Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 22>|>

Pokonkursowa ZakuŻona Planeta

 

 

Pokonkursowa ZakuŻona Planeta

 

Również i tym razem przedstawiamy to, co w kolejnych odsłonach konkursu przepadło na wieki, nie znalazłszy uznania w Komisyjnych Oczach.

Dlaczego nie? Co było nie tak?

Pozostawiamy ocenie publiki, która – jak nam podpowiada doświadczenie – całkiem nieźle sobie z tym radzi na Forum.

 

Wielka Komisja Konkursowa w osobach

Dominiki Repeczko, Doroty Pacyńskiej,

Małgorzaty Koczańskiej i Konrada Bańkowskiego

 

PS: zachowaliśmy oryginalną pisownię i interpunkcję nadesłanych opowiadań.

 

 

Bonawentura – A gdyby (opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna miłość”)

 

 

Opowiadanie oparte na faktach. Może nie do końca autentycznych. Podziękowania dla prawdziwej autorki słów o górze groteski.

 

Droga. Prosta i równa dla odmiany. Wóz, muł, krasnolud. Ubranie bez oznak szczególnych. Na wozie beczki. Bez ochrony, a więc puste. Można się załadować.

– Szlachetny, do Łabiszyna?

– Pod, szlachetna.

– A jak prawo autostopu tutaj?

– Prosto z VII Rzeszy Hlawinów, jak widzę. Tylko ci barbarzyńcy nie mają prawa autostopu dla wszystkich za okazaniem glejtu pana 40 i 4...

– Wódka czy złoto?

– A jaka wódka?

– Czimbajska księżycówka.

– Wódka, szlachetna.

– Masz. Uważaj.

– Oj, szlachetna. Ja już różne wódki woziłem i różne wódki za podwiezienie brałem.

Masz uważać, bo ja jadę z tobą na wozie, szafliku kumysu jeden. Nie boję się przecież o rozbicie wozu. Boże, co za buc.

– Długo w zawodzie?

– 30 lat w vangchucku, szlachetna. Specjalizacja: długodystansowy przewóz bez ochrony.

Szczęka do podłogi. Alkohol bez ochrony w roku 4289 to akt heroizmu.

– Magia, szlachetny?

– Nie, szlachetna. Mistrzostwo Abbasu w toporkach rzucanych – atak w ucieczce.

– No tak. To wyjaśnia wszystko.

– A szlachetna czym się trudni? Poszukiwaczka przygód?

– Nie, skądże. Brzydzę się widokiem krwi. Śpiewaczka operowa.

– Crwth I Cyniczny przecież skasował ostatnią operę w Chomikowym Polu jeszcze w 4252 roku...

– Aha. Ja byłam jedną z ostatnich uczennic w Szkole Operowej Matki Tyranów i Despotów. Do dzisiaj każdy władca przyjmuje śpiewaczki operowe z otwartymi ramionami. Jeżeli posiadają odpowiednie umiejętności.

– Kurwa? Szlachetna? Nie uwierzę.

– Oj, a szlachetny to bandyta i przemytnik. Odpowiednie umiejętności zależą tylko i wyłącznie od władcy. Umiem abbaskie pieśni biesiadne, litanie do pana 40 i 4 i smocze ballady wojskowe. Znam się też na polityce i mam reputację.

– No tak...

Drogo, prosta drogo. Porządny gościu, żadnych głupawych pytań o władców. Może będzie można w spokoju pomyśleć. Nie powiem mu przecież, że mój główny pracodawca to Wysokogórska Republika Drukarzy i Cyklistów. A tak by mi się chciało to wreszcie z siebie wydusić. Ten Maurycy Nikakka w budzie im. Nieznanych Bohaterów Kultury...

Siała baba mak, nie wiedziała jak. No i wysłała mnie do budy Nieznanych Bohaterów, bo nie miała innego pomysłu. I kasy na normalną szkołę. Budynek pamiętający Leszka IX Gotyckiego, 3 poziomy piwnic i trzy niezależne strychy. Głosy, od których można było dostać rozstroju nerwowego, jeżeli się miało jakikolwiek słuch muzyczny. No i „upojne” noce w dormitorium. Alkohol w pewnym momencie był już z własnej destylarni, a pewna z koleżanek sporządziła „Katalog zboczeń, perwersji i innych zachowań osobniczych dormitorium nr 7 w Szkole Operowej im. Nieznanych Bohaterów Kultury.”

– Szlachetna?

– Uhmh?

– Co szlachetna tam skrobie?

– Wiersze, a co?

– No bo ten teges... Jak człowiek sam siedzi w księżycową noc... i przeczytał już wszystkie lektury podróżne... No wie szlachetna...

– No jasnowidzem nie jestem! Wyduś to z siebie, przyjaciół szlachetnego z miejsca gdzie szlachetny chleje gromadnie nie znam! Nie zależy mi na szlachetnym! Niech się szlachetny nie wstydzi!

– A szlachetna niech nie krzyczy. No zdarzało mi się coś skrobnąć i chciałem się zapytać kogoś, kto też próbował... No wie pewnie szlachetna jak to jest...

Biedaczek. Jest naprawdę słodki...

– Proszę. Wiem, że to tylko brudnopis, ale...

– Hmmm... Ciekawe... Szlachetny, czy to: „jest fantastycznie... stoję na środku groteski i mam ochotę zjeść to, na czym stoję a Ty mi mówisz żebym sobie położyła na niej kocyk, żeby mi było wygodniej?” szlachetny sam wymyślił?

– Owszem. Jedno z moich ulubionych zdań.

– Na poczucie humoru Pana 40 i 4! Co za tekst!!! Czy szlachetny rzeczywiście poznał ukochaną osobę, która mówiła szlachetnemu, że między wami była groteska i że jej się boi?

Irytujące problemy z niechęcią krasnoludów do przyznawania się do tego, że istnieje coś takiego jak krasnoludzie płcie. Chociaż z drugiej strony nie ma krasnoludofilów, a ork humanofil to szczyt wszystkiego.

– Owszem. Ten wiek to się nie tylko w drodze przeżyło... Ba! A jak szlachetna myśli – czemu jestem w drodze?

– Ja moich przygód miłosnych już nie liczę... Wystarczająco wiele razy się nacięłam...

– Ja też myślałem, że cynizm mój to skorupa zaschnięta tak twardo, że już mnie nic nie ruszy. Pamiętam, że przy nim czułem się tak dobrze...

Tu głos mu się łamie. Jedziemy w milczeniu wśród pól wczesnej pszenicy, skowronki ćwierkają...

 

I właśnie, gdy doczytywał do tego momentu, obudził się z krzykiem. Krzykiem mrożącym krew w żyłach. Popatrzył na postać leżąca obok niego, która tylko coś chrapnęła przez sen. Jak dobrze, że umieliśmy sobie z tym poradzić. Baliśmy się siebie tak strasznie... Ale udało się. Udało się wytłumaczyć sobie, że to piękno jest...

 

I wtedy naprawdę się obudziłem. Na Boga! Wszystko przed mną!!!

 

 

 

321 – Na południe od Edenu (opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna Zagadka”)

 

Daremne marzenia – kto ich dopełni? – Adam skonał na pustyni – my nie wrócim do raju.

Z. Krasiński, „Nie-Boska Komedia”

 

 

OBCY ZAMIESZALI W GENACH?

Odkryto pierwszy pozaziemski gatunek sprzeczny. Są nim kosiarze, roślinożerne zwierzęta zamieszkujące rozległe równiny Medialii, jednego z kontynentów quasi-ziemskiej planety 3/31 Cygni.

– Kosiarze porozumiewają się za pomocą podczerwieni.- wyjaśnia Margaret Aysha, egzobiolog, odkrywca sprzeczności – Ich sygnały mają stałą amplitudę, natomiast różna może być długość fali. To od niej zależy ich znaczenie. Sygnał używany do wabienia osobnika płci przeciwnej podczas rytuałów godowych ma długość fali ok. 700 – 800 ľm. Niestety, taki sam pod względem częstotliwości sygnał jest używany przez ergady, drapieżniki polujące na kosiarze. Znaczenie ich sygnałów wyrażane jest poprzez amplitudę, tak więc długość fali jest zawsze taka sama. Dzięki temu kosiarze nauczyły się łatwo unikać ergadów. Niestety zaczęły też brać włąsne sygnały godowe za zasadzkę drapieżników. Wytworzyła się sprzeczność polegająca na odczuwaniu w tym samym momencie pożądania i strachu. Niestety, w przeważającej większości strach jest silniejszy, co powoduje, że niewiele kosiarzy się rozmnaża. Problem powiększa fakt, że kosiarze nie rozróżniają zbyt wielu uczuć negatywnych. To, co nazywamy strachem, jest tożsame z bólem odczuwanym równomiernie w całym ciele. To musi być straszne.

Aysha dodaje także, że tempo mutacji u kosiarzy i ergadów jest podobne. To oznacza, że wykształceniu się (lub dostosowaniu się do „łowieckiej” częstotliwości) organów komunikacyjnych u drapieżników musiała towarzyszyć jakaś zmiana u ich ofiar, umożliwiając, chociaż częściową obronę. Tak więc sprzeczność nie może być efektem naturalnych procesów związanych z ewolucją.

Któryś z tych dwóch gatunków musiał więc zostać wprowadzony do ekosystemu sztucznie. (Najprawdopodobniej kosiarze, ponieważ są one pożywieniem tylko dla ergadów, podczas gdy ergady są istotnym elementem wielu innych łańcuchów pokarmowych). Całkiem możliwe, że zamieszani są w to przedstawiciele którejś z obcych ras. Sprawą zajęła się już Komisja Prawa Genetycznego. Śledztwo ma wkrótce rozpocząć specjalista KPG od ksenologii, Timothy Codrell. Według niepotwierdzonych informacji ma z nim współpracować Margaret Aysha. Badaczka nie chce się jednak w tej sprawie wypowiedzieć publicznie.

 

Interplanetary Science, nr 10/128Int

 

***

 

– Zasadniczą sprawą jest ustalenie przedziału czasowego.- wyjaśnił Timothy Codrell – Większość ras Obcych wędruje – musaż poszukiwać nowych siedlisk, bo stare się zużywają. Poza tym, ich życie jest różnie rozmieszczone w czasie, niektóre się rodzą, inne są w pełni rozwoju, a jeszcze inne już wymarły. Tak więc musimy stwierdzić, kiedy nastąpiło przestępstwo, aby odrzucić rasy, które w tym czasie na pewno nie mogły się znaleźć na terenie 31 Cygni.

– Nie mam pojęcia jak to można stwierdzić. – odpowiedziała Margaret Aysha – Do symulacji potrzeba by chyba jakiegoś superkomputera. I pięćdziesięciu lat badań.

– Jeśliby wziąć pod uwagę, że średnio tylko jakiś procent kosiarzy się rozmnaża... Może dałoby się to jakoś przeliczyć?

– Fakt faktem, że istnieje taka prawidłowość, która wynika zresztą nie z prostego wyliczenia średniej, ale z praw genetyki. Z tym, że i tak jest tylko statystyczna, bo genetyka jest oparta na przypadku.

– Statystyczna czy niestatystyczna, zawsze będzie jakiś orientacyjny wynik. Nie potrzebuję danych z dokłądnością do pół miesiąca. Przynajmniej na razie.

– Pół miesiąca? Liczyłabym błąd raczej w latach.

– Lata to mało, w skali ksenohistorycznej.

– A więc... Chwilka, nie znam wszystkich liczb na pamięć...

Wpisała coś na klawiaturze. Nad stołem wyświetlił się tekst, którego Codrell niestety nie mógł odczytać, bo siedział naprzeciw Ayshy i widział go jakby w lustrzanym odbiciu. Nie przeszkadzało mu to jednak w oglądaniu trójwymiarowych ilustracji przedstawiających pasące się kosiarze. Pierwszy raz miał szansę przekonać się, w zasadzie wyglądają te zwierzęta. Z porównania wielkości ze sfotografowanym obok jednego z kosiarzy człowiekiem wywnioskował, że przeciętny kosiarz miał rozmiary krowy. Na tym jednak kończyło się podobieństwo do jakiegokolwiek ziemskiego zwierzęcia. Składał się z wielkiego narządu pokarmowego, wyposażonego w dwa zestawy poziomych ostrzy do ścinania pseudotrawy, oraz tułowia, tworzącego z nim zwartą bryłę. Powierzchnia ciała była jednolita, nie dało się dojrzeć żadnych oczu, uszu, ani tym bardziej kończyn – kosiarze unosiły się nad ziemią na poduszkach siłowych. Codrellowi przyszło na myśl, że zwierzęta te niczym nie różnią się od maszyn.

-...Przeciętny kosiarz „kosi” dziennie ok. 5-6 metrów kwadratowych pseudotrawy. – myślała głośno – Ten obszar zregeneruje się po ok. miesiącu. Kosiarz potrzebuje więc do przeżycia obszaru...29x5,5 – wspomogła się kalkulatorem – 159,5 metrów kwadratowych łąki. Medialia, kontynent, na którym żyją kosiarze, ma powierzchnię ok. 8 milionów kilometrów kwadratowych, czyli 80 miliardów metrów kwadratowych. Zakładając, że cały kontynent byłby porośnięty pseudotrawą, zmieści się na nim... – znowu użyła kalkulatora – 501 567 398 kosiarzy. Przeciętny kosiarz żyje ok. 40 lat. Mam na myśli oczywiście lata międzyplanetarne, a nie lokalne. I tutaj dochodzimy do tej prawidłowości. Rozmnażają się bowiem tylko osobniki niesprzeczne, u których słabsze odczuwanie strachu jest uwarunkowane genetycznie. Niestety, jest to cecha recesywna. Zgodnie z „kosiarzowymi” prawami dziedziczenia, które z klasycznymi prawami Mendla mają wspólnego tyle, co nic. Wśród potomstwa tylko 5% osobników jest niesprzeczne. Statystycznie tylko połowa z nich dożywa wieku reprodukcyjnego, więc w efekcie rozmnaża się tylko 5% kosiarzy, bo w parze jeden osobnik może być sprzeczny... Jedna para ma przeciętnie w ciągu całego życia, oczywiście mam na myśli życie osobnika niesprzecznego, około 20 dzieci. Możemy, więc w bardzo dużym przybliżeniu stwierdzić, że co 40 lat populacja kosiarzy zmniejsza się o 50%. Aktualnie na Medialii znajduje się – Aysha znalazła odpowiednią wartość w sieci – 4968 kosiarzy, zgodnie z najnowszymi obserwacjami satelitarnymi.

– Korzystając z tych danych można sporządzić wykres zależności liczby kosiarzy od czasu.

Wstukałą coś w klawiaturę. Nad stołem pojawiła się krzywa wykładnicza. Aysha dodała dwie poziome proste.

– Ta górna wartość to maksymalna ilość kosiarzy – poinformowała – a dolna – ilość obecna.

Przez punkty ich przecięcia z wykresem przeprowadziła dwie następne proste, tym razem pionowe.

– Odległość między tymi prostymi...- przeciągnęła kursor od jednej do drugiej, a komputer wyświetlil odpowiednią wartość -...wynosi 691. Kosiarze powinny więc osiągnąć dzisiejszy stan liczebny po maksymalnie 691 latach.

Z całego wywodu Codrell zrozumiał tylko wynik. Ale to mu wystarczało.

– Niecałe 700 lat? Zostaje maksymalnie pięć cywilizacji.

– Łącznie z ludźmi?

– Tak. Ale najważniejsze, że Algolanie wymarli co najmniej 1000 lat temu, więc już się nie mieszczą w zbiorze podejrzanych.

– Jakbym wiedziała, o co chodzi. – stwierdziła ironicznie Aysha

– Algolanie byli ostatnią rasą, która znała sekret teleportacji. – wyjaśnił Codrell, nie przejmując się jej sarkazmem – Byli zamknięci, nie komunikowali się z innymi rasami, więc ich wiedza przepadła. Ale dzięki temu wszystkie pozostałe rasy muszą korzystać z telechronizowanych tuneli czasoprzestrzennych. A one zostawiają ślady...

 

***

 

– To jest mapa zrobiona przez członków wyprawy Urzędu Eksploatacji Kosmosu, formalnie pierwszych ludzi w układzie 31 Cygni. – powiedział Codrell wyświetlając nad stołem szarą , nierównomiernie zagęszczoną mgiełkę, pośród której majaczył punkt- gwiazda i okręgi – orbity planet. – Powiększę...

Mgiełka rozszerzyła się i gdyby nie ograniczony zasięg wyświetlacza, kończący się zaraz przed twarzami Codrella i Ayshy objęłaby cały pokój. Codrell przestawił jeszcze coś i mgiełka znikła. Przestrzeń nad stołem stała się zupełnie pusta, nie licząc gwiazdy i orbit.

– Co się stało? – spytała Aysha.

– Zmieniłem skalę tak, żeby najmniejszą zaznaczoną wartością było 50 NK. Nawet po małym tunelu czasoprzestrzennym, takim tylko na jednoosobowe jednostki z napędem siłowym, który rozpadłby się przed tysiącem lat, pozostałby do dzisiaj ślad co najmniej 100 NK. Jak widać, nic tu nie widać.

Aysha uśmiechnęła się sztucznie.

– Przecież ta mapa obejmuje obszar w promieniu chyba jakichś 2 lat świetlnych od gwiazdy, tak? – zapytała, oceniając na oko skalę.

– Dokłądnie. Równo dwa lata świetlne.

– Przecież to duży obszar. Jeśli po rozpadzie tunelu nie zostaje ślad wielkości co najmniej planety, twoje oko go nie zauważy.

