Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 12>|>

Zbrodnia (prawie) doskonała (1)

 

 

Wyścig zbrojeń

 

Czytając ostatnio więcej kryminałów niż zwykle, zaczęłam się głębiej zastanawiać nad następującą kwestią: czy w dzisiejszych czasach popełnienie zbrodni doskonałej jest w ogóle możliwe? Rzecz prosta, jeśli nawet jest, to nie sposób tego zweryfikować. Wyjątkowy sprawca raczej się ze swoim niebywałym sukcesem nadmiernie nie obnosi, zadowalając się spożywaniem zatrutych, ale nie mniej przez to słodkich, owoców swego trudu w jakimś miłym miejscu, nieposiadającym umów ekstradycyjnych z resztą cywilizacji. A pokonany wymiar sprawiedliwości zamiata swą klęskę pod dywan, bo wysoka skuteczność jest jedną z głównych racji jego bytu i źródłem dotacji budżetowych. W związku z powyższym moje rozważania mają charakter czysto teoretyczny. Impulsem do nich był fakt, że ze znanych mi autorów jedynie Jeffery Deaver każe swoim bohaterom łapać „złych” konwencjonalnie, w oparciu o metody empiryczne, przede wszystkim zdobycze kryminalistyki. Rezygnując z łatwych i efektownych „olśnień” oraz niezawodnych przeczuć, zwalcza przestępców ich własną bronią, konsekwentnie rozliczając ich z każdego popełnionego błędu. Nie idzie przy tym na łatwiznę, bo tworzy przestępców błyskotliwych, a co najmniej niegłupich. Pozostając zatem najbliżej rzeczywistości, jak to w uprawianym przez niego gatunku możliwe, osiąga nadspodziewany efekt. Chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym (podstawowa zabawka nowoczesnego kryminalistyka) i inne podobne cudeńka nie tylko fabuły nie zarzynają, one przydają jej smaczku i wiarygodności, zarazem ułatwiając stopniowanie napięcia. Bo przestępcy też mają swoje zabawki, co więcej, jako że od tego zależy w sensie najdosłowniejszym, zwłaszcza w niektórych stanach USA, ich przetrwanie, zwykle są co najmniej o krok przed ścigającymi, jeśli chodzi o możliwości posiadanego arsenału. Najczęściej przyczyna tego stanu rzeczy jest prozaiczna: dysponują większymi środkami i nikt im budżetowego kurka nie przykręca. Poza tym nie muszą rozliczać się z każdego grosza, zużywając w tym celu sterty formularzy. Pomyślałam sobie zatem, że skoro Deaver pozostaje przy całej swej prawdziwości ciekawy, to może wojna ścigających ze ściganymi byłaby również ciekawym tematem felietonu. Robocza teza brzmi: dzisiaj popełnienie zbrodni doskonałej jest teoretycznie niemożliwe. Zanim jednak przystąpię do odpowiedzi na podstawowe pytanie, czyli dlaczego? (jak zwykł do znudzenia powtarzać mój znienawidzony geograf, zanim ze złośliwą satysfakcją wpisał nieszczęsnej ofierze kolejną banię), myślę, ze warto by było zrobić króciutki rys historyczny tej odwiecznej walki dobra ze złem – mówiąc w dużym acz poręcznym uproszczeniu. Bo zanim nastał dzień dzisiejszy, przestępcom było jeszcze łatwiej, a wymiarowi umownej sprawiedliwości jeszcze trudniej.

Na początku był chaos i bezprawie. Fred lał Wilmę i ciągał ją za włosy po jaskini, jak i kiedy chciał, i nawet nie musiał wymyślać pretekstu, że zupa była za słona. Jak się czasem zapędził za bardzo i ją zatłukł, to też zyskiwał głównie poważanie reszty osady i jako bonus możliwość wzięcia w leasing kolejnego, młodszego i lepiej gotującego modelu. Więcej, modele na wyprzódki ustawiały się w kolejce, bo wiedziały, że taki chłop to nawet przed tygrysem szablozębnym w razie potrzeby obroni. Dzisiejsi psychologowie nazywają ten skandal nieodroczoną gratyfikacją społeczną.

