Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 04>|>

Bookiet (1)

 

 

Déja vu

Na czym polega talent pisarza? Na tym... Nie wiem. Jest tak, że bierze się do ręki książkę. Czyta się ją. Czasami irytuje jakaś postać, czasami irytują poglądy, które na siłę chce nam wcisnąć szanowny autor. Ale... czyta się. Człowiek czuje, że w tym jest coś. Autor uchwycił... Co? Jakąś prawdę o świecie. Jakąś sprawę, która jest poza poglądami, czasami poza prawdą psychologiczną.

Jest taka sztuczka, która nie ma nic wspólnego z literaturą, bardzo często stosowana w rozwiązywaniu problemów fizycznych: właściwy wybór układu współrzędnych. Sztuczka ta jest źródłem wielu nieporozumień. A dlaczego? Bo najczęściej, jak to się uczenie mówi, sprowadza problem trójwymiarowy do jednowymiarowego. Nieszczęście się robi, bo gdy dzieciarnia rozwiązuje zadania, to wielkości wektorowe mają po jednej składowej i utrwala im się na przykład, że prędkość to „pochodna iksa po czasie”. Świat się dramatycznie upraszcza. Ale nie o tym, choć tę uwagę warto zapamiętać. Mam wrażenie, że bardzo często zaleta czegoś, co się mimo wszystko, mimo zastrzeżeń i do bohaterów, i do scenografii, i do tej tak zwanej prawdy psychologicznej, polega na tym, że autor, jak to się mówi, „trafił w sedno”. Znalazł ów właściwy układ współrzędnych, dzięki któremu wszystko widać jak na dłoni.

Być może jest tak, a być może chodzi o coś innego. Czas czytania trafi na właściwą książkę. I to możliwe. Pamiętam, jak po 1989 roku wygrzebałem w ciemni w hotelu Sezam jakieś zachomikowane, chyba w charakterze podpórki pod powiększalnik dzieła Mickiewicza. Ktoś to po prostu wypieprzył. Dzieł naszego wielkiego wieszcza w tym okresie było już tylko trochę mniej niż dzieł Lenina i dla szerokiej publiczności stanowiły one mniej więcej podobną wartość. Ciągle miałem nabożny stosunek do książek i uznałem, że skoro znalazłem książkę, to kulturalny człowiek zachowuje się tak, że przynajmniej chwilę poczyta, podobnie jak pobożny muzułmanin, znalazłszy się choćby przypadkiem w pobliżu Mekki, wstąpi tam. Nie wiem, czy wstąpi, ale tak sobie wyobrażałem, że ludzie określają swoją przynależność do różnych warstw społecznych takimi zachowaniami. Więc chciałem być czymś w rodzaju polskiego inteligenta i wyobrażałem sobie, że ów, natknąwszy się przypadkiem ma Mickiewicza, zrobi sobie przyjemność, czytając go choćby chwilę.

Nie dało się tego czytać. Wtedy, po odzyskaniu niepodległości, ujrzałem w owych nadzwyczaj cennych księgach takie nudy narodowe, patriotyczne pitu-pitu.

Trochę czasu minęło i zupełnie innym okiem spojrzałem na przygody Pana Tadeusza, co do nauk niezbyt był chętny, za to do żołnierki, jak najbardziej, na działalność Jacka Soplicy, co powstanie wywoływał niczym ciotka mojego tatusia duchy, oraz na ogólną koncepcję że „Szlachta na koń wsiędzie... i jakoś to będzie”. Usiłuję cytować z pamięci. I przestało mi być do śmiechu.

Przestałem się śmiać z dowcipu Monthy Phytona o papudze. Doprawdy, okazało się, że co rusz ktoś chce sprzedać zdechłą papugę i jak klient próbuje ją oddać, to szturcha kijkiem, żeby pokazać, że się przecież rusza! Osiołek Porfirion dostał lanie za przeczyszczenie piecyka. A Gluś Filmowiec co rusz powtarza, że „ogólnie sukces”. Choć nie zdjęto kapturka z obiektywu kamery.

