Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 05>|>

Bookiet (2)

 

 

O Ruskich, zegarku i historycznym poselstwie

Miło się wraca do książek lubianego autora, jeszcze milej odkrywa jego dotychczas nieznane teksty. Nieznane nie dlatego, że nakład wyczerpany, tylko z powodu „nieistnienia”. Nie, nie chcę tu bynajmniej nikomu wmawiać, że rzecz powstała w zaświatach, ależ skąd. Była ona, leżała sobie cichutko w szufladzie i czekała na lepsze czasy. Widocznie nadeszły, skoro ktoś (Cześć mu za to i chwała!) wreszcie do tej szuflady zajrzał, pochylił się nad tekstem i postanowił zaryzykować. Powiem więcej, zaryzykować naprawdę, albowiem nie zrobił tego niestety przedstawiciel dobrze prosperującego wydawnictwa, który w razie „wtopy” i tak odbije sobie na kolejnym kodzie czy szyfrze jakiego znanego malarza, a właściciel małego antykwariatu. Antykwariusz, a może właściwszym określeniem będzie Księgarz, w znaczeniu jakie to słowo miało kiedyś, kiedy wykonywanie tego zawodu nie oznaczało handlarza zadrukowanym papierem, lecz wydawcę, wręcz animatora kultury.

Smaczku całej sytuacji może dodać fakt, że bohaterem, nie wróć! głównym (bo są i poboczni) narratorem historii jest właśnie KSIĘGARZ, w pełnym tego słowa znaczeniu. Onże, Stanisław Piotrowczyk, młody patrycjusz krakowski, przybywa do stolicy dla zaprowadzenia ładu w oficynie drukarskiej Piotra Elerta. Ten, będąc uprzywilejowanym wprawdzie drukarzem królewskim, nade wszystko przedkłada bowiem drugą profesję, a mianowicie nadwornego skrzypka i kompozytora. A oficyna marnieje.

Młody Piotrowczyk, powinowaty wspomnianego drukarza i muzykusa, pojawia się w stolicy w dość interesującym, acz mało znanym, momencie historycznym. Do Warszawy przybywa mianowicie poselstwo z Moskwy dalekiej (ale już dość dobrze niektórym znanej, wszak to Polacy, przed Napoleonem, jako pierwsi na Kremlu stanęli – zainteresowanym polecam opowiadanie Jacka Komudy „Veto” ze zbioru „Opowieści z Dzikich Pól”), przez niejakiego Puszkina wiedzione.

Piotrowczyk, dość dobrze poinformowany o tym, co w trawie piszczy, z racji dworskich koneksji krewniaka, zapisuje swoje spostrzeżenia, ale i plotki, od których cała okolica aż huczy. Swoją uwagę dzieli równo na sprawy wielkie, jak i małe, zdając czytelnikowi relacje z rozmów na szczycie, jak i z życia miasta, stolicą wszak będącego.

I dobrze, i bardzo dobrze, bo czytelnik, zgadzając się z autorem lub nie, ma jednak okazję do:

a) historycznej wiedzy spraw wielkich tyczącej poszerzenia,

b) spraw małych i większych mieszkańców ówczesnej Warszawy nurtujących poznania,

c) przeczytania historii językiem bezpretensjonalnym nakreślonej,

d) nabycia wiedzy, skąd w Rosjanach (później obywatelach CCCP) wzięła się tak namiętna miłość do ręcznych czasomierzy.

A wszystko to mój ukochany Władysław Zambrzycki (czyżbym słyszała: „Wiedziaaaałem”?) na kartach księgi „W oficynie Elerta” zatytułowanej, zamieścił był. I nie tylko to.

Polecam.

 

Ebola

 

Ocena: 5

 

Władysław Zambrzycki

W oficynie Elerta

Antykwariat książek www.cytat.pl, 2007

Stron: 206

Cena: 24,00

 

 

 

 



Budzikom śmierć

Ktoś ziewnął, ktoś beknął, ktoś zaszurał krzesłem. Wolno, coraz wolniej kręciły się koła po torach prowadzących nie wiadomo dokąd.”

