Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 28>|>

Krucjata księga I (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Science fictionfantasy w jednym. Eugeniusz Dębski, twórca m.in. przewrotnych przygód rycerza Hondelyka zwanego Xameleonem, po raz kolejny zabiera Cię w fantastyczną podróż. A nawet w dwie podróże jednocześnie.

Pierwsza rozpoczyna się w roku 2708, kiedy nieliczni Ziemianie żyją w postępującej stagnacji. Impulsem do odrodzenia ludzkiej aktywności ma być wyprawa w kosmos. Współcześni nie są jednak w stanie podołać jej trudom. Dlatego na pokład „Gwiezdnego Szamana” wchodzą osoby przywrócone do życia, które pod koniec XX wieku poddano hibernacji. A są wśród nich... Walt Disney i Bruce Lee.

Druga wyprawa zawiedzie Cię do krainy fantasy, w której przestała działać magia. Udasz się tam wraz z Magiem Waltanem, który niespodziewanie utracił moc i śmiałkami, którym nie zdążył pomóc w pozbyciu się uciążliwych niedoskonałości.

Co łączy obie wyprawy? Załoga „Gwiezdnego Szamana” – aby odegnać nudę i monotonię kosmicznej podróży – postanawia nakręcić film ze swoim udziałem. To właśnie historia o wyprawie Waltana.

Sztukmistrz Dębski pomysłowo splata oba wątki, żongluje motywami, mnoży pytania i niedopowiedzenia.

 

(Fabryka Słów)

 

Rok 2708. 53 dni przed Podróżą.

 

Pokój pozbawiony był okien. Prawdziwe widoki z zewnątrz nie były specjalnie interesujące, zwłaszcza dla ludzi tutaj zebranych, pseudookna ze sztucznie generowanym obrazkiem zaś byłyby poniżej godności i statusu zgromadzonych. Jeden z mężczyzn pełnił obowiązki gospodarza – gdy winda wypuszczała kolejnego gościa, oddalał się od grupy i witał przybyłego. Zamieniali kilka słów, potem przechodzili do najbliżej stojących i wtapiali się w cichą rozmowę. Wreszcie gospodarz zerknął na płaski zegar wstęgowy. Po kilkunastu sekundach odezwała się winda. Uspokojony Bizcechk klasnął w dłonie i gestem zapędził gości do stołu.

– Jest, ostatni.

Winda powtórzyła harmoniczny akord o tonację wyżej. Bizcechk poklepał po ramieniu mijającego go w drodze do stołu Verfotę, jeszcze raz klasnął w dłonie:

– No, komplet! Dwaj uparli się i będą tylko holo, nie potrafiłem ich przekonać.

Równocześnie otworzyły się drzwi, wypuszczając Izmin-Watcha, którego olbrzymie, niemal ośmiusetfunowe cielsko wypełniało ogromny glider.

– Ja mogłem, a oni nie? – warknął Izmin-Watch, przemieszczając się bez szmeru w kierunku stołu. Po drodze zdążył zerknąć na pozostałą szóstkę, ograniczając powitanie do wzrokowego kontaktu. – Gdybyś...

– Przestań – poprosił Bizcechk. Szedł już na swoje miejsce, po drodze kierując do ustawionych przy stole foteli przybyłych wcześniej mężczyzn. – Nie będę się usprawiedliwiał z własnej indolencji, byłem i jestem jej świadom. Przypominam tylko, że nikt z was nie miał ochoty na to stanowisko... – usiadł, wystukał jakąś sekwencję na opuszkowej klawiaturze i popatrzył przed siebie, zaczepnie wysuwając brodę do przodu.

– To nie znaczy, że możesz nam to teraz wypominać – lider Izmin-Watcha pokonał odległość od windy do stołu. Grubas obniżył siedzisko i czekając, aż wszyscy usiądą, splatał i rozplatał palce, starannie wtłaczając jeden pomiędzy dwa inne, by potem z wysiłkiem wyrywać je z miękkich kleszczy. – Ale do rzeczy. Czego od nas chcesz?

– Protokół start. – Bizcechk, ignorując Izmin-Watcha, zaczął dyktować, spoglądając na zgromadzonych: – Obecni: Chark, Okręg Trzeci; Zeemfrie, Okręg Siódmy; Verfota, Okręg Dziewiąty...

– Hej, nie mogłeś tego zrobić wcześniej?! – nie ustawał w prowokacji Izmin-Watch. – My się tu raczej dobrze znamy...

– Daniel Stone, Okręg Czwarty; Yuo, Okręg Drugi... – Bizcechk metodycznie kontynuował formalną, protokolarno-powitalną litanię, nieznacznie tylko zmieniając intonację na odrobinę zniecierpliwioną. – Langley Vittocampa, Okręg Ósmy; Sun Youl Gert, Okręg Szósty. Przewodniczący Kadencji – Bizcechk, Okręg Jedenasty. Obecni holo: Cesar A, Okręg Piąty; Holgert M. Piatek, Okręg Dziesiąty.