– Do tego zmierzałem. Teraz trzeba to przepuścić przez jakiś program kontekstowy. Znasz może jakiś darmowy? W zasadzie mógłbym szukać agentem, ale znajdzie się sto pięćdziesiąt i same kiepskie, wiadomo...

– Może Graphalyzer? Dobry, używaliśmy go do analizy mikroskopowych obrazów tkanek.

– Możesz ściągnąć?

– Oczywiście.

Aysha szybko znalazła serwer i zainstalowała program.

– Tylko, że on działa tylko na grafice. Zresztą jak sama nazwa wskazuje.

– Można wyeksportować mapę do formatu 3gf.

– Jak?

– Centralny i „wyeksportuj”.

– Dobra...Ale ostrzegam, to może trochę potrwać. – zauważyła włączając program. – Skoro uważasz, że tam są takie szczegóły, to ten plik musi mieć cholernie dużą rozdzielczość.

Przez dłuższą chwile oboje wpatrywali się w milczeniu w pasek ładowania.

– Myślałem, że będzie szło wolniej – odezwał się w końcu Codrell

Aysha uśmiechnęła się...ale tylko sztucznie, jeszcze sztuczniej niż przed chwilą. Tak, żeby pokazać tylko, że go usłyszała.

Milczeli dalej. Na szczęście Aysha, która też czuła się niezręcznie, znalazła temat podtrzymujący konwersację.

– A co, jeśli tunel znajduje się ponad 2 lata świetlne od 31 Cygni?

– Tunele czasoprzestrzenne można podzielić na dwie grupy – nadprogowe i podprogowe. Podprogowe, których średnica jest za mała, aby przekroczyły próg samostabilności, pozostawione samym sobie szybko się rozpadają, pozostawiając ślad jedynie w postaci wahań czasoprzestrzeni. Jednak ze względu na ich wielkość mogą z nich korzystać tylko małe statki napędzane siłowo. A ten rodzaj napędu ma ograniczony zasięg – tylko 1,95 roku świetlnego. Natomiast tunele nadprogowe, przeznaczone dla większych jednostek, nie rozpadają się tak łatwo. Dlatego te powstałe nawet do tysiąca lat temu dalej istnieją.

– Czy jakiś taki znajduje się w okolicach 31 Cygni?

– W przypadku ludzi sprawa jest prosta. UEK ciągle tworzy nowe tunele. Nawet jeśli zrobiłby przerwę, i tak telechronizacja pozwoliłaby z łątwością doścignąć jakikolwiek statek kosmiczny. Chyba że przerwa byłaby odpowiednio długa. Ale sprawdzałem, najkrótsza w przypadku szeroko pojętych okolic 31 Cygni trwała dwa lata. To o wiele za mało.

– A w przypadku Obcych?

Codrell szybko znalazł odpowiednią mapę.

– Są dwa „podejrzane” tunele. Bliższy, altairański, , znajduje się 60 lat świetlnych od 31 cygni.

– Mało komfortowa odległość.

– Właśnie. Szczególnie, że Altairanie nie mają odpowiednika UEK, który miałby monopol na tworzenie infrastruktury. Ogólnodostępne na rynku telechronizatory hiperprzestrzenne pozwalają praktycznie każdemu Altairanninowi zbudować tunel do dowolnego miejsca w promieniu 50 lat świetlnych od urządzenia. Czyli praktycznie może się on dostać do każdego miejsca w kosmosie – przewozi telechronizator pierwszym tunelem i buduje następny.

– Z tym drugim obcym tunelem, domyślam się, nie ma już takich problemów?

– Owszem, nie ma. Został zbudowany przez Wegan, a u nich także istnieje coś w stylu UEK. Za to odległość jest dużo mniej „komfortowa”. 100 lat świetlnych.

– Wątpię, żeby chciało im się lecieć ponad wiek, zakłądając, że w ogóle dożyliby do końca lotu.

– Dożyliby. Żyją około 120-150 lat.

– Ale i tak musieliby być cholernie zdeterminowani.

– To akurat się zdarza dość często.

– Jak to?

– Taka determinacja jest dość powszechna u domorosłych genetyków. Słyszałem na przykład o człowieku, który testował na sobie własnoręcznie stworzone „mikroby społeczne”, cokolwiek miałoby to oznaczać.

– Z jakim efektem?

– Jeśli chodzi o mikroby, to z takim samym, jak w przypadku większośći urojonych pomysłów pseudogenetyków. Wyginęły. On z resztą też zginął, ale nie z ich powodu. Po prostu niedostatecznie wysterylizował narzędzia, którymi wprowadzał mikroby do krwi i doszło do zakażenia. Mógł oczywiście pójść do szpitala, ale bał się, że jego mikroby zostaną wykryte i usunięte zanim eksperyment dobiegłby końca.

– Wariat.

– Może. Ale muszę przyznać, że czasami zaczynam identyfikować się z tymi pseudogenetykami. Pełno jest wśród nich marzycieli i utopistów. Tylko że stworzenie raju nigdy im nie wychodzi.

– Myślisz, że Trójka to też miał być Eden?

– Nie. Sprzeczność kosiarzy jest zbyt banalna. To nie wygląda jak wypadek przy pracy. Bardziej jak rezultat działania z premedytacją albo totalnej niekompetencji.

– Fakt. Jak ktoś zamierza poświęcić na ten eksperyment całe życie, to chyba wszystko najpierw przemyślał. A poza tym mieli jeszcze 100 lat na dopracowanie koncepcji.

– Zaraz...A jeśli się spieszyli? Nie zdążyłby wtedy dostatecznie zbadać środowiska.

– Czemu mieliby się spieszyć?

– Nie wyruszyli przecież od razu, jako małe dzieci. Co najmniej 20 lat spędzili na rodzinnej planecie. Dolicz do tego 100 lat lotu. Niewykluczone, że kiedy znaleźli się na Trójce, byli już blisko śmierci.

– W takim razie znajdziemy jakieś ślady.

– O ile nie zdążyliby ich zatrzeć.

– Po co? Przecież nie zależałoby im raczej na ukryciu się, skoro i tak nie mieli przed sobą długiego życia. Wręcz przeciwnie, chcieliby być zapamiętani jako stwórcy kosiarzy.

– W zasadzie... Chyba że wstydzili się, jak to niektórzy nazywają, swojej stwórczości. Jeśli sprzeczność była błędem, to raczej potomność zaliczyłaby ich do największych idiotów w historii genetyki. A jeśli nie, mogli tworzyć ad maiorem genetica gloriam, albo coś w tym stylu, kto ich tam wie?

– Jest analiza!

– Analiza wie? -zażartował, ale widząc reakcję Ayshy szybko dodał:

–   Dobra, to było średnio śmieszne. I co? Coś znalazł?

– Siedem anomalii. Czyli gwiazdę i sześć orbit.

– Hmmm...Myślisz, ze mógłby jakąś pominąć?

– Nie. Był domyślnie ustawiony na największą czułość. Przy takim ustawieniu wyłapuje nawet pojedyncze piksele.

– A więc jedyna możliwa opcja to „Bardzo Zdeterminowani Wręcz Psychopatyczni Weganie”.

– Wiemy, która rasa. – Aysha z premedytacją zignorowała jego żart – I co teraz? Lecimy na Trójkę i sprawdzamy każdy centymetr kwadratowy Medialii w poszukiwaniu odcisków macek Wegan?

– Weganie nie mają macek, tylko kończyny drzewiaste. A my wcale nie będziemy chodzić po Medialii z lupą. Myślałem, że jako egzobiolog wiesz, co to jest skan archeologiczny.

 

***

 

– Cześć.

– Codrell? – powitała go z irytacją, siadając przed projektorem holokomu – Jest druga w nocy. Normalni ludzie o tej porze śpią.

– Druga w nocy jest u nas. Na 3/31 Cygni jest teraz mniej więcej dziewiąta rano.

– I co z tego? Co takiego zdarzyło się na Trójce, że musisz mnie teraz budzić?

– Odkryli ogromny podziemny system korytarzy! To może być pozostałość po ośrodku badawczym Wegan! – Głos Codrella zdradzał podekscytowanie. Niestety jego nowinę czekało chłodne przyjęcie.

– Niech sobie odkrywają cokolwiek chcą i o której chcą. Ale dlaczego musisz mnie informować o tym w środku nocy? Nie mogłeś zachować tej informacji na jutro?

Codrell poczuł się jak idiota.

– W sumie...Nie pomyślałem o tym. Już tyle latałem po kosmosie, że nie mam stałego rytmu dobowego. – próbował się tłumaczyć niezręcznie, by jakoś wybrnąć z sytuacji – Dla mnie nie było nic dziwnego żeby wstać o drugiej i polecieć na 31 Cygni. Właśnie zamierzałem ci powiedzieć, że za pół godziny jest transport na Ósmą Orbitalną, bo tam mam zaparkowany statek.

– Jeśli już lecieć, to moim. Mam tam cały sprzęt. W zasadzie nawet dobrze się składa, bo i tak chciałam wrócić na Trojkę. Nie dokończyłam pewnych badań. A im szybciej je skończę, tym lepiej.

– Na której Orbitalnej masz statek?

– Spokojnie. Muszę się jeszcze przespać. Nie lecę teraz.

– A kiedy?

– Najwcześniej jutro, to znaczy dzisiaj, o dziewiątej.

– Na której Orbitalnej się spotykamy?

– Na żadnej.

– Masz, jak to się naywało.... Hovering? To coś dzięki czemu mozesz latać nie tylko w próżni, ale też w atmosferach?

– Oczywiście. W zasadzie to głównie używam tego statku do przemieszczania się po Medialii, a przy badaniu obcych planet hovering jest absolutnie konieczny. A teraz skoro już mnie obudziłeś, to daj mi lepiej pospać jeszcze trochę.

– To do dziewiątej. – pożegnał się zrezygnowany.

– Do dziewiątej.

 

***

 

– Niestety – powiedział Verta, koordynator ekipy obsługującej jeden z pięciu skanerów wynajętych do przeszukania Medialii. – To pomyłka. Tunele wydawały się niezwykle regularne, dlatego pomyśleliśmy, że to dzieło Obcych. Ale tak naprawdę to naturalna formacja geologiczna.

– Szlag by to trafił! – przerwał mu zawiedziony Codrell

– Chcieliśmy pana poinformować wcześniej. Próbowaliśmy do pana dzwonić, ale pan nie odbierał.

– Pieprzone tunele czasoprzestrzenne. Powinni coś wymyślić żeby komunikatory wreszcie miały tam zasięg. Potrafią ciągnąć kable przez tunel, to niech zainstalują tam jakieś nadajniki albo coś w tym stylu...Nieważne. Ale jak to się mogło stać? To znaczy w jaki sposób natura mogła stworzyć coś takiego?

– Wie pan... Obca geologia potrafi zadziwić bardziej niż obca inteligencja. Ale niech się pan nie martwi, bywało gorzej. Weźmy na przykład te kryształy z Delty Eridani. Słyszał pan o nich?

– To te kryształy zwykłej soli o wielkości jakichś pięciu metrów, dobrze myślę? Tak idealne sześciany, że na początku wzięto je za dzieło inteligencji?

– Tak, o nie chodzi. Musieli je badać przez trzy lata żeby stwierdzić, czy aby na pewno powstały w sposób całkowicie naturalny. Na szczęście u nas wystarczyło tylko się wwiercić i wpuścić sondę.

– O tyle dobrze. Wiadomo już, w jaki sposób powstały te korytarze?

– Tak samo, jak w przypadku wspomnianych kryształów mamy do czynienia ze zjawiskiem znanym już wcześniej, ale pojawiającym się na niespotykaną dotąd skalę. Powszechnie wiadomo, że niektóre skały, zwłaszcza krystaliczne, pękają wzdłuż określonych płaszczyzn. Krzemień, dla przykładu, zawsze tworzy przy łupaniu ostre krawędzie, a łupek dzieli się na płaskie płytki. Skala, którą teraz mamy pod sobą, łamie się wzdłuż dwóch prostopadłych plaszczyzn, tworząc bloki o kształcie bardzo wydłużonych prostopadłościanów. Korytarze powstały, kiedy, prawdopodobnie podczas trzęsienia ziemi, bloki poprzemieszczały się względem siebie. Przestrzenie, które się między nimi wytworzyły, miały przekrój zbliżony do prostokątnego. To, na pierwszy rzut oka, sprawiało wrażenie produktu istot inteligentnych. Wrażenie potęgowały połączenia między tunelami, utworzone przez erozję wodną. Jednak kiedy przyjrzeliśmy się bliżej, okazało się, że połączenia te są nieregularne i różnej średnicy, a niektóre tunele w ogóle nie łączą się z resztą. Wpuściliśmy więc sondę, i dzięki temu dowiedzieliśmy się o blokach i płaszczyznach łamania.

– Rozumiem. Cholera, dziwna ta planeta!

– Podstawowa zasada nauk pozaziemskich to bycie otwartym na inność. – Verta zacytował oklepaną formułkę.

– Wiem, wiem, wiem. W końcu jestem ksenologiem. Ale czasami mam gdzieś te wszystkie zasady.

– Jest pan ksenologiem? Myślałem, że jest pan „zwykłym” śledczym KPG. W takim razie był pan może na Dzeta Cameloparadis?

– Nie. Prawie w ogóle nie pracowałem w terenie. Wie pan, bycie ekspertem od ksenologii w KPG wcale nie oznacza kontaktów z Obcymi . Głównie chodzi o eksperymenty genetyczne wzorowane na obcych koncepcjach: obcej socjologii, obcych pomysłach na utopię lub po prostu obcych strukturach umysłowych.

– Rozumiem. Ale to i tak oznacza wejście w sposób myślenia Obcych.

– Nie. To ludzie manipulują genami, więc ich stworzenia będą zawsze ludzkie i schematyczne. W zasadzie każdy idiota po przeczytaniu odpowiedniej ilości książek o Obcych mógłby wykonywać tą robotę.

– Poza sprawą kosiarzy.

– Poza sprawą kosiarzy, jeśli coś znajdziemy. Wtedy się zacznie ksenologia. Bo zlecić skan też każdy dureń potrafi.

 

***

 

– Czemu lądujemy? – spytał Codrell czując, ze statek zmniejsza wysokość lotu.

W odpowiedzi Aysha wyświetliła na jego projektorze trójwymiarową syntezę obrazów z kamer zewnętrznych.

– Widzisz to stadko?

– Trudno, żebym nie widział.

– Mają małe. To znaczy, że są tam jakieś o normalnych genach. Chcę pobrać próbki.

 

Wylądowali. Aysha wręczyła Codrellowi jakieś urządzenie przypominające latarkę.

– To jest emiter promieniowania podczerwonego. Jest ustawiony na długość fali ok. 500 ľm. Jest to jeden z sygnałów, jakie wysyłają matki do dzieci. Działa uspokajająco.

– Nawet na dorosłe osobniki?

– Też. Co prawda nieco słabiej, ale wystarczająco.

Weszli między stado. Z początku kosiarze wydawały się przestraszone. Nic dziwnego, zwykła zwierzęca reakcja. Ale Codrell miał w pamięci artykuł w „Interplanetary Science”, więc starał się na każdego „poświecić” i uspokoić go. Poskutkowało.

– To któryś z tych dwóch – oznajmiła Aysha. Codrell mógł się sam tego domyślić – parka sunęła przez łąkę otoczona dziećmi.

– Czemu nie oba?

– Zdaje się, że już o tym mówiłam.

– Nie pamiętam.

– Rytuały godowe polegają na tym, ze jeden osobnik wysyła sygnał, a drugi na niego reaguje. A osobniki sprzeczne też potrafią przecież wysyłać sygnały.

– Tak, tak, już sobie przypominam. Znaczy się mówiłaś chyba tylko o tym, że w parze jeden osobnik jest sprzeczny, bez wyjaśniania przyczyny... Nieważne. Ale jak chcesz sprawdzić, który jest który?

– Daj „latarkę”.

Aysha przestawiła coś w urządzeniu.

– Teraz emituje sygnał godowy.

Aysha zaczęła „oświetlać” parę. Jeden z kosiarzy ruszył w jej stronę.

– To ten. Trzymaj.

Dała Codrellowi latarkę, po czym pobiegła w stronę kosiarza. Nie chciała zostać zraniona „narządem koszącym”, więc wyminęła zwierzę, a następnie zawróciła, dogoniła je i wskoczyła na jego grzbiet.

– Uspokajający! – krzyknęła, widząc, że kosiarz zbliża się już do Codrella, a ten nie wie, co robić.

– Co?!

– Uspokajający! Środkowe pokrętło na pięćsetkę!

Codrell zmienił sygnał. Zwierzę zatrzymało się.

Aysha robiła jeszcze coś chwilę na grzbiecie kosiarza, po czym zeskoczyła.

– Mam! – krzyknęła, z dumą pokazując Codrellowi probówkę z próbką skóry.

 

***

 

– Cholera! Już trzy czwarte. Trzy czwarte Medialii przeszukane. I nic. Zero. Nic nie znaleźli. – zdenerwował się Codrell. Gwałtownym uderzeniem w klawisz wyłączył mapę Medialii z zaznaczonym przeszukanym obszarem.

– Znaleźli. – zaprotestowała Aysha – Rakietę i szczątki satelity.

– Wszystko od UEK. Urząd udokumentował obie awarie. A satelity wegańskiego ani pół. No niby wiem, że mogli je wszystkie zrzucić do morza po zakończeniu eksperymentu, ale mogła im się jakaś trajektoria pomylić...Mógł jakiś spaść na Medialię.