(Zegary idą do nieba, s. 76)

 

Powieścią „Zegary idą do nieba” Janusz Koryl zajął drugie miejsce w konkursie literackim „Kolory życia”. Konkurs ogłoszony został przez miesięcznik „Claudia” i wydawnictwo Prószyński i S-ka. W notce o autorze czytamy między innymi, że do tej pory opublikował on kilka tomików wierszy i że „Zegary” są drugą jego wydaną powieścią.

Miejscem akcji niewielkiej, studwudziestostronicowej książeczki jest górska wioska o wdzięcznej nazwie Czarna. Bohaterami – mieszkańcy. Treścią – głównie – wybrane fragmenty ich codzienności.

Wbrew początkowym pozorom ogólnej sielskości, „Zegary” to książka niepokojąca i potencjalnie ponura w wymowie (czy taka będzie, zależy od czytającego, o czym dalej). Literalnie odczytywaną fabułę trafnie określa przytoczony na wstępie recenzji cytat. Akcja podąża niespiesznie (tempo spowalnia dodatkowo fakt, że narrator lubi powtórzyć na różne sposoby te same wiadomości po kilka razy) i nie za bardzo wiadomo dokąd, bo żadna konkretna intryga się nie klaruje. Mamy częściowo zachodzące na siebie epizody z życia (i śmierci, gdyż bardzo dużo w książce umierania) poszczególnych postaci. Z tych fragmentów wyłania się obraz średnio przejrzysty i raczej nieuporządkowany, co stanowi zapewne efekt świadomej koncepcji twórczej. Wprawdzie w zakończeniu odnajdujemy sugestię, że wszystkie opisane wydarzenia składają się w jakąś zrozumiałą całość, wątpię jednak, by dla przeciętnego czytelnika była to istotnie całość zrozumiała. Znaczy – powieści „Zegary idą do nieba” nie zaliczyłbym do lektur łatwych.

Proza Koryla jest spoetyzowana, nieco onirycznym, usypiającym charakterem przywodzić może na myśl twórców takich jak (sięgając do lektur szkolnych) Bruno Schulz (czy może – bardziej – wczesny Truchanowski, którego jednak na liście brak). Choć – inaczej niż w przypadku wymienionych – aspekt prozatorski, naturalistyczno-realistyczny, zdecydowanie przeważa (świadczyć o tym może dobitnie już choćby fakt, że u Koryla występuje narrator trzecioosobowy), mitologizacja jest niemal równie silna. Mamy tu co nieco z kręgu katolickiej religijności, mamy szczególny sposób wartościowania zjawisk natury, charakterystyczny dla ludzi żyjących blisko przyrody, mamy wreszcie masę małych i dużych, mniej lub bardziej zalegoryzowanych symboli.

Dodajmy, że symboli widocznych właśnie dzięki powolnej i powściągliwej narracji. Dzieje się niewiele, potencjalnie ciekawe wątki przedwcześnie usychają, nie znajdując spełnienia, więc najdrobniejsze sprawy – siłą rzeczy – urastają do rangi niezwykle znaczących.

Niezbyt wciągająca i ucięta niespodziewanym finałem akcja wymusza więc interpretację niedosłowną. I dopiero ta może sprawić, że z umiarkowanie udanej opowieści o odizolowanej od świata wioski, „Zegary” staną się zagadkową i pełną aluzji historią o problemach egzystencji. Polecam gustującym w podobnych odkryciach.

 

Kobus

 

Ocena: 4

 

Janusz Koryl

Zegary idą do nieba

Prószyński i S-ka, 2007

Stron: 120

Cena: 19,90

 

Co to jest klasyka?

Klasyka to coś, co każdy... znać powinien. Niestety, nieprawda, że zna: powinien znać.

Nasze czasy mają taką swoją specyfikę, że zrywa się więź z tym, co (psiakrew) nazywa się bardzo brzydko dziedzictwem kulturowym. No bo skoro grupa ludzi żyje sobie na jednym terytorium, posługuje się jednym językiem, tworzy jakąś tam wspólnotę w sensie wiedzy kto swój, a kto obcy i lać go należy, to powinna mieć coś wspólnego. Jakieś to (psiakrew) dziedzictwo.

Tego właśnie nie ma, choćby z powodu takiego, jak piekielna łatwość umieszczania tekstów w Internecie. Kulturalnej nadprodukcji hurtowej dostawy informacyjnego śmiecia, dzięki któremu lub poprzez który do czegokolwiek wspólnego dokopać się nie da.