Położył dłoń na wypukłości klawiatury, blat stołu pękł i pojawiła się na nim cienka, klinowata szczelina błyskawicznie rozszerzająca się od podstawy trójkąta, by zrobić miejsce na instalacje holo. Po chwili przesłoniły je płaskie, jakby wycięte z elastycznej błony postacie. Zamglenie na krawędziach dało efekt niemal pełnej trójwymiarowości.

– Nie marnujmy czasu – Bizcechk uruchomił konferencyjny silencer, aby wytłumić szmer przyciszonych rozmów. – Mamy go dużo, ale doświadczenie wykazuje, że jesteśmy w stanie efektywnie naradzać się przez pół godziny do godziny, więc pozwolę sobie dzisiaj na odrobinę dyktatury – mówiąc, unikał patrzenia na zebranych, wyraźnie speszony rolą przewodniczącego. – Wszyscy wiecie, jaki jest powód dzisiejszego spotkania. – Trzy osoby skinęły głowami, pozostali siedzieli sztywno z pustymi, znudzonymi lub pełnymi wyczekiwania spojrzeniami. – Punkt pierwszy, krótko: wysyłamy statek z załogą czy nie i czy w ogóle wysyłamy statek. Proszę głosować z klawiatury.

W zupełnej ciszy głośno mlasnęła pulchna dłoń Izmin-Watcha uderzająca w klawiaturę, ktoś chrząknął. Bizcechk popatrzył na wynik, skinął z aprobatą głową.

– Więc do tego już nie wracamy – statek odlatuje z ludzką załogą. Następna kwestia właściwie już się sama rozwiązała, nie ma sensu deliberować, czy wolno nam, czy nie, zmuszać ich do wzięcia udziału w podróży. Wygląda, że skoro chcemy, by polecieli, musimy użyć wszelkich argumentów, tak?

– Ja, jak wiecie, nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy – po raz pierwszy odezwał się Zeemfrie, splatając anorektycznie chude, owadzie ramiona na zapadniętym torsie.

– A jak proponujesz rozwikłać sprzeczność? – cicho zapytał Langley Vittocampa. – Chcesz, by statek odleciał koniecznie z ludzką obsadą, a nie chcesz sankcjonować przymusu. Co będzie, jeśli się nie zgodzą?

– Musimy wymóc zgodę.

– No przecież o tym właśnie mówimy!

– Nie, co innego wysłać zainteresowanych za ich zgodą, a co innego wpakować uśpionych na przykład na pokład „Gwiezdnego Szamana” i obudzić po trzech latach...

– E tam, to sofistyka – włączył się do rozmowy Daniel Stone. – Albo pozorowane współczu...

– Właśnie! – krzyknął holo Cesar A.

– Miałeś dość czasu, żeby się zastanowić... – zawtórował mu Verfota.

– Cisza! – wrzasnął nagle Sun Youl Gert. I gdy zaskoczeni krzykiem mężczyźni odwrócili w jego kierunku głowy, powiedział znacznie ciszej, przesadnie akcentując każdą sylabę i wbijając kocie spojrzenie żółtych oczu w Zeemfriego: – No to leć z nimi. Dasz dobry przykład, udowodnisz, że leży nam na sercu ta podróż, i tak dalej. Co?

– Właśnie – po raz drugi w ten sam sposób wtrącił się do rozmowy holo Cesar A.

– Cicho – najaktywniejszy ruchowo grubas, Izmin-Watch, uniósł dłoń i machnął nią w kierunku holo. – No i co powiesz na propozycję Suna? – utopił małe oczka w fałdach rozciągniętej w zjadliwym uśmiechu twarzy.

Cesar A wzruszył ramionami. Twarze patrzących na niego z zainteresowaniem dyskutantów odwróciły się niemal jednocześnie w kierunku Bizcechka. Przewodniczący pokiwał głową i powiedział:

– W takim razie chyba wszystko jasne. Lecą. Znacie trasę, proponowany skład, wiecie, ile komór wysyłamy, informowano was na bieżąco, w miarę postępu przygotowań do wyprawy.

– Oczywiście, dlatego nadal nie rozumiem, dlaczego musieliśmy stawić się tutaj osobiście. Zwłaszcza, że i tak nie wszyscy się stawili – mruknął Daniel Stone.

– A dlatego, mój drogi, że zawsze tak było – decyzje o wadze nadzwyczajnej zapadały w nadzwyczajny sposób. Rozumiem, że traktujemy tę sprawę najpoważniej jak tylko możemy i dlatego nalegałem na obecność wszystkich, którzy bardziej lub mniej ochoczo piastują oficjalne urzędy. Nie moja wina, że nie wszyscy serio traktują...

– Och, przestań, Bizcechk – jęknął holo Holgert M. Piatek. – To naprawdę tylko słowa – machnął ręką, barwny ubiór zafurkotał głośno i rozmazał się tęczowo na krawędzi holo. – Nie było wątpliwości, że wyślemy statek, skoro zdecydowaliśmy się już dwa lata temu. I już wtedy wiedzieliśmy, że obsadę ludzką wsadzimy tam nawet przy użyciu siły. To po co ta zabawa?