Philip K. Dick nie jest moim ulubionym pisarzem. Stoi bardzo wysoko, ale gdzieś pod Lemem. Może to głupio zabrzmi, lecz lokuję go w okolicy Marka Oramusa. Dick jest dla mnie pisarzem histerycznym. Trochę jak aktorka, która, wdzięcząc się do publiczności, pokazuje coraz więcej ze swych wdzięków, jednocześnie zerkając ze strachem za kulisy, czy aby zaraz ją obyczajówka nie dopadnie. Autor, który nie może się zdecydować na to, czy być elitarnym, czy komercjalnym. Epatuje czytelnika z pozoru przytłaczającą wiedzą o muzyce poważnej... nawet ja się na to dałem nabrać. Ale, niestety, to nie przypadek Tomasza Manna, który pisząc Doktora Faustusa konsultował się z Schoenbergiem. Włożone bohaterom opinie, jak choćby porównywanie Wagnera i Stockhausena świadczy o tym, że pisarz zielonego pojęcia nie ma o historii muzyki. Ktoś, kto każe swojemu bohaterowi myśleć, że Berlioz cofnął muzykę o trzy stulecia, celuje chyba na czytelnika, który nie potrafi odróżnić od siebie utworów Vivaldiego, Bacha i Haendla. Darujmy sobie tu już faceta nazwiskiem Giovanni Pierluigi da Palestrina, który tworzył akurat te trzysta lat wcześnie. I wcale nie szkoda, że tworzył. W całym tym wywodzie chodzi o to, żeby przytłoczyć czytelnika nazwiskami, zaś poza tym, po prostu fuszerka, niestety.

Dick maluje nam obraz świata, który, podobnie jak w zadaniach fizyki, sugeruje, że wektory są takie same jak skalary: zastosowana konwencja prowadzi do niedopuszczalnych uproszczeń.

A jednak: nie było tak, jak z dziełami Mickiewicza. Stało się tak, jak za czasów dzieciństwa. Książkę wyciągnąłem spod stosu papierów, „wpadła w ręce”. I... zacząłem czytać. Nie dlatego, że tak wypada się zachować. Nie wiem, dlaczego. Jakimś dziwnym sposobem spostrzeżenia autora, odmalowany obraz świata zdominowanego przez policję wydał mi się poruszający. Dick to jednak Dick, znakomity pisarz.

 

Baron

 

Ocena: 4

 

Philip K. Dick

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant.

Tłum: Zbigniew Królicki

Zysk i S-ka, 1996

Stron: 216

 

 

 

 



Związek tytułu z treścią...

...czyli nic nowego w świecie thrillerów medycznych

 

Ostatnio coraz bardziej zaskakują mnie tytuły różnych książek, a konkretnie związek tytułu z treścią. Nie ukrywam, że oczekuję, aby ten związek zachodził. Mocniejszy czy słabszy – wszystko jedno, ale niech chociaż jedno jedyne zdanie jakoś spaja w całość fabułę z jej nazwaniem.

Zdaję sobie sprawę, że przy tej ilości pisanych i wydawanych pozycji autorzy i wydawcy muszą kombinować, jak tu zaskoczyć czytelnika, jak spowodować, żeby tytuł był chodliwy i się dobrze sprzedał, jeśli już nie ma pomysłu na napisanie kolejnej wariacji na temat żeńskiej wersji Chrystusa, potomków Chrystusa, przygód teraźniejszego Chrystusa etc.

Wpadła mi w ręce powieść Petera Clementa, medical thriller „Inkwizytor”. Ooo, pomyślałam, nie dość, że będą się mordować w szpitalu, to jeszcze jakieś praktyki inkwizytorskie zostaną w to wmieszane. Nic bardziej błędnego! Nie znalazłam tam ani jednego bohatera, który, uniesiony inkwizycyjnym zapałem, niósłby słowo boże pod strzechy czy raczej namioty tlenowe pacjentów.

Akcja na wskroś sztampowa: w szpitalu umierają starzy ludzie z oddziału paliatywnego. Początkowo nikomu nie przychodzi do głowy, że staruszkowie odchodzą jakoś częściej niż zwykle. Ot, szara rzeczywistość – na każdego czeka dama z kosą. Prędzej czy później.

Ale oczywiście znajduje się wreszcie lekarz, któremu czysty przypadek daje do rąk dowód: w trakcie wzmożonej kontroli na oddziale paliatywnym, kiedy to okazuje się, że staruszkowie umierają w męczarniach bez morfiny, bez ciepłego słowa, bez pomocy bezdusznych pielęgniarek (notabene, jak ten amerykański szpital przypomina pod tym względem polski...) – więc w trakcie takiej kontroli znajduje wątłą nić wskazującą, że pacjentom ktoś pomaga przejść do lepszego świata.