– Nie bądź naiwny. Medialia najmniejszy kontynent planety. Nawet jeśliby zaszła jakaś awaria, to taki satelita prędzej spadłby na Kontynent Arktyczny albo, nie daj Boże, na Bodwanę – przeszukanie tej pustyni zajęłoby chyba ze dwa lata... Ale po co szukać satelitów? To nie był jedyny sprzęt, którego używali Weganie. Przecież eksperymentów genetycznych nie obserwuje się z orbity. W ten sposób można co najwyżej śledzić ruchy konkretnych zwierząt. Ale nie ich geny.

– Mogli wszystko zabrać ze sobą z powrotem...

– Jakim powrotem? Przecież umarli na Trójce.

– Albo pozbierali wszystko i odlecieli w kosmos, żeby nie znaleziono ich ciał... Albo powrzucali cały sprzęt do morza... Nie wiem, to wszystko jest bez sensu. Niby to musieli być Weganie, ale wersja z Weganami też się nie trzyma kupy.

– Nie wiesz, czy się nie trzyma. Ślady mogą znajdować się na tej nieprzeszukanej jednej czwartej Medialii.

– Mogą. Ale powinniśmy już coś znaleźć. Czekaj...A jeśli to nie byli Weganie?

– Kto inny? Przecież już na samym początku udowodniliśmy, że to musieli być oni. Zresztą sam o tym przed chwilą mówiłeś.

– A UEK? Zakładaliśmy ich uczciwość. Co, jeśli to założenie nie było spełnione?

– Dlaczego nie miałoby być? Jaki oni mogli mięć w tym interes?

– Chęć zarobienia na turystyce. Nie sprzedadzą, jak to robią w 99% przypadków, praw do planety, tylko je sobie zachowają. Albo sprzedadzą je fikcyjnej firmie. Powiedzą ludziom: „Tutaj Obcy robili eksperymenty genetyczne”. Stworzą jakieś muzeum kosiarzy. Wycieczki śladami Wegan. To przyciągnie miliony turystów. Może nawet podrzucą jakiegoś „postarzonego” trupa odpowiednio głęboko pod ziemię, żeby potem go wykopać i powiedzieć: „On ma 600 lat. W tym czasie kosiarzy było na Medialii pół miliarda. To była naprawdę masowa zbrodnia genetyczna.”

– Bez przesady. Bakterie gnilne rozkładają ciało martwego kosiarza w dziesięć lat. Razem z tak zwanym szkieletem, który, choć twardy, jest nietrwały chemicznie, więc nawet on wiele nie przetrwa. Tak więc teoretycznie trup powinien się rozłożyć zanim ziemia zdążyłaby go przysypać.

– A jeśli zostałby przysypany gwałtownie? Mogliby przecież zakopać tego trupa w miejscu, gdzie 600 lat temu zawaliła się jakaś skała albo coś w tym stylu. Pod warunkiem oczywiście, że pod ziemią te bakterie nie występują.

– Problem w tym, że właśnie występują. To znaczy wraz z głębokością ich ilość się zmniejsza. Ale jednocześnie im głębiej będą kopali, tym mocniej będzie widać, że naruszyli ciągłość warstw, więc to byłoby bez sensu. Ewentualnie mogliby spróbować w inny sposób – bakterie giną w temperaturze poniżej 4 stopni Celsjusza... Ale przecież na Medialii nie ma żadnego miejsca, gdzie taka temperatura utrzymywałaby się cały rok. Nie, twój pomysł jest zbyt naciągany.

Nie ten jeden – pomyślał.

– Jakoś też specjalnie nie wierzę w tego trupa. To była tylko dywagacja. Ale to nie zmienia faktu, że UEK mógł maczać palce w sprawie kosiarzy. Jeśli po zakończeniu śledztwa sprzeda prawa do planety jakiejś fikcyjnej firmie, wtedy to ja będę miał rację.

– Owszem. Pomijając ten drobny fakt, że aby stwierdzić, czy firma jest fikcyjna, wypadałoby przeprowadzić następne śledztwo.

– Niby tak...

Dlaczego Margaret myślała bardziej logicznie od niego? Dlaczego ona od razu widzi błędy w rozumowaniu, a on wymyśla tylko coraz bardziej niedorzeczne teorie? Czy sprawa wykraczająca poza schemat to dla niego już za wiele?

– Ale media to na pewno wywęszą. – znalazł zbawienną ripostę – Zakład?

– Zakład.

 

***

 

Codrell siedział przy stole w kabinie i udawał, że przegląda sieciowy serwis informacyjny. Tak naprawdę jednak jego wzrok był utkwiony w otwartych drzwiach laboratorium, a konkretnie w Ayshy, która krzątała się wokół komputera i mikroskopu, najprawdopodobniej analizując próbki skóry kosiarzy zebrane przez ostatnie kilka dni. Patrzenie było dla jego podświadomości substytutem kontaktu. Na nic więcej nie umiał się zdobyć.

Uczucie, które do niej żywił od kiedy ją po raz pierwszy zobaczył, no, może od pierwszej czy drugiej godziny spędzonej z nią, było bez sensu. Wiedział o tym. Powinien to przerwać, tak mówił mu bez przerwy rozsądek. Powinien być do tego zdolny, uczuciami da się sterować.

 Przynajmniej zdrowy psychiczne człowiek, żyjący w normalnym społeczeństwie to potrafi. Ale Codrell uświadomił sobie, że w jego przypadku wcale tak nie jest. Przyczyną był tryb życia, który nazywał śledczym i który prowadził od blisko dziesięciu lat. Latał z planety na planetę, wszędzie tam, gdzie posyłali go szefowie.

Wizyta w jednym miejscu nie trwała dłużej niż pół miesiąca. Potem sprawę przejmowali „tradycyjni” śledczy, którzy co najwyżej korzystali ze zgromadzonych przez niego informacji. Tak więc nie spotykał się z tymi samymi osobami dłużej niż dwa tygodnie. Nawet z szefami nie spotykał się osobiście. Rozmawiał z nimi tylko przez sieć, i to tylko na tematy ściśle związane z genetyką. Nie było więc mowy o nawiązaniu z kimkolwiek jakiejkolwiek relacji interpersonalnej.

Kiedy pojawiła się Aysha tłumione potrzeby umysłu doszły do głosu. To uczucie nie było tylko zakochaniem, to było wołanie podświadomości o jakikolwiek głębszy kontakt z drugim człowiekiem. Niestety, Codrell nie miał pojęcia, jak taki kontakt nawiązać. Przez dziesięć lat po prostu zdążył zapomnieć. Liczył tylko na przypadek, na to, że to się stanie samo. Ale wiedział, że to mało prawdopodobne, zgodnie z prawami statystyki. Wspomnienia rozmów z Margaret, które jak najdokładniej próbował zachować w pamięci, jeszcze bardziej utwierdzały go w tym przekonaniu. Widział, że wymieniali tylko chaotyczne komunikaty, których jedynym celem było, żeby miały jakiś tam sens i do siebie pasowały. Były płaskie. Dwuwymiarowe. A to, co chciał przekazać Margaret wymagało przestrzeni. Co najmniej trzech wymiarów.

To była sprzeczność. Teraz wiedział, co mogą czuć kosiarze.

– Jest! – krzyknęła Aysha z laboratorium, wyrywając go z rozmyślań.

– Co jest? – Spytał. Ton, w którym zadał to pytanie, nie wydał mu się odpowiedni, co jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu o własnej sprzeczności.

– Porównałam wszystkie próbki zebrane podczas naszego pobytu z informacjami zebranymi wcześniej. Szukałam genów, które byłyby charakterystyczne dla osobników niesprzecznych.

– I znalazłaś?

– Jeszcze nie. Ale zbiór „podejrzanych” fragmentów V-ad-A, czyli kosiarzowego odpowiednika DNA, zawężył się do trzech. Myślę, że jeszcze jedna próbka i się uda.

– Trzymam kciuki.

– Tim...

Pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu. Czy to coś oznaczało?

– Co Komisja robi ze sprzecznymi stworzeniami?

– Niszczy je.

– Dlaczego?

– Z tego samego powodu, dla którego dokonuje się eutanazji. Żeby już nie cierpiały.

– Ale dlaczego nie można ich po prostu wyleczyć z tej sprzeczności? Dlaczego nie można zmienić ich genomu?

– Oficjalnie dlatego, że jest ich za dużo, więc Komisja nie może zapewnić im wszystkim, jak to się u nas mówi, „rozplątania”, czyli wyleczenia. A nieoficjalnie? Przecież w całym Kosmosie znajdują się tryliony sprzecznych stworzeń. Kto się nimi zaopiekuje? Właściciele, którzy odsiadują wyroki w karnych VR? Komisja? Żeby już nie miała za co tropić przestępców?

– Ale kosiarzy możnaby chyba „rozplątać”? One nie potrzebują opieki, a ja już prawie mam odpowiednie informacje.

Codrell uświadomił sobie, że absolutne poznanie kosiarzy, aż do genów, wytworzyło między Margaret a nimi niezwykle mocną więź, z istnienia której wcześniej sobie nie zdawał.

– Możesz złożyć odpowiedni wniosek. – spróbował ją pocieszyć – Kosiarze to szczególny przypadek, powinni go rozpatrzyć indywidualnie. Myślę, że powinno się udać.

 

***

 

– Panie Codrell? Tu Verta. Trzeci skaner. Niech pan popatrzy.

– Co się stało?

Zamiast odpowiedzi nad stołem wyświetlił się holofilm przedstawiający trupa kosiarza.

-Gdzie go znaleźliście?

– W jaskini... To jest blisko zachodniego wybrzeża. Współrzędne około 55; 21. Z reszta traficie na nasz sygnał radiowy.

– Zaraz...Jak to „w jaskini”?

– Panowała tam temperatura około 2 stopni Celsjusza. W takich warunkach nie mogą żyć bakterie gnilne.

– Wiem. Margaret mi mówiła. Ale nie o to mi chodziło. Przecież kosiarze żyją na łakach. Skąd ten miałby się wziąć w jaskini?

– Nie wiem...Może uciekał przed drapieżnikiem?

– Może. Statystycznie to mało prawdopodobne, ale mógł się jakiś zabłąkać.

– Najważniejsze jest jednak to, ze wejście do jaskini było zawalone. Prawdopodobnie kilkadziesiąt lat temu, sądząc po tym, że rosło tam kilka drzew. To może nam pomóc chociaż trochę w ustaleniu przedziału czasowego.

– A badanie wieku? Domyślam się, że jeszcze nie zrobiliście?

– Nie. To znaczy jest w toku. Wie pan, datowanie pozytonowe trochę trwa.

– Rozumiem. Już lecimy. Margaret powinna koniecznie to zobaczyć.

 

***

 

– Te drzewa, a w zasadzie pseudodrzewa, to bony. – wyjaśniła Margaret wskazując na roślinność rosnącą wokół wykopanego przez ekipę skanera tunelu w skarpie – Są jednym z najwolniej rosnących gatunków na Trójce. Żeby osiągnęły taką wielkość, potrzeba co najmniej dwustu lat.

– Co z ciągłością warstw? – spytał Codrell

– Nie można mówić tutaj o żadnych warstwach. – wyjaśnił Verta -To po prostu zwał kamieni i gleby.

– A czy wykryto jakieś ślady kopania tunelu?

– Nie. Ale można je łatwo usunąć – pomiędzy korzeniami tych bonów, bon czy jak im tam, są duże przestrzenie, więc można się przekopac między nimi. Kamienie też można powkładać z grubsza w to samo miejsce, gdzie były, potem podsypać to jeszcze glebą... Skaner tego nie wykryje.

– Są wyniki pozytronowych – poinformował jakiś członek ekipy, który dopiero co znalazł się obok Ayshy, Codrella i Verty.

– I co?

– Niech pan patrzy!

Podał Vercie kartkę.

– Tego się nie spodziewałem. – zdziwił się koordynator

– Ile? – spytał Codrell zaglądając mu przez ramię.

– 358 lat, z dokładnością do 10.

– UEK? – zapytała ironicznie Margaret.

Znowu... Znowu ironia...A z tym zwracaniem się po imieniu to chyba tylko czysty przypadek. Statystyka. Akurat parę zmiennych losowych determinujących działanie jej

Uświadomił sobie nagle, że może Margaret ma znowu rację. Wszystkie jego hipotezy kolejny raz wydały mu się teraz tak nierzeczywiste i bezsensowne, tak dziecinne...

Chwila! – pomyślał – Przecież chodziło właśnie o postarzenie trupa... Co się ze mną dzieje? Dlaczego sam gubię się we własnych teoriach?

– Postarali się... – stwierdził z udawaną pewnością siebie – Zakładam ze można to jakoś podrobić? To znaczy sztucznie postarzyć ciało?

– Biorąc pod uwagę tylko metodę pozytonową – tak. Ale weźmiemy trupa do Prospekt Plantia. Tam mają sprzęt do spinoskopii i badań radiacyjnych. Te metody, wraz z metodą pozytonową, uzupełniają się nawzajem. Nie da się oszukać wszystkich trzech naraz.

 

***

 

– Herbaty? – spytała Margaret

– Tak. Albo nie. Możesz zsyntezować coś endorfinizowanego?

– N-drink może być?

– Może.

Zapanowało milczenie. Margaret włączyła odpowiedni program w nanosyntezatorze. Po chwili wyjęłą z niego kubek i przyniosła Codrellowi.

– Powinnam od razu zauważyć, że ta hipoteza z podrzuconym szkieletem była bez sensu. – zaczęła po chwili. – Ja zetknęłam się już parę razy z datowaniem, ty pewnie nie.

Brała całą winę na siebie? Chciała go pocieszyć? Czyżby coś między nimi się rodziło? Miała takie same niespełnione potrzeby co on? Statystyka stanęła po jego stronie? Czy to po prostu taki naturalny odruch: widzi się smutnego człowieka, to się go pociesza?

– Tak się składa, że czytałem o tym kiedyś w „Interplanetary Science”. Ale nie skojarzyłem faktów.

„Brak logiki, brak kojarzenia, przywiązanie do każdego, nawet najbardziej urojonego pomysłu...”-pomyślał -„Mój umysł jest chyba w stanie jakiegoś rozkładu.”

– Ja pierwsza powinnam skojarzyć. Ale nie przejmujmy się tą hipotezą. To tylko błędna teoria, nie pierwsza i nie ostatnia. Z tego, że jest błędna, musimy teraz wysnuć odpowiednie wnioski.

– Wniosek jest jeden – to Weganie, a nie nikt inny, stworzyli kosiarzy. Ale Weganie to cała cywilizacja. Tryliony istot. Nie wiemy, które z nich są winne. Potrzebujemy dodatkowych informacji. Śladów.

– Czyli musimy czekać, aż skanery coś znajdą.

– Przeszukali już 98% kontynentu. Mam wrażenie, że te 2% nie kryją niczego szczególnego. Musimy się zastanowić, co, jeśli na Medialii nie ma śladów.

– To znaczy, że Weganie doskonale je zatarli.

– Albo mieli bazę gdzie indziej. Na Bodwanie albo Kontynencie Arktycznym.

– Bodwana odpada. 2000 km od wybrzeża Medialii to trochę za dużo, nie uważasz.

– W zasadzie...Ale Kontynent Arktyczny też odpada. Tam bywa raczej zimno, a Weganie potrzebują do życia temperatury powyżej 15 stopni Celsjusza.

– Z obecnymi temperaturami by sobie chyba poradzili, zbudowaliby odpowiednie instalację, używaliby skafandrów....Ale Trójka jest w fazie gwałtownego ocieplenia klimatu. Kończy się epoka lodowcowa. 350 lat na Kontynencie Arktycznym było jeszcze zimniej.

– A więc pozostaje opcja „zatarli ślady”... Albo „Mieszkali na orbicie”, efekt ten sam. Możemy wracać do domu, to wszystko nie ma sensu.

– Ma!

W przypływie niekontrolowanej rzuciła mu sie na szyję i pocałowała. Zupełnie jakby nagle dowiedziała się, że wygrała milion na loterii. Albo znalazła odcisk kończyny Weganina.

Świat odwrócił się o 180 stopni.

Nieskończoność.

Nieskończoność.

Nieskończoność.

„Nie. To tylko naturalna reakcja. Odruch psychologiczny. Znalazła odpowiedź, nie umie opanować radości. To nie ma żadnego związku ze mną.”

Jaką odpowiedź?

– Jak to: „ma”?

– Połączyłam fakty w całość. Klimat się ociepla, więc lód się cofa! 350 lat temu, no, może nie 350, ale 500-600 pokrywał całą cieśninę! A nawet więcej! To jest cholernie płytkie morze! Utworzył się pomost lądowy!

– Nie rozumiem.

– Medialia nie jest naturalnym środowiskiem kosiarzy. Na początku żyły na Kontynencie Arktycznym, na którym było cieplej niż teraz i rosła tam pseudotrawa. Ale kiedy zaczęło się oziębiać, były zmuszone migrować na południe. Wyobrażasz to sobie...Pół miliarda zwierząt stłoczone na brzegu, a raczej na lodzie... Aż w końcu poziom morza się obniża i otwiera im drogę do Medialii. Tylko że tam czekają ergady. Tworzy się sprzeczność.

– Jesteś genialna.

Miał nadzieję, że te słowa polepszą jeszcze sytuację. Ale po nich przyszły inne.

– Poza tym, że co najmniej połowa z tego miliarda by zdechła, bo w końcu w niskich temperaturach pseudotrawa nie rośnie.

Nie umiał się opanować. Logika sama cisnęła się na usta. Tak, wreszcie to on zaczął myśleć logicznie. W najbardziej nieodpowiednim momencie. I ty, logiko, przeciwko mnie?