Ktoś, chyba Verfota z dziewiątki, syknął niecierpliwie. Bizcechk westchnął i pokiwał głową.

– Nie zostaje nam nic innego, jak porozmawiać z dowódcą ekipy... – zawiesił głos.

– A nie lepiej z całą ekipą? Może niech sami wybiorą komendanta? – wolno, wsłuchując się we własne słowa, jakby weryfikując je w miarę wygłaszania, zaoponował drągal Yuo.

– Mogę umotywować swoją propozycję – niemal natychmiast odezwał się Bizcechk. Nie ulegało wątpliwości, że przewidział podobną propozycję i przygotował się do starcia. – Chcecie usłyszeć?

– Sądzę, że przekonasz wszystkich i mnie w tej liczbie, ale powiedz – zgodził się Yuo.

– W chwili, gdy się dowiedzą, jaką mamy dla nich ofertę, przeżyją szok. I to kolejny. Naradzałem się z MediCompem, oni są... – poszukał w głowie odpowiedniego określenia, ale nie znalazł, bo użył wyświechtanego: – W nie najlepszym stanie. Nieważne, że to mieszkańcy tych starych, dobrych czasów, kiedy... No, ale odbiegłem... W każdym razie sekcja behawioralna MediCompa zgadza się, że najlepiej byłoby pozostawić sprawę werbunku komendantowi. Po pierwsze, zna ich lepiej, wie, jakie i jak przedstawić argumenty. Po drugie, to mocna osobowość w typie przywódczym – zamilkł, choć nie ulegało wątpliwości, że miał jeszcze jakieś „po trzecie”, a może i „po czwarte”.

Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza mącona tylko ciężkim, tłustym sapaniem Izmin-Watcha. Bizcechk, już spokojniejszy, odprężony, wolno zlustrował zebranych. Uśmiechnął się.

– Jeśli ktoś z was czuje się zawiedziony, że nie odbędzie utarczki z ekipą, to nie martwcie się, jest przecież do przekonania Wim van der Kerkhoff- powiedział, kierując ironiczne spojrzenie na Yuo.

Tamten skrzywił się, wzruszając ramionami. Ostra, kanciasta grdyka poruszyła się w górę i w dół, nie zatrzymując w szczytowym momencie.

Izmin-Watch sapnął głośniej, zabulgotało mu w przełyku, odbiło się.

– Przepraszam – mruknął z obowiązku, beknął nieco głośniej i już tylko ruchem ręki dał znak, że jest świadom faux pas. – Dawaj komendanta tego cyrku, minęło pół godziny i niedługo nie będziemy w stanie rozmawiać i działać rozsądnie – dokończył zjadliwie.

Przewodniczący milczał chwilę, wpatrując się w zebranych z lekkim uśmieszkiem na ustach. Najwyraźniej albo przeżywał chwilę triumfu, albo relaksował się po wyczerpującej wymianie zdań. Przyglądał się zebranym szefom dziesięciu Okręgów Ziemi, ale jego spojrzenie nabrało po chwili tego szczególnego wyrazu, jaki ma człowiek, który usiłuje sobie coś przypomnieć. A kiedy się odezwał, w głosie również zabrzmiało coś szczególnego:

– W takim razie zapraszam Wim van der Kerkhoff – poruszył ustami, jakby następne w kolejce do wymówienia słowo miało nieprzyjemny smak. Podniósł rękę do ucha, musnął komunikator. Przez jego blade wargi przemknął nikły uśmieszek. – Radzę uzbroić się w cierpliwość, sądzę, że tym razem będziemy musieli poświęcić sprawie naszego globu nieco więcej niż godzinę.

Izmin-Watch parsknął nieprzyjemnie, jakby kichnął pod wodą. Holo Holgert M. Piatek poruszył ręką, próbując polepszyć jakość dźwięku, i w tej samej chwili drzwi windy się otworzyły. Bizcechk wstał i uroczyście powiedział:

– Przedstawiam panom dowódcę wyprawy Wim van der Kerkhoff!

Izmin-Watch parsknął ponownie. Tym razem nie było to kichnięcie pod wodą, ale równie pogardliwy, bulgoczący śmiech:

– Pr-rr-chi-rp! Wiedziałem, mnie nie zaskoczyłeś.

Daniel Stone wstał i niecierpliwie trącił swój fotel, Yuo pokręcił głową z miną: „No nie!”, Zeemfrie zachichotał nerwowo, a holo Holgert M. Piatek plasnął otwartą dłonią w stół.

– Przecież to kobieta! – jęknął.

I natychmiast zrozumiał, że podstawił się złośliwemu grubasowi.

– Co za spostrzegawczość! – pochwalił go zjadliwie Izmin-Watch, a potem zwrócił się do Bizcechka: – Może nas przedstawisz?

