z miną idioty spoglądał martwymi oczami w dal.

W wyważonych drzwiach pojawił się adept ze zgrozą odbitą na pryszczatym obliczu. Chwyciłem go mocno za ramię i przyciągnąłem tak, by mógł dokładniej przyjrzeć się martwemu mistrzowi.

– A teraz – oznajmiłem – wyprowadzisz mnie stąd po cichutku, tak, by nikt nie zauważył. Jeżeli dobrze się spiszesz, to nie zawiążę ci kręgosłupa w pętelkę. Zrozumiano?

 

***

 

Siedział na gołej posadzce, racząc się jednym z tych swoich naparów, przynoszących zbawienie zmysłom. Nagi od pasa w górę, bosy, jedynie w parcianych portkach, wpatrywał się w ostrze leżące w wyrysowanym czerwoną kredą kręgu. Odniosłem wrażenie, że węzłowate muskuły na jego plecach zaczęły się nagle przemieszczać, szukając dogodniejszego dla siebie miejsca.

Był stosunkowo młody. Dałbym mu może dwadzieścia pięć lat. Zimne i blade stalowoszare oczy tkwiły nieruchomo w głęboko zapadniętych, ciemnych oczodołach. Znałem tę twarz na pamięć, choć widziałem ją tylko parę razy w życiu. Trudno było wyrzucić z pamięci oblicze szalonego mordercy. Słyszałem, że pewna ofiara „przesłuchania”, jakie przeprowadził z nią Demon, powiesiła się niespełna miesiąc po spotkaniu z uciszycielem, bo nie mogła znieść nocnych koszmarów z oprawcą w roli głównej.

Zazwyczaj zabijał nawet tych, których zabijać nie musiał. Tak zrobił z Kroppą, moim przyjacielem. Zostawiał ofiary przy życiu jedynie na wyraźne życzenie zleceniodawcy. Chory popapraniec! To, co z nimi robił, przechodziło ludzkie pojęcie.

Stałem w cieniu jednej z małych kapliczek, przyklejonych do głównej nawy bożnicy. Demon nie miał prawa mnie teraz zobaczyć, ale mógł usłyszeć. Zaczekałem, aż jedyny, poza mną i Demonem, wierny opuści świątynię i raz jeszcze rozejrzałem się po tonącej w półmroku, podłużnej sali, pełnej świec toczących małe kule światła poprzez pachnący kadzidłem mrok.

Sięgnąłem do głębokiej kieszeni płaszcza, wydobywając maleńką glinianą figurkę, którą zakupiłem rano na bazarze. Statuetka przedstawiała konika z rogiem wyrastającym z czoła. Nachyliłem się i pchnąłem leżącą figurkę po śliskiej posadzce, w kierunku rozmodlonego Demona. Mały jednorożec uderzył uciszyciela w udo, wyrywając go z medytacji.

Demon wolno podniósł figurkę z posadzki. Uniósł ją do oczu, powąchał i opanowanym ruchem odwrócił wzrok w moim kierunku. Zapewne niczego nie dostrzegł w mroku kapliczki, ale niewątpliwie wiedział, że ktoś tam stoi i obserwuje tę jego przeklętą, pozbawioną emocji twarz. Ostro ciosane oblicze Demona zdobił wąski jak sztylet nos i cienka kreska bladych ust, przez co rzeczywiście bardziej przypominał diabła wcielonego niż człowieka.

Wstał. Bardzo wolno, ale wiedziałem, że kontroluje każdy, najdrobniejszy nawet ruch. Ten człowiek miał w sobie więcej z drapieżnika niż najprawdziwszy żarłak.

Uniósł miecz i lekko zakreślił nim podwójną ósemkę. Na lśniącym ostrzu zatańczyły błękitne iskry i zdawało się, że krótka, szeroka głownia przeobraża się w węża o zlodowaciałych łuskach.

Zrzuciłem płaszcz z ramion. Wsunąwszy na dłonie kastetopodobne sztylety-pięściaki, postąpiłem o krok, stając na granicy rozrzedzonego blasku świec.

– Drżyj, skurwysynu – mruknąłem – bo jednorożec idzie po ciebie!