Czytelnicy wiedzą to wcześniej od lekarza – autor prowadzi narrację dwutorowo: z jednej strony gwiazda szpitala, doktor Earl Garnet, otoczony żoną-lekarką, pielęgniarką Janet oraz pozostałym personelem, wstrząśniętym nieoczekiwanymi zgonami. Z drugiej strony ów „inkwizytor”, który prowadzi badania nad tunelem, duchami opiekuńczymi i tym podobnymi zjawiskami, które ponoć towarzyszą nam w chwili śmierci. Kim jest ten tajemniczy gość, przeciętny czytelnik dowie się na ostatnich kartach powieści. Czytelnik doświadczony domyśli się mniej więcej w połowie lektury. Doprawdy, o szpitalach wiele filmów nakręcono, wiele książek napisano...

Żeby było BARDZIEJ (oryginalniej, niesztampowo, genialniej, zaskakująco – potrzebne podkreślić), szpital dodatkowo walczy z epidemią SARS, przywleczoną przez kogoś na butach. I teraz muszą wszyscy przechodzić przez bramki, kontrole, badać pacjentów w maskach, brać częściej dezynfekujące prysznice, tracić przyjaciół lekarzy, którym się nie udało przed epidemią uciec.

Jak w każdej tego typu powieści, nie brak momentów akcji – rozpaczliwa walka o życie z brutalnym mordercą, walka z czasem, gdy jedna z bohaterek wykrwawia się na śmierć, samochodowe pościgi, pościgi w ciemnych korytarzach. Wymieniać można długo.

To duży plus tej książki – czyta się ją łatwo i dość przyjemnie, jeśli czytelnik nie wymaga od lektury wzruszeń i poruszeń.

Zatem – na jesienną słotę, gdy w mieszkaniu zimno, człowiek leży pod kocykiem i się nudzi.

 

Mormor

 

Ocena: 4

 

Peter Clement

Inkwizytor

Tłum. Maciej Szymański

REBIS, 2007

Stron: 432

Cena: 29,90

 

Dochodzenie w „Spółdzielni Święcie Uprawianej Soi”

Podczas spaceru lekarka Sara Linton i jej były mąż, policjant, odkrywają przypadkowo miejsce makabrycznego morderstwa. Młoda dziewczyna została najpierw żywcem zakopana w skrzyni z dostępem do powietrza, z jedzeniem, piciem oraz słoikiem na mocz (ciekawe – w jaki sposób leżąca kobieta może nasikać do słoika?), a następnie w niewyjaśniony sposób uduszona. Ślad wiedzie na odludną farmę, gdzie grupa członków małej sekty uprawia niemodyfikowaną genetycznie soję w sposób naturalny, bez pestycydów. W dochodzeniu poza członkami policji bierze udział Sara, która oprócz tego, że jest pediatrą, zajmuje także stanowisko policyjnego patologa. Dość zaskakujące zestawienie...

Gdybym miała określić tę książkę jednym słowem, napisałabym: przeciętna. Wątek kryminalny rozwija się, jak zwykle w tego typu powieściach. Akcja toczy się dość wartko, głównym wątkiem są naturalnie poszukiwania zabójcy. Wątki poboczne też są, a jakże, z tym że niektóre szczegóły po pewnym czasie zaczynają nużyć. Damska część obsady składa się w większości z kobiet, które usunęły ciążę bądź poroniły, mają bardzo chore dziecko albo cierpią po stracie potomka. Doprawdy, trudno tu znaleźć choć jedną szczęśliwą matkę!

Społeczność zarządzającą Spółdzielnią Święcie Uprawianej Soi stanowią fanatyczni chrześcijanie, daleko im jednak do tego poziomu oderwania się od teraźniejszości i techniki, jaki prezentują na przykład amisze. Ot, rozgałęziona rodzina żyjąca z tradycyjnej uprawy roli, starająca się żyć oszczędnie i pobożnie, ale nieodmawiająca sobie dobrodziejstw, jakim są samochody czy komputery.

Mogłabym napisać, że przeciętność wyziera z każdej karty tej książki. Mogłabym, gdyby nie dwie ostatnie strony, opatrzone nagłówkiem: „Podziękowania”. Zdumiony i w miarę zadowolony z przeciętnej lektury przeciętny czytelnik odruchowo czyta ostatnie przeciętne słowa przeciętnej autorki. I tu następuje szok. Ma bowiem okazję się dowiedzieć nie tylko, kto pomagał pani Slaughter w konsultacjach medycznych, kto redagował czy kto pomagał wymyślać nazwiska postaci. Nie – przeciętny czytelnik nagle przeciera oczy, nie mogąc się nadziwić nieprzeciętnemu wyznaniu autorki (żeby nie było nieporozumień, zaznaczam, że nie ma ono absolutnie żadnego związku z treścią książki!), iż w zeszłym roku udało jej się wyjechać na Antypody i podziękowaniom za organizację tejże wycieczki. „Szczególnie wdzięczna jestem – pisze Katherine Slaughter – Jane Alexander za to, że pokazała mi kangury, i za to, że nie ostrzegła mnie, iż misie koala robią kupę, kiedy trzyma się je na rękach”.

