Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 03>|>

Prapoczątek

 

 

Ale zacznijmy od początku. Nie, nie... Tym razem tak naprawdę, zupełnie, absolutnie od początku. Raz a dobrze, żeby już więcej nie było...

Tak więc na początku była pramaterialna zupa, w której po tygodniach dryfowania w mętnej a cuchnącej ołomunieckym syrečkem zawiesinie wpadły na siebie dwa pierwotniaki. Zadziwiające jest to, że już wtedy oba wydawały się być lekko podchmielone, choć sekrety otrzymywania cieczy etylowych miały pozostać dla organizmów żywych nieosiągalne jeszcze przez następnych kilka miliardów lat. Być może wskutek tego podchmielenia pierwotniaki próbowały się serdecznie objąć i ucałować, pomimo iż ewolucja nie miała jeszcze ust i ramion nawet na deskach kreślarskich. A ponieważ ściskanie się, obślinianie oraz wszelkie inne praktyki homoerotyczne jeszcze na tym etapie nie mogły mieć miejsca, pierwotniaki (jeden chudawy i pomarszczony, drugi łysy, o błędnym nieco spojrzeniu) postanowiły okazać sobie męską (niczym z oscarowego westernu) serdeczność w inny sposób. Otóż przyszedł im do komórek pomysł, aby założyć internetowy zin o nazwie „Fahrenheit”. Aczkolwiek ten plan również niepozbawiony był jednego czy dwóch niedociągnięć. Brak Internetu z pewnością odgrywał tu pewną rolę, jak również całkowity niedostatek literatury fantastycznonaukowej, której ów zin miał być poświęcony. Największym problemem okazało się jednak środowisko naturalne, w którym pierwotniaki w ówczesnym okresie zamieszkiwały. Otóż, jak się nietrudno domyślić, pod wodą, choćby i zasiarczoną bardziej niż wino gatunkowe Czampion, nie da się palić książek. Z powodu wszystkich tych trudności obiektywnych projekt musiał zostać odłożony na później.

 

Nie dalej jak kilka milionów lat później na brzegu cuchnącej zostawionym na słońcu parmezanem postwulkanicznej sadzawki przechadzał się w wieczornym opadzie tufowym prapłaz. Był blady, długi, niezbyt przystojny i odbijało mu się jałowcówką. Kiedy zbliżał się do małej zatoczki, w której woda wydawała się wyjątkowo skisła, napotkał drugiego osobnika swego nieurodziwego gatunku, który leżał półprzytomny na brzegu i sinym językiem chłeptał prosto z bajora. Drugiemu aż oczy rozbłysły i ułożył się tuż obok. Kiedy się rano obudzili, leżąc zgodnie rąsia w rąsię (błona pławna w błonę pławną jakoś tak po prostu nie brzmi...), poczuli się nieco zmieszani i zawstydzeni, ponieważ żaden z nich nie był w stanie przypomnieć sobie szczegółów dotyczących poprzedniego wieczora. Pochrząkując, zaczęli otrzepywać ramiona z błota oraz prowadzić niezobowiązującą rozmowę o nadlatującym kolejnym wielkim asteroidzie (ten mniejszy, łysawy mówił z wyraźnym rosyjskim akcentem). Od słowa do słowa wykoncypowali wspólnie ideę założenia internetowego pisma poświęconego fantastyce. W gruncie rzeczy byli całkiem blisko urzeczywistnienia tej idei (wszak łączami internetowymi nie zarządzała jeszcze wtedy TP SA), jednak okazało się, że krótkie, płazie paluchy są kompletnie niekompatybilne z klawiaturą. Projekt musiał zostać odłożony na później.

 

Nie dalej jak kilka milionów lat później potężne dinozaury były zajęte wymieraniem. Olbrzymie gady latały w te i nazad niczym kot z pęcherzem, rycząc ogłuszająco a boleśnie. Wbrew wszelkim teoriom naukowym, które i tak opierają się na czczym zgadywaniu, dinozaury nie wymarły na skutek uderzenia w Ziemię kosmicznego bolidu. Wykończyły je hemoroidy. Tak czy inaczej, na powierzchni Ziemi przebywały obecnie oszalałe z bólu i ledwo stojące na łapach gady (a spróbuj, mądralo, usiąść...) oraz garstka bezmózgich samobójców. Głównie dwuwymiarowych. Nic więc dziwnego, że ewoluujące właśnie z mozołem ssaki, obecnie na etapie personnel managera rozmiaru wiewiórki, siedziały jak trusie w norach. Czczym zrządzeniem losu w jednej z nich wpadło na siebie dwóch ssaków. Obaj trącili orzechówką, aż na powierzchni było waniać. Z braku lepszego zajęcia zaczęli obgryzać sobie nawzajem pazurki, co w tamtych czasach odgrywało społeczną rolę gdzieś pomiędzy powitalnym uściskiem dłoni a orgietką z udziałem ukraińskiej dominy, pejcza i wibratora na reaktor atomowy. Oddawali się temu istotnemu w kontekście kształtujących się dopiero zależności i zwyczajów charakterystycznych dla drobnomieszczańskiego społeczeństwa środkowoeuropejskiego zajęciu, dopóki nie opadli z sił, po czym ten z większymi zębami zapalił papierosa. Leżeli na grzbietach, wpatrując się w sunący leniwie pod sufitem dym, i milczeli przez chwilę, po czym padło historyczne „A może byśmy...”. I już, już byli gotowi do działania, kiedy uderzyło ich jedno: tak ambitne przedsięwzięcie nie mogło być przecież realizowane z podziemia, z jakiejś cuchnącej nory... Projekt musiał zostać odłożony na później.