Bizcechk odczekał jeszcze chwilę, przeniósł spojrzenie na spokojnie odbierającą hołd zaskoczenia Wim i  powiedział:

– Droga pani, mam pewną przyjemność i hm... niewielki zaszczyt zaprezentować tę dziesiątkę ludzi, którzy wzięli na swoje barki obowiązki władzy. Może nie jesteśmy najlepszym rządem Ziemi, za to jedynymi ludźmi, którzy w ogóle chcieli cokolwiek zrobić dla innych. Tak więc ma tu pani...

Niemal jednocześnie wszyscy poza już stojącym Danielem Sztonem i bulgotliwie chichocącym w gliderze Izmin-Watchem wstali. Bizcechk wskazywał po kolei:

– Chark, Zeemfrie, Verfota, Daniel Stone...

Daniel Stone złożył niezgrabny, ale mimo wszystko ceremonialny ukłon, stojący obok Yuo popatrzył nań ze zdziwieniem, ale gdy Bizcechk wymienił jego imię, również skłonił głowę. Po nich wszyscy pozostali kłaniali się mniej lub bardziej sprawnie. Kobieta przenosiła uważne spojrzenie na ich twarze, starając się zapamiętać imiona, i spokojnie rozdzielała niemal niedostrzegalne skinienia. Jakby oddzielała zapamiętane twarze znakami przestankowymi.

-...siedzi Izmin-Watch i ostatni z nas, Sun Youl Gert – zakończył Bizcechk.

Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, w której wszyscy mężczyźni wpatrywali się w Wim. Nie ulegało wątpliwości, że ta reakcja nie jest dla niej najmniejszym zaskoczeniem – patrzyła na nich bez skrępowania, świadoma swej urody. Wiedziała, że jest bardzo atrakcyjna, i wiedziała, że mężczyźni również to wiedzą i że jej widok wprawia ich najpierw w podniecenie, a zaraz potem kalkulują szanse i wszyscy, w stu procentach, oceniają je tak nisko, że rezygnują nawet bez próby adoracji.

– Hm... hghm! – Izmin-Watch wyręczył przewodniczącego, wskazując Wim jeden z foteli pod ścianą, który na jego polecenie z klawiatury już sunął do stołu. – Zechce pani usiąść i wybaczyć nam te rozdziawione gęby. Rzadko goszczą tu kobiety, a z pewnością nigdy nie gościliśmy istoty tak... – pomlaskał wargami, szukając w głowie najtrafniejszego określenia, ale zrezygnował i tylko wskazał fotel.

Wim skinęła głową i usiadła z wdziękiem.

– Dziękuję panu, dziękuję za zaproszenie... – Przeniosła spojrzenie na zdenerwowanego Bizcechka. – Czy wreszcie dowiem się, dlaczego tu jestem? Wiecie, panowie, kobiety są niezwykle ciekawskie, zawsze takie były, teraz pewnie też, więc... – zawiesiła głos.

Akurat, cholerna suko! Akurat ty jesteś ciekawska, pomyślał Izmin-Watch. Ciebie można by posadzić okrakiem na rurze z ciepłą wodą, a wtedy z kranów sypałby się lód. Nie znosił osób, które – jak Wim – nie poświęcały mu całkowitej uwagi. W chwilach szczerości przyznawał, że niewielu zna ludzi, którzy by go nie denerwowali, a ci znani niezmiennie i niezmiernie go nudzili. W tej chwili jednak znajdował się o całe lata świetlne od szczerości. Nabrał powietrza do płuc, pomagając sobie językiem, może dlatego spojrzenie kobiety wróciło do niego, ale nie zdążył się odezwać.

– Powiem krótko... – Bizcechk przerwał, zawahał się i zaczął jeszcze raz: – Wybraliśmy panią na dowódcę wyprawy...

– A dokładniej: ty wybrałeś! – warknął Izmin-Watch. – My nadal nie wiemy, czym się kierowałeś. – Popatrzył na Wim i skłamał: – To nie znaczy, że mam coś przeciwko pani...

– Dobrze, wobec tego zaczniemy od prezentacji komendanta, prawdopodobnego komendanta...

– Komendant – Wim poruszyła ręką i Bizcechk natychmiast umilkł – kojarzy mi się z jakąś jednostką wojskową. Wolałabym na razie jakieś inne określenie.

– Jakie tylko sobie pani zażyczy. Komandor? Ale do tematu: przedstawi się pani sama czy ja mam to zrobić?

Wim przesunęła chłodne spojrzenie na drugi koniec stołu.

– Mam dwadzieścia osiem lat, rzecz jasna, prócz tych siedmiuset dwudziestu kilku. Wykształcenie wyższe, językoznawca, panna, bezdzietna. Chyba tyle – zlustrowała obecnych i zatrzymała wzrok na przewodniczącym zebrania. – Czy jeszcze coś powinnam powiedzieć?

– Oczywiście! Przede wszystkim była pani szefem okręgowej formacji samoobrony. Może pani nam coś o tym powiedzieć?