– Ale może ich tam był w takim razie miliard? – dodał.

 

***

 

WINNA NATURA

Wygląda na to, że KPG będzie musiało odesłać do karnego VR Boga, a przynajmniej Ewolucię. Na pierwszy rzut oka niedorzeczna teoria Margaret Ayshy, mówiąca o tym, że do powstania sprzeczności u kosiarzy doprowadziły zmiany klimatyczne i wywołana przez nie migracja (patrz „Wygnanie z  raju?”, Daily Universe 24.11.128Int,) została potwierdzona przez symulacje klimatyczne wykonane na zlecenie KPG.

Szybkość zmian klimatycznych zachodzących na 31 Cygni zaskoczyła jednak nawet klimatologów. Pomost lądowy między Kontynentem Arktycznym a Medialią został utworzony około 400 lat temu, czyli co najmniej sto lat wcześniej, niż zakładała Aysha . To oznacza, że na Medialię musiało przewędrować nie kilkaset, jak mówiła egzobiolog, ale około pięciu milionów kosiarzy.

Poznawszy „sprawcę” Komisja może teraz przystąpić do przewidzianego prawem zniszczenia. Aysha już zapowiada odwołanie się od tej decyzji.

 

Daily Universe, 02.12.128Int

 

***

 

KPG PRZYSTĘPUJE DO NISZCZENIA KOSIARZY

W zeszłą środę sąd oddalił wniosek Margaret Ayshy, która proponowała wyleczenie kosiarzy zamiast ich niszczenia, twierdząc, że wie które geny odpowiedzialne są za sprzeczność. Sędzia William Donovan motywował swoją decyzje faktem, iż kosiarze zaburzają funkcjonowanie ekosystemu Medialii, gdyż nie są jego integralna częścią. Z tego powodu orzekł, by dla równowagi ekologicznej kontynentu usunąć sprzeczny gatunek. Aysha próbowała przekonywać sędziego, iż prawo mówi wyłącznie o efektach eksperymentów genetycznych, a nie naturalnej migracji. Jej główny argument stanowiło to, że kosiarze nie potrzebują finansowania przez Komisji, aby móc dalej żyć. Sędzia jednak pozostawał nieugięty i zarządził odstrzał kosiarzy.

Od środy bezskutecznie próbujemy skontaktować się z Margaret Ayshą i jej partnerem ze śledztwa, Timothym Codrellem. Nie ma ich w domach, nie odbierają tez holokomów. KPG nie chce albo nie może udzielić nam żadnych informacji dotyczących miejsca przebywania Codrella, a tym bardziej Ayshy. Krążą plotki, ze oboje odebrali sobie życie. Inne pogłoski mówią także o tym, iż widziano ich na 4/Eta Eridani (słynącej z produkcji nielegalnych indywidualnych urządzeń telechronizacyjnych) oraz na 3/31 Cygni. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest jednak, że po prostu wyjechali gdzieś ochłonąć po tak mocnym wstrząsie psychicznym.

 

Universe Politics Weekly, 48/128Int

 

***

 

– Jesteś pewna, że to dobre miejsce?

– Oczywiście. Na żadnej z planet, na których ją zasialiśmy pseudotrawa nie rozwija się lepiej niż tu. Grawitacja podobna. Klimat też wydaje się sprzyjający. To będzie ich Eden...A nawet jeśli nie, to przecież możemy je stąd zabrać. A gdyby to było niemożliwe, w co nie wierzę, mam kilka komórek i wzorzec genetyczny, więc będzie można stworzyć nowe. Przynajmniej gatunek wtedy przetrwa.

– Więc wypuszczamy?

– Oczywiście.

Otworzyli ciężką klapę statku. Z głębi laboratorium, przemianowanego tymczasowo na stajnię, wyłonił się szeroki, obsypany nanosyntezowaną pseudo-pseudotrawą narząd koszący. Z początku nieufnie, ale potem coraz śmielej, ukazywała się reszta zwierzęcia. Kiedy kosiarz stanął, a właściwie zawisł pewnie nad gruntem, ukazała się jego partnerka. Para wymieniłą między sobą kilka podczerwonych sygnałów, po czym pomknęła w dal.

– Idźcie...Lećcie i mnóżcie się. – wyszeptała Margaret.

Jeszcze długo potem wpatrywała się w nie przez lornetkę. Codrell stał koło niej, czekając, że może się odwróci... choć na chwilę...może coś powie...

Nie odwróciła się i nie powiedziała nic.

Oboje trwali w swoich światach. Z tą tylko różnicą, że świat Ayshy był nieskończonością, a świat Codrella małym, zbyt małym wycinkiem przestrzeni, ograniczonym sprzecznością.

 

Jemu Margaret nie przyniosła Edenu.

 

 

 

Versus – Mały Król (opowiadanie nadesłane na konkurs „Fantastyczna Zagadka”)

 

Prawdziwy detektyw powinien mieć zmysł. Przeczucie, które pozwala na mniej, lub bardziej bezbłędną ocenę sytuacji i wcześniejsze przygotowanie się na przykre niespodzianki. Wiktora rzadko zawodziła intuicja. Dzień zaczął się parszywie. Już naprędce przygotowując śniadanie, wiedział, że najbliższe godziny nie przyniosą nic o czym chciałby pamiętać. Równocześnie był niezwykle podekscytowany, bo właśnie dziś miał spotkać się z pewną dosyć intrygującą damą. Nigdy nie odczuwał specjalnej potrzeby spotykania się z kobietami, uważał je raczej za zło konieczne, niż osoby do towarzystwa. Zresztą jakie towarzystwo mogły mu zapewnić? Bez przerwy plotkowały i nie interesowało je nic, prócz własnego nosa i czterech ścian, które zwykły nazywać domem. Wiktor nie przywiązywał natomiast szczególnej uwagi do tego gdzie mieszka. Czasami nie wracał do mieszkania przez tydzień, a nawet dłużej i traktował je bardziej jako noclegownię, niż prawdziwy dom. Panienka z którą był umówiony, prezentowała coś zupełnie innego od znanego mu stereotypu kobiety. Była dziewczyną nowoczesną – emancypantką, która walczyła o równouprawnienie i choć niekoniecznie popierał jej poglądy, imponowała mu swoją pewnością siebie, szerokimi horyzontami i ciekawością świata.

Wieczorem jego obawy potwierdziły się. Niecierpliwie przestępował z nogi na nogę, wpatrując się w pustą, parkową uliczkę, oświetloną jedynie srebrzystym blaskiem księżyca. Próbował ogrzać się, co chwilę pocierając zmarznięte dłonie, jednak niewiele to pomagało. W tym roku śnieg spadł wyjątkowo wcześnie, ledwie początek listopada, a Warszawa już była pokryta cienką warstewką puchu. Wprawdzie, gdy przygrzeje słońce, śnieg stopnieje, a na drodze pojawi się błoto, jednak tej nocy mróz był nie do wytrzymania. Skostniałymi palcami wyciągnął z kieszeni zegarek na złotym łańcuszku. Zbliżała się dwudziesta pierwsza trzydzieści, a to oznaczało, że dziewczyna spóźnia się już pół godziny. Był wściekły. Nie znosił, gdy ktoś wystawiał go do wiatru, a już szczególnie, jak robiła to piękna kobieta – pierwsza, z którą umówił się od wielu lat. Po kolejnych dziesięciu minutach bezczynnego oczekiwania, zrezygnowany ruszył w stronę pobliskiej kawiarni, aby trochę ogrzać się, przy filiżance zielonej herbaty. Zasępiony poprawił stojący kołnierz płaszcza i wpatrując się w czubki butów szedł, nie zwracając uwagi, że nie jest już sam w parku. Za nim, w odległości kilkunastu metrów podążało dwóch mężczyzn. Usłyszawszy ich kroki tuż za plecami, nieznacznie przyśpieszył, kuląc odruchowo ramiona, częściowo z zimna, a częściowo ze strachu. Świadomość, że za tobą ktoś idzie, zwłaszcza, gdy znajduje się samemu w ciemnym parku, nigdy nie jest przyjemnym uczuciem. Jeden z mężczyzn nagle go wyprzedził, zastępując mu drogę. Drugi stanął tuż za plecami Wiktora.

– Masz prosty wybór – głos pierwszego oprycha był ordynarny i przepity. Twardy akcent wskazywał na niemieckie lub austriackie pochodzenie. W Warszawie, zajętej przez Rosjan, Niemiec to naprawdę rzadki gość. Jeśli już się jakiś zdarzy, to najczęściej jest to wyrzutek z własnej ojczyzny. – Albo załatwimy sprawę grzecznie, oddasz wszystkie pieniądze jakie masz, ale za to będziesz wolny, albo zaczniesz stawiać opór, a tego nikt z nas by nie chciał, prawda? – spojrzał na swojego towarzysza.

– A, na pewno pan elegancik by tego nie chciał. – zawtórował drugi zbir. Był zaledwie wyrostkiem, nie przeszedł nawet porządnie mutacji głosu i choć Wiktor nie widział go, dawał mu najwyżej szesnaście lat.

– Popełniacie duży błąd, naprawdę nie radzę...

– Nie jesteś tutaj od radzenia! – bandyta chuchnął mu alkoholowym oddechem prosto w twarz – pieniądze kolego, bo przestanę być miły.

Detektyw już wcześniej zauważył błysk ostrza trzymanego w ręku bandziora. Wcale nie podobała mu się ta sytuacja, szczególnie że był niemal dwa razy szczuplejszy i gdyby doszło do walki miałby nikłe szanse. Wprawdzie za paskiem trzymał rewolwer, ale zanim by go wyciągnął, już dawno broczyłby krwią na ośnieżonej ścieżce.

– Ojcze, z takimi trzeba twardo. Wydaje im się, że skoro mają pieniądze, to im wszystko wolno. – Chłopak pchnął Wiktora, tak, że ten omal nie stracił równowagi, wpadając na bandziora z nożem. Znalazł się niebezpiecznie blisko ostrza.

– Uspokój się! – upomniał syna – jeśli będzie uparty, wtedy zastosujemy przemoc, ale z inteligencją trzeba inteligentnie. Więc jak – zwrócił się z powrotem do Heretyka – wyjmiesz wreszcie ten portfel? Na razie uprzejmie proszę, ale zaraz zajmie się panem mój syn, a on nie lubi prosić – wyszczerzył się, ukazując popsute zęby.

– Słuchaj, wyciągnę coś z kieszeni. – Uniósł powoli ręce. – Obejrzysz to i zdecydujesz co zrobić. Myślę, że jesteś niegłupim człowiekiem i mądrze postąpisz.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, gdy nagle bandzior chwycił go za rękę.

– Co tam masz? Może broń? – szarpnął go do siebie – nie ma głupich. Pokaż, sam wyciągnę.

Oprych namacawszy portfel i jakieś dokumenty wyciągnął je, przyglądając się podejrzliwie Wiktorowi.

– Przy okazji, ładny płaszcz.

– Najpierw spójrz na te dokumenty, a potem porozmawiamy o modzie.

Złodziej otworzył skórzaną oprawkę i momentalnie zbladł.

– O Psiakrew – warknął.

– Co się stało?

– Detektyw Wiktor Heretyk – odczytał.

– Glina!? – młody nie wyglądał już na takiego hardego.

– Wiedziałem że nie jesteś taki głupi na jakiego wyglądasz – Wiktor tym razem zwrócił się do chłopaka stojącego za jego plecami – i co teraz zrobicie?

– Spadamy! – popatrzyli po sobie porozumiewawczo i jak na sygnał puścili się w szaleńczy pęd, nieomal się ze sobą zderzając.

Całe zajście wydawało się Heretykowi raczej śmieszne, niż straszne. Nie raz już stawał w obliczu podobnych okoliczności, zresztą mógł się tego spodziewać, bo kto mądry spaceruje po parku sam, w nocy? Podniósł dokumenty z ziemi, metodycznie przy tym przeklinając, aby się uspokoić, bo podobno trzymanie stresów w sobie prowadzi do wielu groźnych chorób. Stracił ochotę na herbatę, postanowił więc odwiedzić swoją znajomą i dowiedzieć się dlaczego nie przyszła. W końcu to ona umówiła się w tak dziwnym miejscu. Już dawno zastanowiło go, dlaczego nie chciała spotkać się na przykład w kawiarni, lub w domu? Wiedział jednak, że nie należy starać się zrozumieć kobiet.

 

***

 

Nadia mieszkała na ulicy Solnej, na parterze jednej z mniej bogatych, ale porządnych kamienic. Dotarcie tam z parku zajęło Wiktorowi sporo czasu. Chciał wrócić do domu i położyć się w wygodnym łóżku, ale miał w zwyczaju załatwiać wszystkie sprawy do końca, a niedoszłe do skutku spotkanie było zdecydowanie niedokończoną kwestią. Wpierw zajrzał przez okno, jednak w środku było ciemno i nikt nie reagował na pukanie w szybę. Wszedł do przedsionka. Z zewnątrz wejście oświetlone było przez uliczną lampę gazową, jednak w środku panowała głęboka ciemność. Blask lampy kończył się równo na progu kamienicy, tak jakby dostępu światła broniła jakaś niewidzialna bariera. Dobrze, że wiedział gdzie znajdują się drzwi, bo gdyby przyszedł tu pierwszy raz z pewnością miałby problem z ich odszukaniem. Kilkakrotnie zastukał, jednak nie doczekał się żadnej reakcji. Wyglądało na to, że w środku nikogo nie było. Nacisnął klamkę i ku jego zdziwieniu drzwi ustąpiły.

– Nadia, jesteś tu? – zawołał, lecz odpowiedziała mu tylko cisza. – Halo, jest tu kto?

Wszedł do przedpokoju.

– Dziwne... Dlaczego zostawiła otwarte drzwi, skoro gdzieś wyszła? – Postanowił na nią zaczekać. Po omacku odszukał pudełko zapałek, które zwykle leżało przy piecu i zapalił lampę naftową. Przy okazji zauważył, że w piecu się nie paliło, dlatego w mieszkaniu było dość zimno. Usiadł przy stole i nagle jego wzrok padł na małą karteczkę leżącą na blacie. Pośpiesznie, ale starannie nakreślona wiadomość była skierowana do niego samego:

 

Drogi Wiktorze,

Przepraszam Cię, że nie spotkaliśmy się, jednak pewne okoliczności zmuszają mnie do opuszczenia miasta. Kiedy wrócę, tego nie wiem, być może nigdy. Grozi mi niebezpieczeństwo i muszę uciekać. Mam nadzieję, że szybko odnajdziesz tę wiadomość. Zostawiłam Ci pewne materiały, które uzbierałam w trakcie mojego, powiedzmy, prywatnego śledztwa. Nie mogę więcej napisać, w obawie, że ktoś niepowołany przeczyta ten list. Materiały są schowane tam, gdzie spotkaliśmy się pierwszy raz. Mam nadzieję, że zajmiesz się tym, bo poświęciłam całą swoją karierę, aby odkryć prawdę, choć to co wiem to tylko wierzchołek góry lodowej.

Miejmy nadzieję, że do zobaczenia.

Twoja przyjaciółka

Nadieżda Markova

 

Uśmiechnął się na myśl o ich pierwszym spotkaniu. To było na dworcu. Czekał na znajomego, który miał przyjechać do Warszawy, gdy nagle spostrzegł Ją, wysiadającą z pociągu. Właściwie wypadającą, bo tłok był tak duży, że ktoś, zapewne nieumyślnie, pchnął ją w stronę wyjścia i mało brakowało, a wyciągnęła by się na peronie jak długa. Szczęściem Wiktor szybko zareagował i dziewczyna wpadła mu prosto w ramiona. Nie należała do wyjątkowych piękności, jednak miała w sobie to coś, co od razu mu się spodobało. Potem poszli do kawiarni, na kawę i ciasto z bakaliami. Dowiedział się, że była dziennikarką i właśnie wracała z Moskwy, gdzie robiła reportaż o kobietach walczących o równouprawnienie. Była feministką, co jednak zupełnie mu nie przeszkadzało. Miał dość zwyczajnych, nie mających swojego zdania „damulek”. Ona wydawała się być zafascynowana jego pracą detektywa i mogła godzinami słuchać opowiadań o śledztwach, czarach i upiorach, choć traktowała te opowieści bardziej jako rozrywkę. Potem spotkali się jeszcze kilka razy i w momencie, gdy Wiktor zaczął mieć już nadzieję, że z tej znajomości wyjdzie jakiś poważniejszy związek – zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu, jakby nigdy nie istniała, zostawiając jedynie krótki liścik pożegnalny, opatrzony w dodatku prośbą o rozwikłanie zagadki. Dość osobliwe.

Przez chwilę miał ochotę machnąć na to ręką i o wszystkim zapomnieć, jednak detektywistyczny instynkt i chęć odszukania Nadii okazały się zbyt silne. W nocy dworzec i tak jest zamknięty, więc nie było sensu biec tam teraz, choć przeszło mu to przez głowę. Do domu też nie chciało mu się wracać, bo mieszkał zbyt daleko, dlatego postanowił dzisiejszą noc spędzić u Nadii. Napalił w piecu i już po chwili w mieszkaniu zapanowało przyjemne, usypiające ciepło. W sypialni zastał byle jak poskładaną pościel i trochę bibelotów, co dało mu nadzieję, że Nadia jednak wróci, niestety brak ubrań, środków czystości i książek, dawały jasno do zrozumienia, że nie. Wydawało się, że pakowała się w pośpiechu, być może przed kimś uciekając, gdyż w mieszkaniu nie panował typowy dla kobiet porządek, ale raczej uciekinierski nieład. Rozścielił łóżko i starając się nie myśleć już o przyjaciółce, zasnął.