Jednak wartość tego wspólnego bynajmniej nie może się zasadzać tylko na tym, że wspólne. To znaczy: pradziadek czytał, dziadzio czytali, tatko tyż, znaczy i ja muszę. Gdyby tylko o to w klasyce chodziło, lepiej by było do klasyki nigdy się nie odwoływać, spalić Bibliotekę Aleksandryjską, przerobić Mickiewicza na makulaturę.

Wartość klasyki polega na tym, że... jest warta. Klasyka to coś, co przeszło wiele prób, to coś, czego nie zjadł czas, zmieniające się poglądy, rozdymająca się niczym wszechświat po Wielkim Wybuchu wiedza. Klasyka to coś, o czym bez ryzyka można powiedzieć: to jest dobre! To cię zajmie, uśmiejesz się jak norka, wzruszysz do łez, wreszcie zadumasz.

Wszelako klasyka literatury wymaga od czytelnika pewnych umiejętności. Przynajmniej trzeba umieć czytać.

Przyznam się szczerze, że dość długo nie miałem pojęcia, jak czytać. Książki pochłaniałem mniej więcej tak, jak boa pochłania uduszoną gazelę. Z kopytami i rogami. Widziałem film, w którym podróżnikowi ten boa lub coś równoważnego pożarło plecak z butami, kuchenką turystyczną oraz zapasem żarcia. Po części żarcie było do strawienia, po części znajdowało się w puszkach. Tak mniej więcej było z moim czytaniem. Dość późno zorientowałem się, że buty należy odłożyć na bok, kuchenkę ewentualnie rozpalić, a puszki przed zjedzeniem w każdym razie lepiej otworzyć.

Mniej więcej w taki sposób czytałem tak zwaną literaturę dla młodzieży, zazwyczaj płaszcza i szpady. Ta literatura ma osobliwą własność: jest w powszechnym przekonaniu jednorazowego użytku. Nie należy do niej wracać, zwłaszcza gdy człekowi się pięćdziesiątka z licznika wyłania. Pięćdziesiątka to czas głównego nurtu.

Klasyka ma zaś tę własność, że niezależnie od tego, kto czyta i kiedy czyta, pozostaje klasyką. Czasami problem jest tylko w tym, żeby nie zeżreć kuchenki i kaloszy, zaś puszki pootwierać.

„Katedra Marii Panny w Paryżu” to książka, której nieznajomość grozi kompromitacją. Bo Quasimodo to postać symboliczna. Trzeba wiedzieć, co to znaczy, jak ktoś nas przyrówna do Quasimoda. Lecz, powiem, kto nie zna historii niewinnie zaczynającej się wędrówki poety Gringoire’a, kto nie zna próby manekina obwieszonego dzwoneczkami, ocalenia w ostatniej chwili, jakie przynosi piękna Esmeralda, ten... po prostu jest uboższy. To coś takiego, jakby chcieć z Polakiem pogadać o historii Polski, a ten nie wie nic o bitwie pod Grunwaldem.

Do „Katedry” można wrócić. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Otóż... wreszcie przeczytałem wstęp, jaki do książki napisał autor. No i to właśnie zadziałało jak otwarcie puszki z konserwą i użycie kuchenki do gotowania. W młodości zeżarłem i kuchenkę, i zamknięte puszki. Dlatego powieść zdała mi się nieco niestrawna. Także z tego powodu, żeby się możliwie najszybciej dowiedzieć, kto kogo i kiedy zadźgał, po prostu pomijałem opisy i sceny, które zdawały się nie popychać akcji do przodu. Właśnie jak opowieść o cudownym ocaleniu poety Gringoire’a. A dziś przeczytałem i mogę z czystym sumieniem powiedzieć: to klasyka w dobrym tego słowa znaczeniu. Kto jeszcze nie czytał, a kto czytać umie, jeśli sięgnie po tę książkę, ma przed sobą chwile prawdziwej uczty.

 

Baron

 

Ocena: 6

 

Wiktor Hugo

Katedra Marii Panny w Paryżu

Tłum. Hanna Szumańska-Gross

Biblioteka Gazety Wyborczej

 


< 05 >