Skinęła głową:

– Holandia jest krajem depresji. – Zorientowała się, że użyła niewłaściwego czasu, i gładko zmieniła go na przeszły: – Wiele tam zależało od naszej gotowości do walki z powodziami – posterunki przy tamach, jazach, ćwiczenia i prawdziwe ewakuacje, i tak dalej. To właśnie robiliśmy. Moja formacja przez trzy kolejne lata była najlepszą w kraju, a ja zostałam odznaczona jednym z wyższych odznaczeń za udział w dwu akcjach powodziowych.

– Właśnie – Bizcechk rozsiadł się wygodnie i z zadowoleniem zabębnił opuszkami palców w blat. – Sądzę, że te cechy kom... Wim van der Kerkhoff predestynują ją w dużym stopniu do prowadzenia wyprawy.

– Szef oddziału obrony cywilnej ma być dowódcą wyprawy kosmicznej? – zapytał holo Cesar A.

Nikt prócz Izmin-Watcha nie zauważył, że Wim na krótką chwilę szerzej otworzyła oczy, a jej prawa dłoń drgnęła i dotknęła lewej, jakby kobieta chciała się uszczypnąć, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.

– No i to jest kobieta! – zawtórował mu holo Holgert M. Piatek.

Bizcechk pokiwał głową.

– Spodziewałem się takich zarzutów: nie potrzebujemy wojskowego, nawet gdybyśmy go mieli, bo nie wybieramy... Wojskowi nie wybierają się na podbój wszechświata. Prawdziwy dowódca nie zadowoliłby się dość ograniczoną władzą, cierpiałby z tego powodu i naraził na krach całe przedsięwzięcie. Zrozumcie, nam potrzebny jest nie kapitan statku, a ktoś, kto będzie organizował życie pasażerów. – W trakcie przemowy nieznacznym ruchem dotknął jednego z klawiszy i na wszystkich ekranach poza monitorem Wim pojawił się napis: „Chcecie, żeby trep zbuntował przeciwko nam załogę?”. – A płeć Wim przy tego rodzaju funkcji nie ma znaczenia. Zwłaszcza, że dowodziła formacją, w której ponad połowę stanowili mężczyźni.

– Gwoli wyjaśnienia – to byli Holendrzy. Świadomi, że toczą bitwę o swoją ojczyznę, że muszą ją stale wygrywać, i dlatego najbardziej liczyły się kompetencje. Nieważne, kim jest dowódca, byleby wygrywał. Tu, rozumiem, że skład ekipy nie jest tak świadomy wagi przedsięwzięcia... – zawiesiła głos, ale Bizcechk milczał, więc dokończyła: – Fakt, że jestem kobietą, może skomplikować sytuację. Bo skoro komplikuje ją już na tym etapie?

Holo Holgert M. Piatek przekręcił głowę, przesunął się trochę w prawo, żeby lepiej widzieć Wim.

– Wycofuję swoją głupią uwagę – oznajmił. – Im dłużej pani słucham, tym bardziej wydaje mi się ten wybór trafny...

– Nie poddawaj się – zareagował natychmiast Izmin-Watch. – Bo jeszcze polubisz kobiety? – Z satysfakcją zauważył, że Holgert M. Piatek zaciska zęby. Odwrócił się do Wim, zamierzając kolejną złośliwość. – A dlaczego została pani zamrożona? Proszę zrozumieć, nie pytam z próżnej ciekawości i nie zamierzam pani konfundować, po prostu musimy jak najwięcej wiedzieć.

Wim patrzyła na niego długą chwilę, tak wyważoną, by nie miał wątpliwości, że przejrzała jego intencje.

– Nowotwór trzustki – powiedziała spokojnie. – Zaproponowano mi zamrożenie. Byłam osobą dość popularną i Instytut Kriogeniki zamierzał to wykorzystać, by znaleźć hojnych sponsorów.

Zaległa niezręczna cisza. Tylko Izmin-Watch mlasnął i sapnął, nagle uświadamiając sobie, że ta harda kobieta zyskała przychylność pozostałych mężczyzn.

– Czy mam rozumieć, że kandydatura Wim van der Kerkhoff nie wzbudza już żadnych kontrowersji? – zapytał Bizcechk z nutą triumfu.

W milczeniu mężczyźni pokręcili głowami. Kobieta odchrząknęła.

– Wzbudza moje – powiedziała. I nie dając nikomu czasu na wyrażenie zdziwienia, kontynuowała: – Rozmawiacie o mnie, ważycie moje wady i zalety, jakbym się zgłosiła na ochotnika do waszego przedsięwzięcia. Tymczasem dopiero tutaj i teraz dowiedziałam się, że wyznaczono mi jakąś rolę. Nie wiem – uniosła dłoń i wyprostowała kciuk – co to za wyprawa, jaki ma cel, kiedy wyrusza, kto jest w załodze. Dwa... – wyprostowała drugi palec. – Nadal nie wiem, dlaczego mam się podjąć tej funkcji i czy muszę. Trzy... – pomyślała chwilę i potrząsnęła głową. – Na razie wystarczy, jeśli to mi wyjaśnicie, to może nie będzie „trzy” albo będzie inne. Dziękuję.