No cóż. Gratulujemy.

 

Ellen

Ocena: 3

 

Karin Slaughter

Niewierny

Tłum: Andrzej Jankowski

REBIS, 2007

Stron: 452

Cena: 29,90

 

 

 

 



Urok angielskiej prowincji

Każdy miłośnik literatury lub kina zdaje sobie sprawę, że nie ma to jak prowincja. Amerykańska, angielska, polska – każda jedna pozornie jest oazą spokoju, miejscem wypasu białych jak śnieg owieczek i ostoją niewinnych jak owieczki mieszkańców. Ale wystarczy zajrzeć odrobinę głębiej w tę sielskość – i od razu włos się jeży na głowie. Takie nagromadzenia psychopatów, przestępców i stosu poukrywanych w szafie trupów (niekiedy bardzo dosłownych) nie ma nigdzie indziej.

I właśnie o to chodzi. Bo jeśli wymieszać w odpowiednich proporcjach urokliwą prowincję i charakterystycznego detektywa, wychodzi wyśmienity kryminał obyczajowy. A jeśli jeszcze akcja dzieje się w Anglii... Cóż, wychodzi ze mnie literacka szowinistka, ale „angielskie kryminały” uważam za markę samą w sobie. Zaczynając od Agaty Christie, poprzez niezliczone dzieci Albionu podążające jej śladem. A powieść Caroline Graham potwierdza moją teorię – mamy angielski kryminał w najlepszym wydaniu.

Z postaciami nadinspektora Barnaby’ego i sierżanta Troy’a polscy czytelnicy (a właściwie widzowie) mieli szansę zapoznać się wpierw za pośrednictwem telewizji. Kanał Hallmark już kilka lat temu rozpoczął nadawanie serialu „Morderstwa w Midsommer”, który powstał na podstawie serii kryminałów Graham. Serial, poczynając od początkowych scen, kiedy pod obrazki sielskich pól i łąk podłożono lekko psychodeliczną muzyczkę, idealnie oddawał klimat pozornie sielskiej, a w rzeczywistości niemalże morderczej prowincji (biorąc pod uwagę ilość morderstw dokonywanych w okolicach Causton, aż dziw, że ludność tubylcza i napływowa nie poszła po rozum do głowy i nie uciekła z krzykiem; dziwne też, że w ogóle został tam ktoś, kto mógłby krzyczeć).

Czytanie książki, której treść już się zna (zakładając oczywiście, że czytelnik oglądał i pamięta pierwsze odcinki „Morderstw...”), wydaje się kiepskim pomysłem. W końcu wiemy, kto zabił. Jeśli ktoś zna serial, a kryminały czytuje tylko ze względu na zagadki – odradzam lekturę. Jeśli jednak oprócz zagadki liczą się też smaczki, atmosfera – to wszystko, co pozwala rozkoszować się lekturą nawet znanej już pozycji – gorąco zachęcam do sięgnięcia po te powieści. Czytelnika czeka kilka niespodzianek, bo jak się okazuje, serial nie bazuje aż tak wiernie na książkach, zwłaszcza jeśli chodzi o bohaterów... Nie mogę zdradzić, czym się różni wersja literacka od filmowej, ale dla miłośników serialu może to być duże zaskoczenie.

„Zabójstwa w Badger’s Drift”, „Śmierć pustego człowieka” i „Wierna aż do śmierci” to bardzo umiejętnie i z lekko ironicznym dystansem zarysowany obraz „spokojnej” prowincji z jej małymi i wielkimi sekretami, plotkami, niesnaskami – no i oczywiście z mordercą, który czai się wśród wcale nie tak niewinnych owieczek. Dla miłośników kryminałów – lektura gorąco zalecana.

 

Millenium Falcon

 
Ocena: 5
 
Caroline Graham
Zabójstwa w Badger’s Drift
Tłum. Anna Sawicka-Chrapkowicz
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 2005
Stron: 240
Cena: 25,90
 
Caroline Graham
Śmierć pustego człowieka
Tłum. Liliana Okupniak
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 2006
Stron: 285
Cena: 29,90
 
Caroline Graham
Wierna aż do śmierci
Tłum. Ewa Jusewicz-Kalter
Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, 2006
Stron: 384
Cena: 29,90

 


< 04 >