To, co działo się później, trudno opisać. Spotkaliśmy się na środku głównej nawy. On, szczupły, żylasty i piekielnie szybki; ja, potężny, odporny i potwornie silny. Jego miecz kreślił w powietrzu skomplikowane znaki, ryjąc mi w skórze krwawe runy. Moje pięściaki trafiały w pustkę, zawsze na moment za późno, uderzając w widmo przeciwnika, który stał już gdzie indziej i zamierzał się do kolejnego ciosu. Mordercze ostrze Demona szukało moich tętnic. Krążyło wokół obszaru, gdzie tkwiły żywotne organy, lub kąsało dla zmyłki, próbując obejść rozpaczliwie stawiane parady, zastawy i uniki. Starałem się wykorzystać masę, napierając na niego, zmuszając do cofania i przygniatając ciężarem, ale on zdawał się być niczym nieuchwytny cień. Krążył wokół mnie, krwawymi literami zapisując cały poemat na moim ciele.

A może to jakieś zaklęcie? – pomyślałem i zaraz ogarnęło mnie zwątpienie. Nagła słabość wlała się gwałtownym strumieniem w każdy mięsień, znużony ciągłą aktywnością. Demon nagle doskoczył i z prędkością godną wściekłej kobry ugodził mnie dotkliwie w bok. Opadłem na kolana i poczułem zimne ostrze na gardle. Jedynie szybka reakcja pozwoliła mi uniknąć najgorszego; ostrze rozdarło skórę na szyi, nie uszkadzając aorty. Krew zalała mi pierś. Rozpaczliwie trzepiąc potężnymi ramionami, zrobiłem sobie trochę miejsca wokoło. Demon musiał odskoczyć, inaczej któryś z pięściaków rozorałby go jak wieprza.

Atak nastąpił od góry. Nie zdołałem jeszcze otrząsnąć się po ostatnim ciosie i wciąż klęczałem, machając rękoma dookoła, gdy Demon potężnym skokiem przesadził moją obronę i osiadł mi na barkach. Poczułem ostrze ześlizgujące się po kręgach karku i specyficzny dźwięk pękającej stali.

Dzięki ci, mamo, za mocne kości...

Szarpnąłem głową w tył. Wygięty lekko w górę róg rozdarł twarz przeciwnika, wybijając siekacze. Demon zawył. Sięgnąłem szybko za siebie i pochwyciłem żylaste ramię. Raptownym szarpnięciem zrzuciłem go z ramion na posadzkę i przygniotłem kolanem klatkę piersiową. Złośliwy grymas zdarłem mu z twarzy wraz z solidnym płatem skóry, po czym wepchnąłem ostrze sztyletu w nabrzmiałą żyłami gardziel, wyduszając życie do ostatniej, cuchnącej kropli.

Demon wierzgał jak zarzynane prosię, parskał i wydawał różne przerażające odgłosy, aż stalowoszare oczy przesłoniła śmiertelna mgła. Zostawiłem ostrze pięściaka w ranie i, odnalazłszy glinianą figurkę jednorożca, ułożyłem ją na nieruchomej piersi nieboszczyka.

– Pozdrowienia od Kroppy i jego kumpla – wyszeptałem trupowi do ucha.

Założyłem płaszcz i z podciętym gardłem, z którego wciąż ciekła gorąca jucha, zataczając się, wyszedłem z bożnicy. W kieszeni płaszcza namacałem znajomy kształt małej butelki kupażówki, którą nabyłem w „Wypiętych Pośladkach”. Niech mnie utopią w Mrocznicy, jeśli się dziś nie napiję za wszystkie czasy! Wysączę cały bar... Niech no tylko opatrzę sobie to gardło.

Wyszedłem na jedną z ciasnych uliczek Wielkiego Kotła. Miodowy blask spadziowych latarni, zatęchłe powietrze i widok setek poskręcanych wysoko estakad przypomniał mi, że Domena Dzbana to w gruncie rzeczy dobre miejsce dla kogoś takiego jak ja. Tłum pijanych roboli, naćpanych złodziei i zmęczonych dziwek podziałał na mnie kojąco. Być może to najgorsze dno, w jakim da się spędzić życie, ale przynajmniej jestem u siebie i dopóki ten stan rzeczy się nie zmieni, nikt mi nie podskoczy.

Jednorożec górą, wszarze!

Niech no tylko przejdzie mi atak tego cholernego, krwawego kaszlu...

 


< 15 >