Wczesnym rankiem obudziło go przeszywające zimno. Przez chwilę próbował ogrzać się, chowając głowę pod kołdrę, jednak na niewiele się to zdało. W końcu uświadomił sobie, że przez noc musiało wygasnąć w piecu, widocznie podłożył za mało węgla, a nie musiał nawet wyglądać za okno, aby wiedzieć jaka pogoda panuje na zewnątrz. Zebrał się w sobie i szybko dopadając ubrania, założył je, rozkoszując się izolacją jaką dają spodnie z kalesonami, oraz koszula i sweter. Czuł, że jeśli zaraz czegoś nie zje, to żołądek zacznie pożerać sam siebie od wewnątrz. Jednak jak na złość kredens był zupełnie pusty, nie została ani jedna pajda chleba, o czymś bardziej odżywczym już nie mówiąc.

Wychodząc zamknął drzwi. Klucz wisiał tam gdzie Nadia zawsze go pozostawiała – na gwoździu obok framugi. Machnął na przejeżdżającą obok dorożkę i polecił woźnicy podwózkę na dworzec.

 

Dworce mają to do siebie, że można czuć się na nich anonimowo. Ludzie wędrują w jedną i drugą stronę, bez przerwy gdzieś się śpiesząc, stoją w kolejkach do kas, albo na coś czekają, dlatego ktoś po raz piąty obchodzący poczekalnię dookoła i rozglądający się po wszystkich kątach nie wydaje się być kimś osobliwym. Z reguły ludzie siedzący w poczekalni albo nie zauważają kogoś takiego, albo przyjmują za pewnik, że próbuje jakoś zabić czas. Dlatego właśnie Heretyk nie musiał specjalnie przejmować się tym, że ktoś zacznie interesować się jego zachowaniem. W rzeczywistości nie miał pojęcia gdzie szukać materiałów i starając się jak najmniej rzucać w oczy, przeszukiwał dokładnie każdy metr budynku. Bezskutecznie. W końcu zrezygnowany usiadł na jednym ze strasznie niewygodnych miejsc, tak typowych dla dworcowych poczekalni. Wyciągnął list.

– Materiały są schowane tam gdzie spotkaliśmy się pierwszy raz... – przeczytał na głos. – gdzie to jest? Przecież obszedłem już kilka razy dworzec i nic.

Nagle ni stąd, ni zowąd oświeciło go.

– Ależ ze mnie dureń! – uderzył się w czoło, nie zwracając uwagi, że siedząca obok kobieta skrzywiła się zdegustowana, a kilku przechodzących obok gentelmanów z ciekawości zwróciło na niego wzrok – jak mogłem zapomnieć!?

Przypomniał sobie, że gdy Nadia została wypchnięta z pociągu, wypadła jej z ręki chusteczka i poleciała wprost na tory. Wiktor musiał poczekać aż pociąg odjedzie, po czym zeskoczył z peronu. Podnosząc chusteczkę, zauważył, że przy ziemi jest spora wyrwa w murze, niewidoczna z góry i na tyle ukryta, a jednocześnie obszerna, że można byłoby coś tam schować. Próbując zagaić rozmowę nie omieszkał poinformować jej o tym fakcie. Widocznie teraz tą wiedzę wykorzystała. Znów starając nie zwracać na siebie niczyjej uwagi przeszedł na peron na którym spotkał Nadieżdę. Na szczęście platforma była pusta. Zeskoczył na tory i bez większego trudu odnalazł dziurę. Z wnętrza wyjął spore zawiniątko i sprawdziwszy czy jeszcze czegoś tam nie ma, wrócił z powrotem na górę. Był ciekawy co w środku się znajduje, jednak głód wziął górę. Postanowił zapoznać się z pakunkiem w barze, przy jajecznicy na bekonie i aromatycznej kawie. Długo nie musiał szukać, tuż przy dworcu znajdowała się wcale zachęcająca restauracja „Kolejowa”. Przez okno zobaczył wtaczający się na peron, ciągnięty przez parową lokomotywę, pociąg. Wydając z siebie ogłuszający pisk hamulców, stanęła a z wagonów zaczął się istny wysyp pasażerów. Przez chwilę miał nadzieję, że zobaczy wysiadającą Nadię – to był ten sam pociąg. Z zamyślenia otrząsnął się dopiero, gdy kelnerka przyniosła mu zamówione śniadanie. Rozpakował zawiniątko. Okazało się, że w środku była gruba koperta. Rozciął ją nożem do masła i z środka wysunął się pokaźny plik zapisanych stron, a także dokumentów i fotografii. Kosztując lekko przesolonej jajecznicy, zaczął czytać. Nie miał wątpliwości, to był starannie przygotowany artykuł. Zapewne chciała go opublikować w swojej gazecie. Tylko dlaczego zostawiła to jemu a nie zaniosła do drukarni?

 

***

 

W niektórych legendach istnieje ziarno prawdy, a w innych nie. Każda opowieść od czegoś musi się zacząć, jednak gdyby przedstawione zostały w niej tylko fakty, byłaby śmiertelnie nudna i w niedługim czasie zapomniana. Istnieją również takie historie, które są zbyt straszliwe i nieprawdopodobne, żeby bez tej mitycznej otoczki jaką serwują nam gawędziarze, były zrozumiałe dla przeciętnego człowieka i nie utajnione jako zbyt okrutne, aby o nich pamiętać. Zadaniem bajarzy, jest uczynić prawdę mniej prawdziwą, ale za to przystępną.

Kim był Bazyliszek? Potworem? Smokiem o głowie koguta i ogonie węża? Nic bardziej mylnego. Greckie „basiliskos” znaczy „mały król”. Historia księcia Bazylego, została skrzętnie zatuszowana i złagodzona do bólu, po to aby ukryć zwyczajne ludzkie okrucieństwo. W czasach, gdy rody królewskie szczególnie dbały o czystość krwi, a krzyżowanie się osób z tej samej rodziny było powszechne, rodziły się nierzadko straszliwie zniekształcone dzieci. Takim również urodził się książę Bazyli. Pewien król (przez wzgląd na zasługi pominę jego imię) cierpiący na kompleks Edypa, zbliżył się do swojej matki. Ze związku tego urodziło się dziecko tak szkaradne, że król nie chciał go nawet widzieć, jednak nie pozwolił go zabić, wiedząc iż morderstwo bezbronnego noworodka jest śmiertelnym grzechem. Oddał go więc pod opiekę wiedźmie. Zapłacił jej, aby wychowywała go, karmiła i przykazał, żeby pod żadnym pozorem nikt nie dowiedział się kim jest ten potwór. Czarownica zamknęła go więc w podziemiach rozwalającej się kamienicy, gdzie miała swój dom i zrobiła jak jej król przykazał. Przez piętnaście lat dziecko dorastało zamknięte w klaustrofobicznej piwnicy, nie znając świata, a stara wiedźma była jedyną osobą, którą od czasu do czasu widywał. Nic więc dziwnego, że oprócz zmienionego wyglądu fizycznego, był spaczony psychicznie. Chodził raz na czterech kończynach, raz na dwóch, a z ust wydobywał tylko nieartykułowane dźwięki, gdyż nikt nie nauczył go mówić. Sąsiedzi powiadali, że nocami da się słyszeć potępieńcze jęki dochodzące z piwnic, w dodatku w okolicy giną ludzie. W końcu znalazł się człowiek, któremu zamarzyła się sława i postanowił rozprawić się ze stworem mieszkającym w podziemiach ulicy Krzywe Koło. Był głupcem i nieudacznikiem. Terminował u szewca, jednak przez swoją nieudolność został wyrzucony. Wpadł tedy na pomysł, aby potwora zabić i przysporzyć sobie sławy. Nasłuchawszy się przeróżnych opowieści o Bazyliszku, jakoby miał zabijać wzrokiem, wziął ze sobą lustro i włamawszy się nocą do kamienicy, zszedł do podziemi. Bazyli spał i nie zauważył nieproszonego gościa, a szewczyk, jak to kretyni mają w zwyczaju, potknął się o niego, nie zauważając go przy nikłym świetle pochodni. Pech, a może szczęście chciało, że zbił lustro, które przecięło potworowi szyję. Ten zerwawszy się z miejsca zdążył tylko zrobić kilka ruchów, skutecznie jednak turbując napastnika, po czym wykrwawił się i umarł. Szewczyk przestraszony uciekł, lecz gdy tylko opuścił ponure miejsce odwaga znów w niego wstąpiła i zaczął rozpowiadać jak to ubił groźnego potwora. Wiedźma ujrzawszy, że ktoś zamordował jej, bądź co bądź wychowanka, zaraz pobiegła na skargę do króla. Była wściekła, bo na swój specyficzny sposób kochała Bazylego, choć traktowała go gorzej niż zwierzę. Król rozeźlił się także i kazał pojmać zuchwałego mordercę. Nocą, wiedźma odprawiła rytuał i  rzuciła na chłopca straszliwą klątwę. Został także pochowany żywcem, w miejscu, gdzie nikt go nie znajdzie, aby został zapomniany na wieki.

Jakieś okrutne zrządzenie losu spowodowało, że tam gdzie bezimienny szewczyk został pochowany powstał cmentarz, który dziś nosi nazwę Powązkowskiego. Ostatnimi czasy, zaczęły się tam dziać bardzo dziwne rzeczy...

 

***

 

Wiktor przerwał czytanie, pozwalając odpocząć oczom. Zorientował się, że na talerzu nie zostało już nic, a kubek z kawą również jest pusty, nie pamiętał kiedy to zjadł i wypił. Do stołu podeszła kelnerka.

– Jacyś mężczyźni proszą, aby wyszedł pan na zewnątrz.

– Kto taki? Jak wyglądają? – zdziwiony detektyw uniósł głowę do góry, spoglądając na dziewczynę. Była niebrzydka, choć w fartuchu i czepku nie wyglądała atrakcyjnie. Przekonany był jednak, że uroda, to jeden jej z atutów, który na pewno na co dzień wykorzystywała. Takim dziewczynom nigdy nie jest źle. Zawsze dostaną to czego chcą, wystarczy, że tylko słodko się uśmiechną i zamrugają oczami. Bóg jeden wie, dlaczego sprząta stoły w przydworcowym barze, a nie robi kariery, jak wszystkie nowoczesne kobiety.

– Dwóch takich. – Rozglądnęła się, jakby szukając punktu odniesienia – no zwyczajnych. Mówią, że to ważne.

– Dobrze, już idę. – Schował notatki z powrotem do koperty – wspaniała jajecznica.

– Dziękuję – odparła kelnerka, biorąc pusty talerz – zapraszam ponownie – uśmiechnęła się trochę zalotnie, a może tylko tak mu się wydawało.

Wstał od stołu, założył płaszcz a kopertę schował do wewnętrznej kieszeni.

– Do widzenia. – Pożegnał się przy wyjściu. Nie liczył na jakąkolwiek odpowiedź.

Na zewnątrz stało dwóch mężczyzn. Wbrew temu co mówiła kelnerka, nie wyglądali zwyczajnie. Twarze obu były tak charakterystyczne dla zbirów, że Bertillon miałby wspaniałą pożywkę dla swojej antropometrycznej metody badania kryminalistów. Według niego niektóre cechy budowy są charakterystyczne dla zbrodniarzy. Tych dwóch miało dokładnie wszystko co charakteryzowało ludzi tępych i pozbawionych skrupułów.

– Słucham panów – powiedział, jeszcze na progu.

– Pan pójdzie z nami – rozkazał jeden z nich, trochę wyższy. Drugi, rudy, stał z tyłu robiąc groźną minę, jednak wyraźnie był tu tylko do pomocy.

– A jeśli nie? – spytał, choć wiedział jaka będzie odpowiedź.

– To i tak pójdzie pan z nami. Proszę nie stawiać oporu – przyłożył mu nóż do brzucha, zasłaniając go tak, aby nikt z przechodniów nie mógł się zorientować co się właśnie rozgrywa.

Jakaż to ironia losu, że już drugi raz w przeciągu jednej doby ktoś grozi mu nożem. Wiedział, że tym razem nie pójdzie mu tak łatwo, bo ci faceci, w przeciwieństwie do tych poprzednich wiedzą dokładnie czego chcą.

– Jeśli pójdzie pan po dobroci, nic się panu nie stanie, jest zimno, nie róbmy scen na ulicy.

– Akurat – odparł Heretyk. Nie miał pojęcia o co chodzi, ale wolał pozostać w tej nieświadomości. Z doświadczenia wiedział, że nie trzeba wszystkiego wiedzieć. Chwycił napastnika za nadgarstek, wykręcając mu rękę i odpychając go na drugiego, stojącego z założonymi rękami bandziora. Wyrwał się, kopiąc go przy okazji w goleń, po czym pobiegł na oślep przed siebie. Nie udało mu się niestety zrobić nawet kilku kroków, gdyż poczuł nagle silne uderzenie w plecy i momentalnie znalazł się na ziemi. W jednej chwili spadł na niego grad ciosów i kopniaków. Nie miał nawet jak się bronić. Za nim stracił przytomność zdołał jeszcze usłyszeć jedno zdanie:

– Nie zabijaj!

 

Powoli powracał do zmysłów. W każdym razie tak mu się wydawało, bo czy można nazwać przytomnym człowieka, który wie tylko, że jest, ale już gdzie i co się z nim dzieje – nie ma najmniejszego pojęcia? Dookoła panował mrok tak gęsty, że niemal mógł dotknąć jego fizycznej materii. Wyciągnął rękę przed siebie i niespodziewanie ciemność wydała z siebie drewniany dźwięk, przyprawiając go jednocześnie o ból nadgarstka. Dopiero teraz zorientował się, że raz po raz, miejsce w którym się znajduję podskakuje, lub przechyla się powodując, że mimowolnie przetacza się z jednego boku na drugi. Słychać było szybkie, stłumione, monotonne odgłosy, jakby kroki wielu par butów, okutych metalem, jednak jego otępiały umysł nie potrafił poradzić sobie z jego identyfikacją. Spróbował usiąść, ale w konsekwencji kolejny raz przywalił głową w drewno, poczuł też, że straszliwie boli go kark, brzuch i plecy. Teraz przestraszył się już nie na żarty. Obmacał dokładnie wszystkie ściany i zorientował się, że jest w pudełku podobnym do trumny, choć mniejszym, bo nawet nóg nie mógł wyprostować. Wpadł w prawdziwą panikę. Zaczął kopać, bić i walić pięściami, gdzie się tylko da. Nie miał pojęcia czemu ma to służyć, ale człowiek uwięziony w czymś co najbardziej przypomina trumnę, nie myśli racjonalnie. Efekt przeszedł jednak jego najśmielsze oczekiwania. W jednej chwili, gwałtownie znalazł się na lewej ścianie, a kroki które bez przerwy słyszał, umilkły. Leżał, wsłuchując się w ciszę, sztywny z przerażenia. Przez chwilę jedyne co słyszał to bicie swojego rozkołatanego serca.

– Przecież mówiłem ci, żebyś sprawdził, czy żyje – powiedział jakiś znajomy głos.

– Jak go pakowaliśmy do kufra, nie żył – odpowiedział mu przestraszony mężczyzna.

– Z tobą to tak zawsze – ten pierwszy wydawał się być zirytowany – czego byś nie robił, musisz wszystko spieprzyć.

Najpierw pojawiła się mała szczelina, zwiastując, że kufer został otwarty, a potem zimne powietrze wprost go zalało. Jasne światło brutalnie porażające oczy oślepiło go do tego stopnia, że nie był w stanie zobaczyć nawet konturów prześladowców. Przymusowo zmrużył łzawiące oczy zasłaniając je dodatkowo ręką.

– Cholera, dobrze, że taki z ciebie zabójca jak z mojej babci – odezwał się ten pierwszy. Wiktor rozpoznał jego głos, to ten z którym rozmawiał przed barem.

– Odwal się, przecież wiesz jak było. – Drugi, jeszcze bardziej przestraszony, pochylił się nad nim.

– Kim jesteście? Gdzie ja jestem? – spytał detektyw starając się przypomnieć sobie jak się tu znalazł.

Głupie pytanie. Wreszcie do niego dotarło, że został porwany i zabity. No, prawie zabity.

– Wpakowałeś się w niezłe szambo złociutki – odpowiedział rudy.

Heretyk nie wiedział, o czym mówi, w jakie szambo i co tutaj w ogóle robi, ale jak dwóch porywaczy pakuje cię do kufra, zabija, a potem mówi, że się wpakowałeś w gówno to znaczy że tak jest, czy tego się chce, czy nie i żadna dyskusja nad tym faktem nie ma sensu.

– Będziesz grzeczny? Bo inaczej trzeba cię będzie związać.

Przerażony kiwnął głową. To wszystko na co było go stać w obecnej chwili.

– Cieszę się. – Klepnął go po policzku, po czym zamknął kufer.

Z powrotem został sam na sam ze swoimi myślami i otaczającą go ciemnością. Po chwili powóz ruszył. Wreszcie uświadomił sobie, że monotonny odgłos jaki słyszał to był tętent kopyt. Nagle olśniło go. Sprawdził kieszeń płaszcza – notatek oczywiście nie było.