 

Nie dalej jak kilka milionów lat później, grupa włochatych Tawali... A nie, to nie ta bajka. A więc grupa skołtunionych małpiszonów po setkach tysięcy lat dochodzenia do sedna problemu postanowiła zejść na ziemię, odkrywszy wreszcie, że na sękach to tak niewygodnie siedzieć. Małpy ostrożnie zeskoczyły na ziemię, skryły się w wysokiej trawie. Po chwili dotarło do nich, że w tym stanie ich widoczność uległa nagłemu ograniczeniu. Powoli, jedna po drugiej zaczęły się prostować i wychylać głowy ponad poziom traw. Wytężyły słuch. Coś smarkało. To historia nie potrafiła powstrzymać łez wzruszenia. A powinna, bo jej łkanie zagłuszyło szelest nadciągającego stada lwów. Małpy poczuły, że ktoś je zrobił w balona. Wszystkiemu zaś przyglądały się z góry dwa nieco wyliniałe, lekko sponiewierane, zdecydowanie niemłode małpiszony, które już od trzech dni napychały się wciąż zielonymi owocami. Owoce w smaku może były i nierewelacyjne, ale za to przyjemnie fermentowały im w żołądkach. „Ewolucja, panie kolego, to nierządna niewiasta jest” – powiedział ten bardziej wyłysiały. „Swołocz nimalże” – dodał po krótkiej chwili pełnej wymownego zamyślenia. „Tak, tak, zdradliwa jej mać jest” – zgodził się ten drugi, bardziej anorektyczny. „Nie ma się co spieszyć” – dodał po dłuższej chwili umysłowego wysiłku. Fermentujące owoce sprawiły, że uwierzył, iż trzyma w dłoni glocka. Wymierzył w ogryzające w dole kości lwy i zaczął strzelać z palca, aż się zapluł na brodzie. „Ależ wręcz przeciwnie!” – zaprotestował ten z siwą bródką. „Nie tylko spieszyć, ale wręcz przyspieszyć! Te mizerne kreatury tam w dole nie miały szans, bo ewoluowały zbyt wolno. To był słuszny krok, ale zbyt mały. Nam nie trzeba drobić, jak gejsza, nam trzeba skoków. Prosto w przyszłość! Po cholerę nam teraz złazić z drzewa, uczyć się chodzić, prostować kręgosłup, skoro za jakiś czas i tak będziemy większość dnia siedzieć za biurkiem, krzywiąc kręgosłup z powrotem? Jak tak myślę o tych tysiącleciach łupania kamieni, to mnie szlag trafia! Pieprzyć ewolucyjne truchty, zróbmy przeskok podprzestrzenny... Z afrykańskiego drzewa prosto do »Fahrenheita«! Od prapoczątków do technologii, ostre cięcie, w jednym ujęciu! Ha! To dopiero pomysł! Zaręczam, że w całej nadchodzącej historii ludzkości nikt inny nie zdoła wpaść na pomysł równie prosty a genialny... Genialne, absolutnie genialne! Warte co najmniej Oscara...”

Zachłystywałby się tak pewnie jeszcze dłużej, ale akurat w tym momencie jeden z lwów, któremu najwyraźniej wciąż jeszcze burczało nieco w brzuchu, wykonał ewolucyjny skok z ziemi prosto na gałąź, na której siedziały obie małpy. Projekt musiał zostać odłożony na później.

 

Minęło trochę czasu. We Wrocławiu ten chudy spotkał się z tym łysawym. Historia wstydliwie milczy co do szczegółów. Podobno z nudów i cokolwiek niechętnie wzięli się wreszcie za „Fahrenheita”, jednak kiedy już przyszło co do czego, okazało się, że ani nie wiedzą jak, ani nie do końca mają pojęcie o czym. Mozolili się, trudzili i pocili. Psioczyli i jojczyli. Trapili i martwili, ale wreszcie zrobili. Nareszcie, po jakże długim i niecierpliwym oczekiwaniu pierwszy polski magazyn internetowy poświęcony fantastyce ujrzał światło dzienne.

A wtedy przyszła powódź i zalała serwery.

 

Ale jaki to mógł być magazyn...

 

Wasz Literaturoznawca

 


< 03 >