Sprawy skomplikowały się, kiedy co poniektóre bardziej przedsiębiorcze jednostki wpadły na pomysł, że ich będzie ten kawałek terytorium zawierający kilkanaście wioch, a innym od niego wara. W celu wyegzekwowania wzniosłego zamierzenia w rzeczywistości, zapewniało się wikt i opierunek kilkudziesięciu najgroźniejszym lokalnym zabijakom, żeby na pewno mieć ich po swojej stronie. Odtąd każdy, kto nie respektował nowego porządku, dostawał od nich pałą i zaczynał dostrzegać pewne kwestie z odpowiednią jasnością. Mówiąc dużo krócej, powstały zaczątki zinstytucjonalizowanej władzy.

Władza jednak, w ideologicznie egoistycznym ustroju feudalnym, dbała głównie o swoją własność i nienaruszalność wyszarpanych sąsiadom w niemałym trudzie granic panowania. Zatem tylko crimen leasae maiestatis, czyli zbrodnia niesłychana obrazy pana, była surowo karana. Poza przestępstwami przeciw pańskiemu mieniu pod powyższe pojęcie podpadało także wyjątkowo bezczelne mordowanie pod pańskim nosem ludzi uznawanych za przydatnych dla społeczności, czyli tych majętniejszych.

Statystyczni kmiotkowie radzili sobie zatem z wymiarem sprawiedliwości na własną rękę. Podchodzili do zagadnienia praktycznie, często gęsto stosując wobec sprawców złapanych na gorącym uczynku zasadę talionu (oko za oko, ząb za ząb – teraz chce ją w naszym pięknym kraju przywracać pewien minister, lansujący koncepcję kary jako sprawiedliwej odpłaty), choć raczej nigdy nie słyszeli tej nazwy, tj. np. pozbawiając złodziei lepkich rączek i zarazem dalszych pokus.

Jeśli postępowanie dowodowe się komplikowało, na przykład sprawca nie był tak miły, by poczekać przy zwłokach, aż się całe opole zleci, sprawiedliwość mimo to znajdowała sobie drogę, wsparta nie byle jakim, bo boskim autorytetem. Tak zwane ordalia, czyli sądy boże, nie miały może za wiele wspólnego z dążeniem do prawdy obiektywnej, ale za to efektywnie i trwale załatwiały kwestię prewencji generalnej, czyli odstraszania społeczeństwa od wkraczania na ścieżkę przestępstwa oraz zaspokajały społeczne poczucie sprawiedliwości. Nie bądźmy zbyt wymagający, wszak nie można mieć wszystkiego. Kto czytał „Chrzest ognia”, ten ma wyobrażenie o ordalium w wersji light.

Reasumując, mniej więcej do wieku XVI Europa była dla przestępcy nieco tylko przewyższającego ilorazem inteligencji szympansa, czyli sprzątającego po sobie i szybkiego w nogach, prawdziwym rajem, a zbrodnie doskonałe, bo wszak każda, której sprawcy nie ujęto, śmiało może za takową uchodzić, były na porządku dziennym. Trochę mniej czasy sprzyjały ludziom prostym i uczciwym, bo nie dość, że strach było pójść nocą do lasu po chrust (dlatego przeważnie obarczano tą misją staruszki, niezdolne już do pracy, a zajmujące miejsce w chałupie i przy wspólnej misie), to jeszcze często się obrywało za niewinność. Otóż jeśli przestępca był na tyle nieuprzejmy, że uśmiercił na terenie wioski X mieszkańca wioski Y, topiąc go w wioskowej studni, to na populację wioski X spadała nie tylko konieczność czasochłonnego kopania nowej studni, ale także obowiązek odparcia najazdu wszystkich mieszkańców wioski Y. Ponieważ nie było winnego, prawem odpowiedzialności zbiorowej, jednym z prostszych i skuteczniejszych wynalezionych przez ludzkość, wina spadała na wszystkich korzystających ze studni. A dziś ludzie mówią i mówią uczenie, że to odpowiedzialność subiektywna za skutek była, a nie lincz zbiorowy.

Sprawy, przynajmniej z punktu widzenia masowo w owym czasie występujących zbrodniarzy doskonałych, skomplikowały się, kiedy władza zaczęła dostrzegać społeczeństwo, a nawet się poczuwać do dbania o jego bezpieczeństwo. Wiadomo, wszystko, co złe, przez elfów, wozaków i królewskich doradców ględzących o PR.