Nie można powiedzieć, żeby obchodzili się z nim delikatnie. Dojechawszy na miejsce, został dosłownie wyrzucony z kufra, wprost w wielką kałużę błota. Oprawcy chwycili go pod ramiona i zawlekli do willi przed którą się zatrzymali. Zdążył właściwie tylko zauważyć, że była duża. Twarz miał całą w błocie, a oczy bolały niemiłosiernie od nadmiaru światła, co skutecznie przeszkadzało w obserwacji. W środku natomiast było bardzo ciemno, w każdym razie tak mu się zdawało, gdyż oczy oślepione nagłym światłem, nie mogły teraz przyzwyczaić się do cienia. Potem było przesłuchanie. Najgorsze w jego życiu, gdyż nie miał pojęcia o co go pytają. Tłumaczył już chyba z dziesięć razy, że zdążył przeczytać tylko legendę, ale oni wciąż zadawali te same pytania.

– Skąd masz te notatki? – pytanie padło po raz kolejny.

– Już mówiłem, dostałem od pewnej kobiety – odpowiedział po raz kolejny.

– Co wiesz?

– Nic, nie zdążyłem przeczytać – tą odpowiedzią ściągnął na siebie cios rozzłoszczonego oprawcy. Krew, z pękniętego prawego łuku brwiowego zalała mu oko.

– Nie wynajmuje się detektywa po to by nic nie wiedział! – odparł rozzłoszczony.

– Ile razy mam powtarzać... – Wstał z krzesła, ale zaraz brutalnie został posadzony z powrotem.

– Nie masz powtarzać, tylko powiedzieć prawdę!

Z takimi ludźmi za nic w świecie nie da się dogadać. Mają płacone za efekt i będą męczyć ofiarę do momentu aż coś powie, nawet gdyby to miała być wierutna bzdura. Problem w tym, że żeby wymyślić kłamstwo, trzeba choć trochę orientować się w tym o co pytają. Wiktor wiedział tylko, że ma to związek z Bazyliszkiem. Nic więcej.

Sadysta przyłożył się do ciosu.

– Dosyć! – Do pokoju wszedł wysoki blondyn, ubrany w niebieski sweter z golfem. Lekko utykał, prawie niezauważalnie, ale wprawne oko detektywa wyłapuje nawet najdrobniejsze szczegóły. – Nie widzisz, że więcej nie powie? Wycisnąłeś z niego już wszystko, nie wiesz kiedy przestać. Poza tym, zakrwawił mi parkiet!

– Przepraszam proszę pana. – Oprawca wyglądał teraz jak skarcony pies. Podkulił ogon i odszedł na bok.

– Przepraszam za niego – mężczyzna podszedł do Wiktora – jest idiotą. Miał się tylko dowiedzieć paru rzeczy i trochę postraszyć pana, a nie zmasakrować.

– Świetnie! – Heretyk splunął krwią tuż pod stopy blondyna, na jego piękny, wypastowany parkiet.

– Nazywam się Borys Łuchow. – Udał, że nie zwrócił na to uwagi.

– I co mi z tej wiedzy, skoro i tak zamierza mnie pan zabić? – skrzywił się.

– Wręcz przeciwnie – Borys usiadł na krześle naprzeciwko – pańska śmierć byłaby nam bardzo nie na rękę. Prawda jest taka, że potrzebujemy pana, musieliśmy się tylko upewnić...

– Trzeba było przyjść do biura. Otwarte od poniedziałku do piątku, w godzinach urzędowych.

– Zapewniam pana, że to nie byłoby dobre dla nas obu.

– Zanim w ogóle będę rozmawiał, chcę się dowiedzieć gdzie jest Nadia. Wiem, że ma pan coś wspólnego z jej zniknięciem.

– Też chciałbym to wiedzieć – odparł – zniknęła a my nie wiemy gdzie jej szukać.

– I dobrze. – Wiktor uśmiechnął się drwiąco. Zakrwawione zęby, nadawały mu wdzięku wampira. – Moja Nadia...

– Pańska Nadia jest przestępczynią! Dziwi mnie, że udało się jej owinąć słynnego detektywa Heretyka wokół palca.

– To wy jesteście przestępcami – cisnął się.

– No tak – rzekł skonsternowany Borys – chyba musimy wyjaśnić sobie parę rzeczy.

– Wypadałoby.

– Pracujemy w tym samym fachu, z tym że ja detektywem nie jestem, raczej kimś w rodzaju tajnego współpracownika.

– Kapusia znaczy się.

– Nie – skrzywił się – jestem po przeszkoleniu, tylko swoją pracę wykonuję hmm... po cichu. Proszę, o to moje legitymacja – machnął detektywowi przed nosem służbowym dokumentem – Prowadziłem śledztwo w sprawie kradzieży ciał z cmentarzy.

– Po co ktoś miałby kraść trupy?

– Żeby je potem sprzedać, to chyba jasne. Jest wiele osób czy instytucji, które chętnie kupują zwłoki szczególnie gdy są po przystępnych cenach. Akademie Medyczne, Akademie Kryminalistyczne, naukowcy i wielu innych płaci grube pieniądze za możliwość dokonywania badań na nieboszczykach, bez zbędnych formalności, dodatkowych kosztów i najważniejsze bez wścibskich nadzorców.

– Chyba pan nie myśli że Nadia...

– Nadieżda Markova jest zamieszana w to po uszy. Potocznie takich ludzi nazywa się hienami cmentarnymi.

– Więc po co zostawiałaby mi te wszystkie materiały?

– To ja.

– Co takiego?

– To ja podrzuciłem list, oraz wszystkie notatki, uważałem, że jest pan jej wspólnikiem. To dlatego ta cała maskarada. Od kilku dni był pan śledzony, a gdy dostał pan nasze notatki, gwoli ścisłości wyjaśniające wszystko, chciałem zobaczyć jak pan zareaguje, niestety moi ludzie pośpieszyli się trochę i nie dali panu dokończyć czytania. Wtedy postanowiliśmy wykonać ostatni test. Został pan przywieziony tutaj i w dość skuteczny sposób sprawdziliśmy pańską niewinność.

– Przypuśćmy, że uwierzę i przypuśćmy, że wiem czego pan ode mnie chce, ale nadal nie rozumiem jaki związek z tym wszystkim ma Bazyliszek, o którym to przeczytałem wspaniałą legendę.

– To nie legenda, tylko prawda. Ale już tłumaczę, bo to ściśle wiąże się ze sprawą. Siatka przestępcza, bo to nie jest jedna osoba, tylko cała organizacja, zgrabnie używa tej, jak to pan nazwał legendy, aby odstraszyć ciekawskich i zatuszować swoją działalność. Oboje dobrze wiemy w jakich czasach żyjemy, ludzie boją chodzić się po cmentarzu, a wystarczy tylko rozpuścić plotkę, jakoby był nawiedzony i już można spokojnie pracować w nocy, nie bojąc się, że natknie się na nieproszonych gości.

– A dlaczego pan potrzebuje mnie? Jak słyszę doskonale daje sobie pan radę w pojedynkę.

– Cóż, zaszły pewne okoliczności w których moja wiedza nie wystarcza. Powiadają, że detektyw Wiktor Heretyk jest specjalistą w dziedzinie spraw natury... – urwał, zastanawiając się jak sformułować zdanie, żeby dobrze brzmiało.

– Nadprzyrodzonej. – Wiktor dokończył za niego.

– Nadprzyrodzonej. – Łuchow potwierdził. – Od pewnego czasu zdarzyło się kilka dziwnych morderstw. Zginęło paru moich dobrych ludzi. Chcę żeby pan sprawdził, czy to jest możliwe, że zabiło ich coś lub ktoś, kto nie jest zwykłym człowiekiem, bo te morderstwa też zwykłe nie były.

– Czyli powtórzymy – Wiktor podszedł do okna – moja znajoma, okazuje się być hieną cmentarną, znajduję sfingowany list niby od niej, oraz podrzucone notatki, jakiś typ daje mi po łbie, prawie zabija, jestem przewożony w ciasnym kufrze, torturowany, żeby sprawdzić czy nie pracuję z Nadią, a teraz proponuje mi pan współpracę? Ciekawie zaczął się ten tydzień, nie ma co.

– Cóż, jeszcze raz przepraszam za pewne niedogodności, ale to było konieczne.

– Konieczne!? Też mi coś! Ale wie pan co? – odwrócił się do Łuchowa – wchodzę w to.

 

***

 

– Dlaczego w ogóle dałem się w to wciągnąć? – Po raz kolejny wypomniał sobie, tę głupią, nieprzemyślaną decyzję. – Przecież mógłbym spokojnie spędzać teraz noc w domu, a nie włóczyć się po cmentarzu, czekając nie wiadomo na co.

Kopnął ze złością kamień leżący na drodze. Skała odbiła się od nagrobka i zniknęła gdzieś w ciemności.

– To nie moja sprawa – ciągnął swój monolog – Cholera, trzeba wymyślić jakiś system, bo mogę tu gnić całymi nocami i na nic się nie natknąć.

Nagle gdzieś z oddali usłyszał trzask łamanej gałązki. Przykucnął za jednym z nagrobków, bacznie obserwując otoczenie. Wokół jednak panowała grobowa wręcz cisza. Po chwili oczekiwania z powrotem przeszedł na ścieżkę. Siadając na ławce powrócił do swoich rozważań.

Sprawa w rzeczywistości nie wyglądała tak łatwo jak się na to zanosiło. Okazało się, że na cmentarzu ginęli, głównie funkcjonariusze Policji, ale zdarzało się również, że odnajdowano zmasakrowane zwłoki Bogu Ducha winnych cywili. Ciała niejednokrotnie leżały z wyłupionymi oczyma, a przy nich znajdowano kartkę z informacją „za dużo widział” lub z odciętym językiem „za dużo gadał”, jeden komisarz pozbył się nosa, a zamiast niego wetkniętą miał informację „węszył jak pies”. Teraz Heretyk wiedział dlaczego jego wynajęto do tej roboty, po prostu wszyscy inni bali się, a legenda o Bazyliszku spełniała swoją odstraszającą funkcję.

Wiktor pomimo, iż do strachliwych nie należał, czuł się bardzo nie swojo nocą obserwując teren cmentarza. Wstał, aby kolejny raz obejść Powązki dookoła, rozglądając się ostrożnie czy z jakiegoś grobu nie wyskoczy nagle zombie, duch lub co gorsza Bazyliszek, bo choć wiedział iż poluje na ludzi, podświadomość tworzyła wszędzie wokół ruszające się kształty, obserwujące go oczy i szeptające gdzieś zza grobów głosy.

Niespodziewanie w odległości nie większej niż dwieście metrów zauważył poruszające się światło. Mógł oczywiście ulec złudzeniu, gdyż na cmentarzu paliło się mnóstwo zniczy, w końcu było zaledwie kilka dni po wszystkich świętych, jednak ognik wyraźnie zawieszony był na wysokości ludzkiego tułowia i poruszał się nieznacznie, jakby lampa huśtała się w czyjejś ręce. Postanowił to sprawdzić. Im bliżej podchodził, tym bardziej nabierał pewności, że stoi tam jakiś człowiek. Nie, to było dwóch ludzi i jeszcze ktoś, a raczej coś. To co ujrzał zmroziło mu krew w żyłach. Potworna, brunatno-czarna postać, na której zwisały szczątki czegoś, czego nie był w stanie rozpoznać, stała z dala od kręgu światła, niemniej jednak Wiktor mógł obserwować co się tam dzieje. To coś stało do niego tyłem i było tak niewyraźne, że nie był pewien czy w ogóle istnieje. Na jedną, krótką chwilę potwór odwrócił się i to wystarczyło detektywowi aby dostrzec makabrycznie zniekształconą twarz. To musiało być zwierzę, ale stało na dwóch nogach i wydawało się rozmawiać z dwoma pozostałymi ludźmi. Heretyk zza nagrobków obserwował całą trójkę, jednak mimo najszczerszych chęci nie mógł dosłyszeć o czym konwersowali, a nie chciał podejść bliżej, w obawie, by nie zostać zauważonym.

Po dłuższej chwili obaj mężczyźni odeszli w stronę wyjścia, natomiast potwór podążył w drugą stronę. Heretyk starając się nie wychylać podążył za nim. Przeszli tak może sto metrów, gdy nagle potwór zatrzymał się. Wiktor momentalnie przyległ do kamiennej płyty. Jęknął z bólu, gdyż stłuczone mięśnie odezwały się w akcie protestu. Miał nadzieję, że nie został odkryty. Monstrum rozejrzawszy się dookoła ruszyło znów przed siebie. Detektyw podążył za nim, lecz został wyraźnie w tyle i niemal stracił go z oczu. W oddali zauważył tylko majaczący kształt postaci. Przyśpieszył kroku, a gdy potówr zupełnie zniknął, zaczął biec, lecz obolały niewiele zdziałał. To coś zniknęło, zupełnie jak gdyby nigdy nie istniało, jakby było tylko wytworem jego chorej, zdezorientowanej sytuacją wyobraźni. Stanął na rozstaju ścieżek. Przed nim był tylko duży, rodzinny grobowiec, a więc droga zamknięta, mógł iść tylko w prawo lub w lewo, jednak szukanie na tak wielkiej nekropolii czegoś, co mogło w ogóle nie istnieć, było jak szukanie dziewicy w burdelu. Tym razem dał za wygraną.

 

***

 

Nigdy nie ma sytuacji bez wyjścia, a gdy coś przerasta twoją wiedzę, należy zwrócić się do samego źródła, miejsca gdzie wszelka działalność przestępcza bierze swoje początki. Nie wszyscy uznają takie metody za słuszne, ale detektyw Wiktor Heretyk nie był zwykłym policjantem. Miał wielu znajomych w tak zwanym półświatku. Z niektórymi się przyjaźnił, a część pracowała dla niego jako kapusie. Byli też tacy, którzy pełnili obie te funkcje. Jego stary znajomy, jeszcze z czasów, gdy mieszkał w jednej z Warszawskich dzielnic biedy, Józef Rozerman, był właśnie kimś takim. Wiktor miał do niego największe zaufanie, choćby z tego względu, że mieszkali niegdyś w tej samej kamienicy, dodatkowo nie było dla niego żadnych tajemnic. Wystarczyło kilkadziesiąt rubli i Rozerman potrafił wyciągnąć na wierzch największe brudy tego miasta. Od czasy słynnej „Sprawy Wampira” stał się, można by powiedzieć, tajnym współpracownikiem Wiktora. Nikt o nim nic nie wiedział, za to on, gdy mu się za to zapłaciło, wiedział wszystko o wszystkich. Miał tylko jedną wadę – był żydem alkoholikiem, a oprócz swoich, takich nikt nie lubi.

– Witaj Józiu! – Heretyk podszedł do przyjaciela, podpierającego ścianę starej, zniszczonej kamienicy.

– Kopę lat. – Przywitali się serdecznie. – Kiepsko wyglądasz, kto cię tak urządził? – Zauważył parę siniaków i plaster na brwi.

– Miałem ciężki dzień.

– Musiał być naprawdę ciężki, wyglądasz gorzej niż ja, kiedy pożyczyłem sobie bochenek chleba z piekarni. Bez wiedzy piekarza, prawda, ale to był tylko jeden bochenek, a on wkurzył się, jakbym co najmniej gził się z jego żoną – przerwał. Musiał wyobrazić sobie żonę piekarza, gdyż zrobił rozmarzoną, ale niezwykle głupią minę. W końcu wrócił do rzeczywistości – Co cię do mnie sprowadza? Brak towarzystwa, czy interesy?

– Interesy. – odparł lakonicznie, spoglądając na pustą butelkę po Jabolu, spoczywającą pod nogami pijaczka.

– Tak myślałem. Nie tutaj – odparł Rozerman – chodź, wejdźmy do mnie.

– Jakieś zmiany? – zagadnął, przekroczywszy próg kamienicy, w której niegdyś mieszkał.

– A co niby miałoby się zmienić? Jak zwykle, to samo szambo. Ja piję, rodzina obok co dzień wyzywa się i katuje nawzajem, babka Daniewska umiera z głodu, a do twojego byłego mieszkania wprowadzili się jacyś Ruscy. Chyba para, ale praktycznie ich nie widuję, więc mało o nich wiem. Zachowują się cicho i nie dają się we znaki.

W mieszkaniu Józefa śmierdziało alkoholem i gotowaną kapustą. Było brudno. Na podłodze zapewne możnaby dopatrzeć się obiadu sprzed pół roku. Józef przedramieniem starł okruchy chleba ze stołu, po czym wskazał Wiktorowi krzesło:

– Usiądź.

– Przynieś szklanki, mam coś specjalnego. – Wyjął z torby butelkę opakowaną w szary papier.

– No to, to ja rozumiem – wyszczerzył się – teraz to można rozmawiać o interesach.

Przyniósł dwie, lekko czyste szklanki i położył je na stole. Wiktor nalał po równo wódki. Pijaczek spojrzawszy na w ćwierci zapełnione szklanki parsknął z udawaną pogardą.

– Jak zwykle pijesz jak kobieta – chwycił butelkę – daj mi to – dolał sobie do pełna.

Wiktor nie był zdziwiony, gdyż wiedział jak jego sąsiad pije. Wyciągnął słoik z kompotem.

– To do popicia.

– Do popicia? – Zmierzył go drwiącym wzrokiem – jaki smak?

– Truskawkowy.

Józef bezwiednie oblizał się. Lubił kompoty, a w szczególności truskawkowe, nie miał jednak zbyt często okazji delektować się ich smakiem i z reguły nie używał ich jako popitkę, uważał, że to psuje smak wódki.

– Twoje zdrowie! – Rozerman wzniósł toast, po czym jednym haustem opróżnił połowę szklanki. Wiktor wypił swoją ćwiartkę.

– No więc jakie interesy cię do mnie sprowadzają? – odłożył naczynie, po czym odkręcił słoik z kompotem i duszkiem wypił kilka łyków.