Izmin-Watch zachichotał, jakby chciał powiedzieć: „No i macie, potrzebne wam to było?”, i rzeczywiście, tak chciał powiedzieć. Holo Cesar A poruszył się, obraz zasmużył, ale mężczyzna się nie odezwał.

– No tak... – Bizcechk westchnął. – Ma pani rację, powinna pani wiedzieć coś więcej o wyprawie. Ale to niełatwe... I nieprzyjemne...

– Ktoś kiedyś powiedział, że to nie są czasy na łatwe życie – niespodziewanie wtrącił się Yuo. – Miał na myśli inne czasy, ale do naszych pasuje jak ulał.

Bizcechk podziękował mu skinieniem głowy, sapnął dwa razy i kontynuował zbolałym tonem:

– Na Ziemi w tej chwili żyje nieco poniżej sześciuset milionów ludzi, dziesięć razy mniej niż w pani czasach. Różne się na to złożyły przyczyny – przeludnienie, choroby cywilizacyjne, seria wojen, wygodnictwo... Proszę skorzystać z banków pamięci, będzie pani mogła szczegółowo przeanalizować degrengoladę ludzkiego gatunku. W tej chwili nie musimy nic robić, jesteśmy otoczeni maszynami, komputerami, które robią za nas wszystko, niemal za nas myślą. Możemy sobie tylko żyć, korzystać z uroków tego życia, jeszcze raz żyć i – rzecz jasna – umierać. Biernie – zerknął w dół, w płaszczyznę ekranu, jakby tam szukał podpowiedzi zanim znów podniósł wzrok na Wim. – W tym składzie, niemal samowolnie ukonstytuowanej Rady, postanowiliśmy zrobić coś, nie bardzo wiemy... to znaczy nie bardzo wiedzieliśmy co. Rok temu urządziliśmy wspieraną komputerami burzę mózgów i zdecydowaliśmy, że wyślemy wyprawę w przestrzeń kosmiczną. A wie pani dlaczego? To ma załatwić kilka celów: przenieść Ziemian w inne rejony Wszechświata, by tam zaczęli kolonizować nowe planety, a zarazem, mamy nadzieję, że przedsięwzięcie tak poruszy ludzi na Ziemi, że odzyskają aktywność. Ktoś rzucił też myśl, nie pamiętam kto, i może jest ona cyniczna lub fantastyczna, ale chodzi o to, że być może wyprawa spotka wśród gwiazd inne cywilizacje, przyjazne lub wrogie. I jedno, i drugie będzie korzystnym bodźcem, który poruszy to grząskie bagno, w jakim w tej chwili żyje ludzkość. Nie wiem czy jasno stawiam sprawę – my nie jesteśmy w stanie udać się w taką podróż, ani fizycznie, ani psychicznie nie wytrzymamy. Żaden człowiek urodzony w teraźniejszości. Żyjemy, owszem, po sto pięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt lat, ale tylko w cieplarniach. Natomiast wy, ludzie sprzed wieków, możecie to zrobić – dla nas, dla siebie, dla ludzkości.

– Ilu jest tych „wy”? – zapytała Wim.

– Wiemy o ponad dwu milionach kapsuł z zamrożonymi, ale... – Stuknął w klawisz maszyny. – Tylko około stu tysięcy ciał rokuje nadzieję na pomyślne ożywienie.

– Jak to? – po raz pierwszy Wim zareagowała żywiej. Zmarszczyła brwi, ale grymas szybko się rozpłynął, jakby mięśnie nie były w stanie długo utrzymać go na twarzy. – Dlaczego tylko tyle? Gdybyście ożywili wszystkich, całe dwa miliony, to nie trzeba by było... – zamilkła z otwartymi ustami, a potem odetchnęła i zakończyła: – Przepraszam. Ale proszę o wyjaśnienie.

– Ma pani rację. Gdyby – podkreślił – się udało. Jednak jest spory procent ludzi zamrożonych źle, za późno, są awarie aparatury i inne czynniki. W ogóle ciała zamrożone po mniej więcej 1995 roku nie nadają się do restytuowania. Wtedy odkryto nową metodę, zdawać by się mogło, bardziej niezawodną i tańszą, co spopularyzowało kriopogrzeby, ale na dłuższą metę okazało się fatalne... W ciałach zamrożonych nowszą metodą zachodzą nieodwracalne zmiany i uszkodzenia. Dlatego pomysł pani, który był oczywiście jakiś czas temu rozważany i przez nas, musi upaść. A sto tysięcy odmrożonych nie będzie w stanie dać Ziemi impulsu. Nie wyrwą jej z letargu. Pomijam już, że nie wszyscy będą chcieli coś robić, nie wszyscy potrafią i nie wszyscy są młodzi. Proszę nam wierzyć, rozważaliśmy to na wszelkie sposoby i nic oprócz wyprawy nie przyszło nam do głowy. Może to też nie jest dobry pomysł, ale nie mamy lepszego.

– Wspomniał pan o komputerach. One też nie widzą innego wyjścia?