Najbardziej upierdliwych doradców miał najwidoczniej Karol V, bo już w 1532 postawił swoje trzy krzyżyki pod czymś, co zwykło się uważać za pierwszy nowoczesny kodeks karny. Constitutio Criminalis Carolina zawierała co prawda osiem rodzajów kary śmierci (spalenie, ścięcie, ćwiartowanie, łamanie kołem, powieszenie, utopienie, zagrzebanie żywcem, wbicie na pal) oraz dla wyjątkowych wyrodków kwalifikowane kary śmierci (wleczenie końmi, szarpanie ciała rozpalonymi kleszczami), a w postępowaniu sądowym zalecała stosowanie tortur oraz uznawała uzyskane w ten sposób przyznanie za „królową dowodów”, jednak, z drugiej strony, do czasu przyznania się sprawcy służyło domniemanie niewinności, dopuszczano też tak nowomodne wymysły, jak okoliczności łagodzące, w postaci np. błędu czy działania w afekcie.

Tym niemniej, jeśli już ktoś został złapany, a prawdopodobieństwo takiego scenariusza wzrosło wykładniczo, bo władza nagradzała praworządnych obywateli za potwierdzone donosy (za fałszywe – karała tak samo, jak za przestępstwo, którego donos dotyczył, więc mimo wszystko warto było przed poleceniem z jęzorem zastanowić się co najmniej dwa razy), marny był jego los. Na gnicie do końca życia w „dolnej wieży”, w małej i niskiej celi bez okna o chlebie i wodzie, mogli liczyć jedynie wyjątkowo odporni na tortury szczęściarze. Przestępczość stała się zawodem wysokiego ryzyka, choć mało kto miał szanse długo pocierpieć na chorobę zawodową.

Jednak karta nie świnia, po niecałych dwustu latach się odwróciła. Dojście do uszu rządzących zyskali jacyś oderwani od rzeczywistości optymiści, bredzący o tym, że zgodnie z prawem natury również wobec przestępców, którzy wszak też są ludźmi, trzeba się kierować zasadą humanitaryzmu, a kara ma być użyteczna, czyli przywracać czarne owce na łono społecznego stada. Najgłośniej gardłował za tym niejaki Cezary Beccaria. Jego dzieło „O przestępstwach i karach”, wydane w 1764, zagwarantowałoby mu niezagrożoną pozycję idola w masowej wyobraźni zbrodniarzy, gdyby tylko w swej masie posiedli oni umiejętność czytania. W każdym razie od tej pory stale szło ku lepszemu. Łagodzenie represji karnej stało się modne wszędzie poza Rosją, która od zawsze wszelkie trendy miała w głębokim poważaniu i pewne staroświeckie idee hołubiła oficjalnie nawet w I połowie wieku XX, o XVII nie wspominając.

Niebawem szaloną wprost karierę zrobiła teoria kolejnego Włocha, w dodatku też Cezarego, Lombroso, że przestępcy to niewinne w istocie ofiary natury, skazane z urodzenia przez swoją konstrukcję fizyczną na agresję i egzystencję poza prawem, o ile się ich nie wyłapie i zneutralizuje odpowiednio wcześnie. Ten znakomity argument, uzupełniony twórczo śpiewką o trudnym dzieciństwie, przez lata z powodzeniem służył co sprawniejszym retorycznie adwokatom, a do dziś służy co naiwniejszym psychologom.

Zatem ściganym znowu żyło się coraz łatwiej, a ścigającym coraz trudniej. Przez te psychologiczne bzdury oraz humanitarny trend w kodyfikacjach karnych, nawet najoczywistsze kwestie typu: „sama sobie nie odrąbała głowy, a to jego siekiera” trzeba było udowadniać i to tak, żeby przekonać nie tylko sędziego, ale też, myślałby kto, opinię publiczną.

Ponieważ wyrywanie włosów z głowy jako technika stymulująca dochodzenie sprawdzało się tylko raz, należało znaleźć i usystematyzować możliwie najskuteczniejszą metodę, bo przestępcy zaczynali się wymiarowi sprawiedliwości śmiać w nos.

Na szczęście znalazła się wielka trójka, która miała już tego dość i w związku z tym położyła podwaliny pod nowoczesną kryminalistykę. Franek, Heniek i Alfons. Ale o nich w następnych odcinkach.

 


< 12 >