– Potrzebuję informacji na temat handlarzy ciałami – zaczął – ktoś kradnie zwłoki z cmentarza.

Rozerman dopił zawartość szklanki.

– Wiedziałem, że kiedyś zainteresujecie się tą sprawą. Tajemnicza historia. Trupy nie giną tylko na cmentarzu. Tutaj, gdzie nikt nie ma pieniędzy na pochówek, ciała są brane prosto z ulicy. Dla niektórych to nawet jest wielka przysługa, bo nie muszą martwić się pogrzebem. Podobno stoi za tym jakiś potwór, ale nikt nie wie, bo wszyscy boją się wieczorami wychodzić z domów. Niektórzy mówią, że ów potwór nawet zamordował kilka osób w ich własnych mieszkaniach, a po ciałach nie zostało śladu. Choć z drugiej strony każde niewyjaśnione morderstwo przypisuje się teraz temu monstrum. To bardzo wygodne. Mówię ci Wiktorze, strach na nas padł, ale nikt się tym specjalnie nie interesował, bo kogo obchodzi kilka trupów jakichś żebraków.

– Czy ktoś widział tego potwora?

– Mówiłem ci już, że nikt. Tu żyją ludzi biedni, ale nie głupi. Ja tylko raz zajrzałem przez okno, ale nie wiele zobaczyłem.

– Mów co widziałeś – ponaglił zaintrygowany Wiktor, nalewając sobie drugą szklankę alkoholu.

– Niewiele. Trzy osoby. Dwóch mężczyzn i coś co przypominało człowieka, ale z pewnością nim nie było. Prawdziwy upiór. Wysiadali z powozu. Mówię ci, to robota dla ciebie. Nic więcej nie widziałem.

– To rzeczywiście niewiele – zmartwił się.

– To, że mało widziałem, to nie znaczy, że nic nie wiem. W końcu płacisz mi za wiedzę. Na pewno zamieszany jest w to grabarz, niejaki Dudek, o ile sobie przypominam. Mówią też na niego Trumniarz. Paskudny typ. Nawet nieboszczyk ma więcej humoru, niż on. Ale nie było go w tej trójce.

– W takim razie trzeba złożyć wizytę temu grabarzowi. – Wiktor wstał od stołu. – Dzięki za informacje. Do zobaczenia.

Wyjął z kieszeni zwitek dziesięciorublówek i położył na stole.

– Zaczekaj – Józef zerwał się, chowając pieniądze do kieszeni – idę z tobą. Chyba nie myślisz, że przegapię taką okazję. Poza tym przyda ci się pomoc, jesteś nieźle poturbowany.

– Jak chcesz. – Detektyw wzruszył ramionami.

– Wiktorze – zatrzymał się na chwilę – znając ciebie i to czym się zajmujesz, nie chodzi tylko o handel zwłokami. Kogo właściwie szukamy?

– Bazyliszka – Wiktor otworzył drzwi – można by tak rzec.

Józef momentalnie pożałował zadanego pytania. Walka przeciwko ludziom, to co innego niż ściganie potwora. Choć z drugiej strony czasami lepiej jest stawić czoła demonowi, bo po nim przynajmniej wiadomo czego się spodziewać, po człowieku nigdy. Zawsze cię czymś zaskoczy i z reguły nie są to miłe niespodzianki.

 

Mieszkanie grabarza znajdowało się przy samym cmentarzu. Zniszczona, drewniana chatka wyglądała równie przerażająco, jak cała nekropolia. Wiktorowi wydawało się, że niektóre grobowce są lepiej utrzymane, niż dom żyjącego tu człowieka.

Do środka wdarli się siłą. Drzwi zaczepione na dwóch zardzewiałych zawiasach, nie stanowiły żadnej przeszkody, a element zaskoczenia dał im znaczną przewagę. Trumniarza zastali przy stole, spożywającego zupę. Zatrzymał łyżkę w połowie drogi do ust i spojrzał na nich, jakby dopiero dochodziło do niego, że ktoś włamał się do jego domu. Przez moment mierzyli się wzrokiem, a chwila ciężkiego milczenia, która nagle zapadła, wydała się Józefowi wiecznością. Raptem Dudek rzucił się do ucieczki.

Złapali go przy oknie, w momencie gdy już prawie wyskakiwał. Gdyby dobiegli choćby sekundę później, na pewno by go nie dogonili. Grabarz znał cmentarz jak własną kieszeń i dobrze wiedział, gdzie się skryć aby nie zostać odnalezionym. Posadzili go na krześle.

– Czego chcecie? Ja nic nie zrobiłem. – Przerażony zasłaniał się rękoma.

– Masz do wyboru – Heretyk chwycił go za podbródek, unosząc głowę do góry, tak aby spojrzeć mu prosto w oczy – albo powiesz wszystko co wiesz, a wtedy być może będziesz wolny, albo zaczniesz kłamać, ja i tak się dowiem prawdy, choć zajmie mi to trochę więcej czasu, a ty resztę swojego nędznego życia spędzisz w więzieniu. A tam nie lubią takich jak ty – padlinożerco.

– Szukasz Bazyliszka, co? To straszny potwór, wygląda niczym wielka jaszczurka z kogucią głową, lecz czasami potrafi przybrać ludzką postać. Porusza się na czterech łapach, jak zwierzę. Zabija wzrokiem, ktokolwiek go zobaczy, ten natychmiast umiera. Mieszka tutaj na cmentarzu. – Wzrok Trumniarza stał się przerażająco sadystyczny.

– Widziałeś go?

– A jakże, czasami przemyka pomiędzy grobami niczym zjawa. Widziałem jego złowrogie, świdrujące oczy. Biło od nich złem i nienawiścią. One przynoszą śmierć.

– Nie strasz, tylko gadaj.

– Dobrze, skoro chcesz, powiem ci wszystko, i tak nie przeżyjecie nocy. Płacą mi za to, żeby nikt nie przeszkadzał. Nocami, gdy przy wejściu na cmentarz pali się czerwona świeca, mam trzymać się z daleka i pilnować, aby inni robili to samo. Mniej więcej dwa razy w tygodniu, czasami rzadziej, staję się głuchy i ślepy na to co dzieje się pomiędzy mogiłami, a dzieją się tam rzeczy straszliwe. Umierają żywi, a martwi powracają do życia.

– Pieprzenie. – skwitował Józef.

– Chcesz się przekonać? Przyjdź dziś w nocy na cmentarz.

– Powiedziałeś, że ci płacą – przerwał detektyw – oni, to znaczy kto?

– Nie wiem jak wyglądają. Zawsze przychodzą nocą, pieniądze i polecenia wciskają przez szparę od drzwi. Jest ich kilku, bo czasami słychać rozmowy. Raz spojrzałem przez okno, ale wtedy był tylko jeden, w dodatku odwrócony plecami. I chwała Bogu – przeżegnał się – bo gdyby mnie zobaczył to już bym nie żył. – Przejechał palcem po szyi, imitując ostrze noża.

– Teraz posłuchaj – odrzekł Wiktor – nikomu nie powiesz, że tu byliśmy, bo inaczej czeka cię los stukrotnie gorszy niż śmierć. Gdy przyjdą dziś w nocy, będziesz zachowywał się normalnie, tak jakby nic się nie stało, z jednym wyjątkiem, masz nam nie przeszkadzać.

To powiedziawszy wyszli na zewnątrz. Józef odetchnął z wyraźną ulgą. Miał dość Trumniarza i jego towarzystwa.

– I tak już nie żyjecie! – grabarz krzyknął, gdy zniknęli za progiem – z siłami zła nie macie szans! – wybuchnął przerażającym śmiechem, jakby nagle wszystkie trupy na cmentarzu zaczęły naigrywać się z ich poczynań.

Józef nie wytrzymał. Nie oglądając się za siebie, pobiegł na ulicę, która wydawała mu się trochę bezpieczniejszym miejscem. Tam zaczekał na detektywa.

– I co teraz zrobimy?

– Teraz? – Zastanowił się. – Pójdziemy na cmentarz. Być może w dzień widoczne będą ślady niezauważalne nocą.

– A co z Bazyliszkiem? Przecież on tam może być?

– Nie ma żadnego Bazyliszka, a w każdym razie Trumniarz go nie widział.

– Jak to? Przecież opisał go całkiem dokładnie.

– I właśnie o to chodzi. Skoro go zobaczył, to dlaczego jeszcze żyje? Wszystko co mówił było kłamstwem, gdyż jeżeli nie zginął, nie mógł go widzieć, a gdyby umarł, nie mógłby nam opowiedzieć o tym co widział. Rozumiesz?

– Chyba tak. – Przytaknął. Wcale nie zrozumiał. – Ale przecież widziało go wiele innych osób, w tym ja.

– Wiem, ja też. Ale śmiem przypuszczać, że wszyscy ulegliśmy perswazji. Widzieliśmy człowieka. Być możne ucharakteryzowanego, ale Bazyliszek na pewno nie istnieje. Wmówiliśmy sobie jego istnienie tak mocno, że zaczęliśmy w to wierzyć. – Nagle wszystko mu się rozjaśniło. Przypomniał sobie fragment artykułu Nadii. – To trochę tak, jak powstają legendy. Istnieją historie, które są zbyt straszliwe, aby w nie uwierzyć. Sami sobie dorabiamy mityczną otoczkę, wymyślając Bazyliszka mordującego ludzi i wykopującego trupy, a prawda jest o wiele bardziej banalna. Nie ma bardziej okrutnego i wyrafinowanego zwierzęcia niż człowiek. Wymyślimy i uwierzymy we wszystko, po to żeby usprawiedliwić siebie, aby ukryć ludzkie skurwysyństwo.

– Dobrze powiedziane. – Józef przytaknął teraz z większym zrozumieniem – ale w takim razie kto żeruje na cmentarzu?

– To jest pytanie na które jeszcze nie znam odpowiedzi.

Przeszli do miejsca, gdzie nocą Heretyk zauważył rozmawiającą trójkę. Miał nadzieję, że zachowają się jakieś ślady, niestety śnieg stopniał, zabierając ze sobą wszelkie pomocne wskazówki, natomiast pojawiło się błoto z mnóstwem odcisków butów przypadkowych przechodniów.

– A niech to szlag. – jęknął Rozerman – tu niczego nie znajdziemy.

– Nie marudź. – Wstał. – Chodźmy dalej.

Znów stanął na rozstaju, gdzie nocą zgubił tego kogoś.

– Ty idziesz w prawo, ja w lewo. – Zarządził. – Szukaj wszystkiego co może wydać ci się podejrzane, a w szczególności miejsc, gdzie można byłoby się schować.

Po dziesięciu minutach znów spotkali się w tym samym miejscu.

– Nic, zupełnie nic – powiedział Józef – widziałem tylko jeden pusty grób, świeżo wykopany, ale to nie może być dobra kryjówka. A ty masz coś?

– Tak. – Detektyw trzymał w dłoni kawałek materiału.

– Co to jest?

– Jak to co? Fragment ubrania. Zgadnij dokąd prowadzi ta droga.

– Nie mam pojęcia.

– Do wyrwy w płocie. Na tyle dużej, że człowiek bez problemu mógłby tamtędy niepostrzeżenie wyjść. Ten materiał znalazłem na drucie, prawdopodobnie pochodzi ze spodni. Spójrz – wskazał czerwoną plamę – tu jest krew. Ten ktoś musiał zranić się podczas wychodzenia.

– Więc teraz wszystko co musimy zrobić to znaleźć człowieka z ranną nogą. Jak zamierzasz to zrobić? Chcesz wszystkim podejrzanym ściągać spodnie?

– Myślę, że to nie będzie konieczne. – Jego uśmiech mówił sam za siebie.

 

***

 

Warszawska Komenda Policji mieściła się na Krakowskim Przedmieściu, w budynku niegdyś należącym do klasztoru księży Misjonarzy, a biuro prefekta znajdowało się na drugim piętrze. Aby się tam dostać należało najpierw przejść przez całą siatkę rosyjskich urzędników, a później czekać całymi tygodniami na umówioną wizytę. Do prefekta Lisieckiego zawsze było trudno się dostać, jednak Wiktor Heretyk nie miał z tym problemów. Jako wychowanek Stanisława Lisieckiego, mógł liczyć na jego specjalne względy. Lisiecki zawsze był dumny ze swojego ucznia i choć nie podzielał jego poglądów, co do tak zwanej kryminalistyki okultystycznej, nie mógł nie zauważyć, jego sukcesów. Czasem był surowy i bardzo wymagający, nie znosił niesubordynacji i potrafił za nią surowo ukarać, jednak skuteczność w działaniu i lojalność cenił sobie ponad wszystko. Od czasu, gdy rozwikłał zagadkę Wampira, Heretyk zyskał uznanie nie tylko w jego oczach, ale również u swoich kolegów z pracy.

Lisiecki cierpliwie wysłuchał całej opowieści. Przytakiwał, drapał się po podbródku, udawał, że historia o Bazyliszku nie robi na nim wrażenia. Nie był zabobonny. Wiktor nie dał się zwieść pomrukom zrozumienia, wiedział, że prefekt nie wierzy, w każdym razie nie w to, że na cmentarzu straszy potwór. I dobrze, łatwiej będzie uzyskać pomoc. Kiedy detektyw doszedł do końca swej opowieści, prefekt odetchnął z ulgą. Nie dlatego, że był znużony, ale ponieważ nie będzie musiał kolejny raz sprzeczać się z Wiktorem, co do ludzkiej natury potworów. Skoro Wiktor sam doszedł do wniosku, że za tymi zbrodniami stoi człowiek, tym lepiej. Podstawą współpracy jest zrozumienie. Niemniej jednak wzdrygał się na myśl o nocy na cmentarzu.

– Dam ci dziesięciu ludzi – zdecydował – to powinno wystarczyć, aby obstawić cmentarz. Jesteś pewien, że ci ludzie pojawią się dziś?

– Pod tym względem liczę na grabarza. Mam nadzieję, że płacą mu wystarczająco, aby miał powód donieść o mojej obecności. Pewnie będą mnie chcieli zabić. Przygotuj pustą celę. Dzisiejsza noc będzie obfita w ofiary.

– Pytanie tylko kto będzie myśliwym a kto ofiarą.

 

Słońce zaszło niespodziewanie. Ukryło się za grubymi burzowymi chmurami, powodując, że ściemniło się o dobrą godzinę za wcześnie. Wiktor wiedział już, że ta noc nie będzie dla niego przychylna, w deszczu dużo trudniej porozumiewać się i w porę wypatrzyć zagrożenie. Poza tym z dwojga złego wolał już śnieg, w prawdzie jest zimniej, ale za to jest się suchym. Zastanawiał się, czy nie odwołać akcji. Siedział w swoim pokoju, obserwując przez szybę, jak malutkie kropelki deszczu, przechodzą w grube, mięsiste krople, rozlewając się po bruku z szumem godnym wodospadu. Z Józefem był umówiony o dwudziestej trzeciej pod bramą na cmentarz, policjanci wraz z Lisieckim mieli być tam już wcześniej, aby zabezpieczyć teren i ukryć się. Miał więc jeszcze sporo czasu. Nie wiedząc czym się zająć, postanowił przespać resztę wieczoru, tym bardziej, że od dwóch dni prawie nie spał, a mięśnie wciąż odzywały się paskudnym bólem.

Obudził się targany niespokojnym przeczuciem. Nie mógł przypomnieć sobie snu, ale wiedział, że było to coś nieprzyjemnego. Chyba śniła mu się Nadia, nie był jednak pewny...

Spojrzał na zegarek – dochodziła dwudziesta druga. Trochę zaspał i miał niewiele czasu. Szybko przemył twarz, aby się rozbudzić, zagotował wodę i zrobił kilka kanapek. Pośpiesznie zjadł, wypił gorącą kawę i już po chwili gotów był do wyjścia. Zaczesał do tyłu włosy na brylantynie, założył nieprzemakalny płaszcz i wybiegł na ulicę. Deszcz trochę się uspokoił, jednak wciąż lało jak z cebra. Szczęściem udało mu się złapać jeszcze dorożkę, niestety dorożkarz wracał do domu, ale z uprzejmości podwiózł Wiktora prawie na Powązki. Nie wiedział rzecz jasna, że ma do czynienia z policjantem, gdyby tak było podwiózłby go za pewne dokąd by tylko chciał, nawet pod określoną mogiłę. Heretyk musiał zatem przejść pieszo jeszcze dwie przecznice, ale dotarł na czas. Tak jak przypuszczał, przed bramą paliła się osłoniona przed deszczem czerwona świeca. Rozerman już na niego czekał. Opatulony w dziurawą pelerynę, przypominał upiora, choć straszył biedotą, a nie przerażającym wyglądem. Cały dygotał, z zimna i ze strachu.

– Czy musimy tam iść? Teraz w nocy? – Józef spytał niepewnie.

– Nie martw się. Jest bezpiecznie – odparł – To ty chciałeś ze mną iść, ale jak nie chcesz, nie musisz.

– Cholera. Cmentarz nocą nigdy nie jest bezpiecznym miejscem, nawet jeśli nie straszy tam Bazyliszek. Skoro mówisz, że jest bezpiecznie... – pchnął bramę wejściową. Była otwarta – to chodźmy.