– Tak. To znaczy prognozują, że jeśli nic się nie zmieni, to nam, ludzkości, zostanie jakieś czterysta – czterysta pięćdziesiąt lat istnienia. To znaczy bez bodźca, bez impulsu, bez motywacji do rozwoju. Jeśli natomiast wyprawa zainteresuje ludzkość, w jakiś sposób wyrwie ją ze stagnacji, ten okres przedłuża się ponad dwukrotnie. To ogromny zysk, prawda? Natomiast w przypadku wybitnego zainteresowania, zagrożenia i tak dalej krzywa idzie po prostu pionowo w górę i prognoza dotycząca wymarcia rasy ludzkiej przestaje być aktualna.

Wim pokręciła z pewnym niedowierzaniem głową, po raz drugi demonstrując nieco żywsze uczucia.

– To i tak wystarczająco karkołomna kombinacja. Składa się niemal z samych „jeśli”. To krótkie słowo i cokolwiek się na nim zbuduje, będzie się chwiało – wstała. – Muszę się przejść, przepraszam, bezruch mnie męczy. Zrobiła kilka kroków w kierunku ściany z terminalami komputerów, obojętnie zlustrowała wskaźniki.

Siedzący przy stole mężczyźni poodsuwali jak na komendę fotele i wpatrywali się w jej plecy. Holgert M. Piatek przechwycił spojrzenie Bizcechka i pokręcił głową. Jego mina mówiła wyraźnie: „Nic z tego”. Bizcechk zbył go krótkim skrzywieniem ust.

– Wspomniał pan o komputerach. Czy wyprawa zostanie również wyposażona w wasze maszyny? – powiedziała Wim, nadal stojąc tyłem do zebranych.

– Tak. Skoro już przy tym jesteśmy, wyprawę poprowadzi maszyna najnowszej generacji, o wysokiej autonomii myślenia. Trudno nawet nazwać tę jednostkę maszyną... Na razie jest jedyna w swoim rodzaju i właśnie ona poleci z wami. Będzie prawdziwym dowódcą. Muszę powiedzieć, że to jest... już istota, umysł równie samodzielny jak ludzki i równie skomplikowany i pełen niuansów, tyle że niezapakowany w tkankę mózgową i – oczywiście – pozbawiony ludzkich słabości: ograniczonej pamięci, zawodności w działaniu i tak dalej. Wspaniały umysł. Ale potrzebny też jest ktoś, kto poradzi sobie z ludźmi na pokładzie, tylko z ludźmi.

– Ilu? – Wim odwróciła się i skrzyżowała ręce na piersiach.

– Kilkunastu żywych i niemal wszyscy zamrożeni.

– Wszyscy???

– Tak. Nie wiemy, jak potoczą się sprawy tu, na Ziemi, zostawimy więc tylko kilkanaście tysięcy.

– Ależ... Aha, rozumiem – ożywimy ich, gdy lub jeśli dolecimy do planety, którą będzie można zasiedlić. A jeśli tu się nic nie zmieni, to ta resztka przejmie po was schedę i zacznie od nowa.

– Mniej więcej tak- i po chwili dodał – zadziwia mnie pani.

Zdawała się nie słyszeć.

Zastanawiała się nad czymś, wpatrując w podłogę i przesuwając dłonią po policzku.

– A jeśli mimo wszystko odmówię?

– Cóż... – Bizcechk w duchu odetchnął z ulgą, miał pewność, że Wim już podjęła decyzję, i to decyzję po jego myśli. Chciała jednak zrozumieć jak najwięcej i postanowił jej w tym pomóc. – Poszukamy innego dowódcy. Ale musi pani wiedzieć, że decydując się zostać, wcale nie wybiera pani łatwiejszego życia.

Podniosła gwałtownie głowę. „No, nareszcie przechodzimy od głaskania do kija?” – zdawała się mówić.

– Nie, nie chcemy i nie będziemy nikogo zmuszać – uprzedził jej komentarz Bizcechk. – Proszę powiedzieć, kiedy panią odmrożono?

– Cztery miesiące temu.

– A ile razy przez ten czas była pani na tak zwanym świeżym powietrzu?

– Przecież wiecie – ani razu.

– I tak będzie zawsze, chyba że zechce pani popełnić samobójstwo. Ani pani, ani nikt z urodzonych parę stuleci wcześniej nie przeżyje na zewnątrz dłużej niż tydzień. Wasze organizmy nie są uodpornione na zmutowane wirusy i bakterie, które rozwinęły się na Ziemi. A ewentualne szczepionki po prostu was zabiją. Będzie pani skazana na życie w izolowanych schronach, czyli tak samo jak na statku kosmicznym! A to, proszę mi wierzyć, olbrzymi statek. Cóż więc za różnica – żyć w izolacji w sztucznym świecie tu, na Ziemi, czy też w przestrzeni kosmicznej? Tu nie służycie niczemu i nikomu, nawet sobie nie polepszycie losu, a tam oddacie przysługę gatunkowi ludzkiemu. Być może nawet uratujecie go – zrobił pauzę na dwa głębokie oddechy. – Więc?

– Oczywiście mogę sprawdzić wszystko, co pan powiedział?

– Oczywiście!

– I to nie będą dane spreparowane specjalnie na tę okazję?

– Zaprzeczę, rzecz jasna, a od pani zależy, czy mi pani uwierzy.

– Dobrze. Lecę.

– Już pani zdecydowała?

– Tak. Sądzę, że albo mówicie prawdę, albo tak ją spreparujecie, że nie odróżnię jej od kłamstwa. Zatem nie będę marnowała czasu na weryfikację. Powtarzam – zgadzam się. Polecę zarówno jako, hm... dowódca, albo jako zwykły członek załogi. Czy potrzebujecie jeszcze jakiegoś potwierdzenia? Przysięgi, zobowiązania...?

Bizcechk nabrał pewności, że zakończy ironicznym pytaniem o „przysięgę krwi” i będzie to pierwszy swobodniejszy – poza niewybrednymi dowcipami Izmin-Watcha – akcent podczas całej narady, ale Wim pozostała najzupełniej poważna.

– Nie. Już jest pani dowódcą załogi, tylko załogi.

Wim van der Kerkhoff energicznie obróciła fotel, chwyciła w dłonie oparcie i pochyliła się nad stołem.

– Czy kwestia doboru załogi... Czy załoga jest już wybrana?

– Tak.

– Czy to jest skład nieodwołalny? Mam na myśli: czy mogę ingerować w skład grupy? I jakie w ogóle mam prerogatywy?

– Po kolei. Skład nie jest zatwierdzony, wyselekcjonowaliśmy pewną grupę, dwadzieścia kilka osób, niemal po równo kobiet i mężczyzn, ale oni nic jeszcze nie wiedzą. Taki zestaw jest optymalny zdaniem Nemo – podniósł palec, żeby wyróżnić następne słowa. – Nemo to komputer, maszyna najnowszej generacji. Skoro już o nim wspomniałem, sam wybrał sobie płeć i imię, uważa, że to dowcipne. A wracając do kompetencji: jeśli ktoś pani zdaniem może rozbić grupę lub przeszkadzać w wyprawie, ma pani prawo go odrzucić. Ktoś może się nie zgodzić i to też uszanujemy. Co do pani władzy, na statku jest pani najważniejsza...

– Wcześniej powiedział pan, że komputer, że ten Nemo...

– Tak, w zakresie sterowania statkiem, konserwacji, ochrony i tak dalej, ale najważniejsze decyzje będą zależały od pani. Oczywiście po konsultacji z Nemo, którego wiedza i zdolności do prognozowania różnych wariantów wydarzeń na pewno będą bardzo przydatne...

– Nie można skompletować kompetentnego ludzkiego zespołu... Nie, to głupie, samo szkolenie... No dobrze. Wiem już właściwie wszystko – odepchnęła się od fotela, stanęła wyprostowana. – Kiedy start?

– Za niecałe dwa miesiące.

– Aha... Dwa miesiące. Czy takie sprawy, jak rozmnażanie się załogi, ożywianie nowych członków, zostały wzięte pod uwagę? Możliwe?

– Tak... – zawahał się. – To znaczy... Najprawdopodobniej niewielu z was będzie zdolnych do rozmnażania, przynajmniej tak to wygląda w tej chwili, ale pracują nad problemem zarówno nasze maszyny, jak i Nemo, więc być może ten stan ulegnie zmianie. Co do ożywiania nowych członków załogi, to możliwe i tylko od pani zależy, ile osób będzie świadomie przeżywać podróż. Radziłbym jednak najpierw zebrać jak najwięcej doświadczeń z małą załogą i dopiero potem ewentualnie ją powiększać.

– Dziękuję – Wim zrobiła pół kroku do tyłu, któryś z kolei już raz przyjrzała się wszystkim mężczyznom. -

Mam dwa miesiące na bardziej szczegółowe pytania. Wypada mi podziękować za wybór i pożegnać się z panami.

– E... Eghm... Miałem nadzieję, że po tej oficjalnej części porozmawiamy, że się tak wyrażę, w jakiejś spokojniejszej atmosferze... – zaczął Bizcechk, ale Wim pokręciła głową.

– Chyba nie pozbawi nas pani swojego towarzystwa, w końcu poświęciliśmy wiele czasu... – zaczął zgryźliwym tonem Izmin-Watch, ale Wim przerwała mu stanowczo.

– Dziękuję, ale muszę sobie to wszystko poukładać. Niech panowie zrozumieją – umieram, zmartwychwstaję, zostaję dowódcą wyprawy jak z filmu SF – pozwoliła sobie na żywszą gestykulację, czyli wzruszyła ramionami. – Do widzenia.

Zaczęli podrywać się z foteli. Twarz Wim złagodniała na chwilę, choć do uśmiechu było jej jeszcze daleko. Skinęła tylko głową i po raz ostatni przemknęła spojrzeniem po zebranych mężczyznach, którzy nazywali siebie rządem Ziemi, a potem odwróciła się bez pośpiechu.

I wyszła.

 


< 28 >