Przez cały czas prawie się do siebie nie odzywali. Właściwie nie było tematów do rozmów, poza tym każdy z nich skupiał się na obserwacji terenu. Już po piętnastu minutach nogi mieli po kolana ubrudzone błotem. W butach, szczególnie Józefowi, chlupała woda, spodnie przemokły doszczętnie. To nie nastrajało do rozmów. Od czasu do czasu można było usłyszeć tylko ciche przekleństwa słane z ust pijaczka, pod adresem grobowych rabusiów, pogody, kobiet ciężko pracujących nocą i niego samego. Po półgodzinie Józefowi było już wszystko jedno. Przycupnął pod drzewem, nie zważając na to gdzie siada, był i tak już cały mokry. Wiktor tylko oparł się o pień.

– Masz szluga? – zagadnął Józef, nie mogąc znieść ciszy i jednostajnego szumu deszczu.

– Przecież wiesz, że nie palę. Poza tym przy takiej pogodzie nie zapaliłbyś nawet gdybyś polał papierosa terpentyną.

– No. – westchnął.

Po chwili milczenia Rozerman znów się odezwał.

– A wódki też nie masz? – Popatrzył z nadzieją.

– Nie.

– Aha.

Nie minęły dwie minuty.

– A może...

– Nie mam – przerwał zirytowany detektyw – siedź cicho.

– Ale nie o to mi chodzi. Może powinniśmy zobaczyć co się dzieje u Trumniarza, bo tu siedzimy bezczynnie.

Wiktor przewrócił oczami.

– Dobra, chodź.

Nie zdziwił się, że w chatce grabarza paliło się światło. Już z daleka widział, że nie jest sam w domu – to też go nie zaskoczyło. Prawdziwy szok przeżył dopiero później. To było coś, na co zupełnie nie był przygotowany. Szum deszczu zagłuszył kroki. Ktoś podszedł ich od tyłu. Usłyszał krzyk Józefa, a potem tylko stłumiony jęk i mlaśnięcie błota. Momentalnie odwrócił się. Serce skoczyło mu do gardła. Tuż przed sobą zobaczył wysoką, szczupłą postać. Na twarz miała zaciągnięty kaptur. Na ziemi leżał Józef, nie mogący zrozumieć co się stało.

– Czekaj! To ja, Nadia – powiedziała, widząc, że Wiktor przymierza się do ciosu.

– To ty? Co tutaj robisz? – spytał oszołomiony – jesteś mi winna wyjaśnienia.

– Nie tutaj, tu jest niebezpiecznie – popatrzyła na pijaka – a ty wstawaj. Nie chciałam was przestraszyć, ale jakbym cię nie uderzyła, to ty byś zrobił to pierwszy. Wy mężczyźni już tak macie.

Józef nie odpowiedział. Z niewyraźną miną wstał z ziemi, tym razem to był już przemoczony do ostatniej nitki. Zmełł w ustach przekleństwo kierowane w stosunku do wszystkich kobiet razem i każdej z osobna, a już w szczególności takich, które biją mężczyzn. Stanął w bezpiecznej odległości, za Wiktorem.

– Nadio, to jest Józef Rozerman, mój przyjaciel – przedstawił – a to jest Nadieżda Markova, kobieta, która ma nam sporo do powiedzenia.

– Później, chodźmy stąd, bo jak mnie zobaczą, to zabiją. Nie pomogą nawet ci wszyscy policjanci których wysłałeś na czaty.

– Widziałaś ich?

– Jasne, trudno ich nie zauważyć. Nie myślcie że tylko wy mężczyźni jesteście tacy sprytni.

No tak, to było dla niej typowe. Heretyk wiedział, że nie ma co wdawać się w dysputy co do równości płci, bo nie dojdą do żadnego konsensusu, a tylko niepotrzebnie się pokłócą. Choć lubił te kłótnie, to jednak nie był ani czas, ani miejsce na to.

Za cmentarzem, nie dalej jak pięć minut drogi stał stary, opuszczony dom, tam znaleźli schronienie. Wprawdzie dach przeciekał, w oknach nie było szyb, a w środku śmierdziało uryną i zgnilizną, jednak był to kawałek dachu nad głową. Można było ściągnąć kaptury i w miarę spokojnie porozmawiać.

– Co się z tobą działo? Gdzie byłaś przez ten cały czas? Dlaczego mnie okłamywałaś?

– Spokojnie – uciszyła go, zastanawiając się jak to wszystko wytłumaczyć – przeczytałeś moje notatki?

– Nie zdążyłem, zapoznałem się tylko z legendą o Bazyliszku.

– Czyli z tą najmniej ważną częścią – westchnęła – przepraszam cię za to co cię spotkało, ale jakby mnie złapali to byłoby po mnie, dlatego musiałam uciekać, a ciebie wykorzystałam, żebyś dokończył to co zaczęłam. Ale wiedziałam, że to się może źle skończyć, dlatego wróciłam. Gniewasz się na mnie?

Józef siedział w kącie, przypatrując się całemu zdarzeniu. Wiedział co nastąpi, dlatego odwrócił wzrok, nie chciał głupio gapić się, to byłby nietakt.

– Przepraszam – Nadia pocałowała Wiktora.

– Najpierw wytłumacz mi wszystko od początku. – Odsunął ją od siebie, delikatnie, ale stanowczo.

– Dobrze. Postaram się jak najbardziej streścić, nie pomijając przy tym żadnych ważnych faktów. Jestem ci to winna. Kilka miesięcy temu wpadłam na trop hien cmentarnych. Nie pytaj jak, bo to zbyt skomplikowane, pomyślałam, że to będzie wspaniały artykuł do mojej gazety. Awans gwarantowany. Przesiedziałam na cmentarzu i w tej chatce wiele nocy, ale opłacało się, widziałam wystarczająco dużo, aby uznać to za materiał mojego życia. Mniej więcej dwa razy w tygodniu przychodziło na cmentarz kilku mężczyzn, najczęściej było ich czterech. Dwóch osiłków, grabarz i jeszcze coś – dziwny potwór, czy może zwierzę, słyszałam jak nazywają go Bazyliszkiem. Miał za zadanie odstraszać nieproszonych gości. Kim był, tego nie udało mi się jak dotąd rozpracować. Sprawdziłam wszystkie legendy dotyczące Bazyliszka. Czy to jest możliwe, aby potwór wrócił z zza grobu i straszył na cmentarzu? Służył złym ludziom?

– Możliwe – odpowiedział z powagą – ale ten Bazyliszek zapewne nim nie był.

– Nie?

– Nie – to człowiek z krwi i kości – na pewno był odstraszaczem, a poza tym prawdopodobnie przywódcą całej grupy. Kryje twarz za maską, aby nikt go nie rozpoznał.

– Wiesz kto nim jest?

– Domyślam się, ale kontynuuj na razie swoją opowieść, potem zobaczymy czy wysnułem prawdziwe wnioski.

– Odkryłam, że ci ludzie rozkopywali świeże groby, oczywiście później je maskując tak, aby nikt nie rozpoznał, że ktoś w nocy odkopał nieboszczyka. Potem przenosili go na taczkach albo do domu grabarza, albo od razu do powozu, którym zawozili go, zgadniesz gdzie?

– Do domu Borysa Łuchowa, miałem nieprzyjemność podróży tym powozem.

– Dokładnie. Zdziwiłam się, że trop prowadzi to takiego bogacza, ale im dłużej prowadziłam swoje dochodzenie, tym bardziej byłam przekonana, że to on za tym wszystkim stoi. Okazało się, że handel zwłokami to nie jego jedyne zajęcie. W przeszłości był doktorem medycyny, ale został pozbawiony praw, przez swoje sadystyczne eksperymenty. W ten sposób dorobił się fortuny. Wyobraź sobie, że ludzie płacili mu krocie za to, żeby na nich eksperymentował. Biedni ludzie przekonani, że doktor ich wyleczy, cierpieli w straszliwej agonii.

– Jak udało ci się tego dowiedzieć?

– Mam przyjaciółki, które mają męży na wysokich stanowiskach – uśmiechnęła się.

– Wniosek jest bardzo prosty. Za maską Bazyliszka ukrywa się Borys Łuchow. Nie wiem naprawdę jak mogłaś tego nie zauważyć. Czyżbyś aż tak mocno uwierzyła w legendę?

– No... – odrzekła z zakłopotaniem – w sumie to była bardzo przekonywująca.

– W zasadzie wiem co masz na myśli. Ja prawie uwierzyłem, że to ty jesteś hieną i chciałaś mnie w coś wrobić.

– No więc na co jeszcze czekamy? – wtrącił się Józef, który do tej pory starał się nie przeszkadzać – chodźmy i aresztujmy tego fałszywego Bazyliszka.

– Ma rację – dziewczyna popatrzyła na niego – szczególnie, że cmentarz cały jest teraz obstawiony policjantami.

Wyszli na dwór. Siedząc w chatce, nie zauważyli, jak ulewny deszcz przeszedł w delikatną mżawkę. Powiał ciepły wiatr. W ich serca wstąpiła otucha, tworzyli teraz trzy-osobową drużynę, a to dodawało nadziei. Heretyk wiedział, że szanse na to, że zwierzyna zaatakuje myśliwego znacznie zmalały. Wyruszyli na polowanie.

 

Otoczyli dom grabarza. Wszyscy. W sumie dwunastu chłopa i jedna kobieta. Nie było szans na ucieczkę. Wdarli się przez drzwi i okna, robiąc przy tym tyle hałasu, że zaskoczeni zbrodniarze, w pierwszej chwili nie wiedzieli co się dzieje. Cała akcja trwała dosłownie kilka minut. Grabarz poddał się od razu, dwóch mięśniaków próbowało stawiać opór, ale szybko zrozumieli, że nie mają najmniejszych szans. Nieboszczyk leżał w trumnie przygotowany do transportu. Borysa Łuchowa nie było w cale, czegoś co przypominałoby Bazyliszka również. Detektyw wiedział, że z Łuchowem nie pójdzie tak łatwo. Albo gdzieś uciekł, albo ukrył się, wyzywając tym samym Heretyka na pojedynek. Detektyw od duchów kontra bandyta – potwór.

Wyszli z budynku, pozostawiając resztę roboty podwładnym Lisieckiego. Wiktor Heretyk miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Razem z nim, krok w krok szedł Józef Rozerman, a po chwili namysłu dołączyła do nich Nadieżda Markova, nie chcąc przepuścić wspaniałego materiału do gazety. Ba! Co tam gazeta, z tego mogłaby powstać książka.

Deszcz przestał padać. Księżyc nieśmiało wychylił się zza burzowych chmur, delikatnie oświetlając cmentarz srebrzystą poświatą. Kierowali się w stronę wyrwy w płocie – najprawdopodobniejszego miejsca ucieczki Łuchowa. Wiktor był zbyt podekscytowany aby myśleć o tym co im grozi, Józef miał dusze na ramieniu, ale strach nadrabiał miną, nie chciał pokazać przed kobietą, że się boi. Nadia również miała stracha, ale była tak podniecona, że w zasadzie adrenalina zagłuszała wszelkie racjonalne uczucia. Myślała o tym, że bierze udział w prawdziwej policyjnej akcji i to nie byle jakiej, bo sprowokowanej przez nią, poza tym polowali na potwora w ludzkiej skórze.

Potwór czekał na nich za zakrętem i wcale nie wyglądał jak człowiek. Upiorna twarz wychylała się zza drzewa, nic poza tym nie było widoczne. Najgorsze były oczy. Wielkie, żółte, świdrujące. Prawdziwe oczy Bazyliszka. Józef i Nadia momentalnie odwrócili wzrok, Wiktor tego błędu nie popełnił. Wiedział, że gdyby stracił z oczu dziwną twarz, mógłby jej już więcej nie zobaczyć, mógłby również już nie żyć.

– Jezu Chryste – szepnął Józef – nie patrz tam Wiktorze. On cię zabije.

– Zabije nas, jeśli zamkniemy oczy jak tchórze. Wtedy będziemy bezbronni. Patrzcie co się dzieje i nie dajcie się zaskoczyć. – Wiktor wyciągnął pistolet.

Józef też miał rewolwer. Broń na czarnym rynku to towar ekskluzywny, ale łatwo dostępny. Nadia zadowoliła się nożem. Tak uzbrojeni mogli stawić czoła nawet potworowi. Z człowiekiem poszłoby łatwo.

– Poddaj się Łuchow. Nie masz szans! – Heretyk krzyknął ostrzegawczo, mając nadzieję, że to wystarczy.

Zza drzewa wychyliła się postać. Wysoka, dobrze zbudowana, ubrana w maskujące czarno brązowe kolory. Twarz, jak domyślał się detektyw, zasłaniała maska. Z daleka wyglądała potwornie, teraz z odległości zaledwie kilkunastu kroków, wydawała się raczej komiczna. Najbardziej widoczne były wielkie żółte ślepia, oraz białe, wystające zęby. Zrobiona była prawdopodobnie ze skóry i pokryta włosami. Bazyliszek wyglądał jak małpa, nie zaś jak jaszczurka o kogucim łbie. Gdyby nie to, że było im wyjątkowo nie do śmiechu, zapewne trzymaliby się za brzuchy, rechocząc z pokracznego wyglądu. To coś miało znacznie bardziej przerażające wnętrze. Duszę. Tego właśnie się obawiali.

– Miałeś zginąć! – krzyknął Łuchow łamiącym się ze strachu głosem.

– Dlaczego mnie nie zabiłeś wcześniej, jak mnie miałeś w domu?

Nie odpowiedział.

– Dlaczego? – wrzasnął.

– Było kilka powodów – Łuchow mówił powoli, starając się zwalczyć drżenie głosu – chciałem zobaczyć czy słynny detektyw Wiktor Heretyk rzeczywiście jest taki dobry jak o nim mówią. Poza tym nie był mi potrzebny trup w domu. Wolałem cię nie zabijać, bo wiem, że zaczęli by cię szukać, a to byłoby bardzo kłopotliwe. Chciałem żebyś zginął z ręki Bazyliszka. Tu, na tym cmentarzu. To jeszcze bardziej urealniłoby legendę o potworze grasującym na cmentarzu, a ja miałbym święty spokój. Żaden pies by mi tu nie węszył!

Wiktor odetchnął w duchu. Wiedział, że żyje tylko dzięki głupocie Łuchowa, który nie zabił go na miejscu. Postąpił krok do przodu.

– Opór nie ma sensu.

– Nic nie wiesz, nie masz pojęcia! – krzyknął Łuchow.

– O czym?

– Jak to jest być pozbawionym prawa wykonywania zawodu. Zdanym na łaskę i nie łaskę ludzi. Co miałem robić? Żebrać? Stać się nędzarzem z wyrzutami sumienia że zabiłem kilku i tak już umierających ludzi? Nie! Zresztą nie czułem żadnych wyrzutów sumienia. Ja im pomagałem. Oni chcieli umrzeć i dlatego przychodzili do mnie. A potem zostałem zwolniony. I co? Nic! Musiałem zająć się tym co umiem i choć grzebanie się w zwłokach nie jest niczym przyjemnym, pozwoliło mi pozostać blisko pracy którą kochałem! I tak tego nie zrozumiesz! – ostatnie słowa wykrzyczał, dając upust swojej złości.

– Rozumiem to doskonale. Byłem w podobnej sytuacji, ale się nie poddałem i wróciłem do pracy. Jak widzisz z dużą skutecznością. A mogłem zostać przestępcą. Byłbym w tym niezły. Ale wiesz co? Lepszy jestem jako ten drugi, dobry. Dlatego poddaj się, bo ze mną nie masz szans.

– Nigdy mnie nie dostaniesz! – Łuchow odwrócił się i pobiegł, zbaczając ze ścieżki, tak aby groby stanowiły osłonę przed ewentualnymi strzałami.

Rozerman nie wytrzymał. Wystrzelił trzy razy.

– Nie strzelaj! – warknął detektyw – łapcie go!

Pobiegli za nim, rozdzielając się tak, aby zablokować możliwe drogi ucieczki. Na chwilę zgubili go z oczu. Wiktor rozejrzał się za śladami, które mogłyby zdradzić dokąd pobiegł. Nagle przeraźliwy krzyk rozdarł ciszę nocy. Czegoś takiego nie słyszał nigdy wcześniej i był pewien, że nie chciałby już nigdy usłyszeć. To był obłąkańczy wrzask kogoś kto właśnie umiera, ale nie robi tego zwyczajnie. To był krzyk strachu, bólu, rozpaczy i szaleństwa.

Wszyscy w trójkę dobiegli na miejsce w tym samym momencie. Stanęli jak wryci. Józef zaczął wymiotować. Na starym, zapomnianym, usypanym tylko z ziemi nagrobku leżał martwy Borys Łuchow. Na twarzy nie miał już maski, leżała kilka metrów dalej, przeraźliwie szczerząc białe zęby i patrząc się pustymi żółtymi oczyma w pustkę. Łuchow jeszcze przez chwilę ruszał się nieznacznie w agonalnych spazmach, by po chwili stężeć i wyzionąć ducha. Z jego pleców wystawał kawałek drewnianego kołka. Zapewne musiał potknąć się i nieszczęśliwie nabić na złamany krzyż. Wiktor odwrócił martwego Borysa. Do krzyża przytwierdzona była metalowa tabliczka, na której białymi literami napisano:

„Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”

– Którzy łakną i pragną sprawiedliwości – szepnął.

– Czy uważasz, że... – Rozerman zająknął się – że to nie był przypadek? Że to ktoś... znaczy jakiś duch to zrobił?

– Nie wiem przyjacielu – odpowiedział – ale jednego jestem pewien. Tu na ziemi mamy swoją sprawiedliwość. Zmarli mają swoją.

Nadia patrzyła smutno na całą scenerię. Czuła, że stoi w świętym miejscu i nie chciała zaburzyć panującego tu spokoju. Dziś cmentarz stał się sądem, a zmarli katem. Sprawiedliwości stało się zadość.

 


< 22 >