Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wspominkowo

<|<strona 11>|>

Dziesięć lat minęło

 

 

To było tak: Gieno z Ginem o czymś tajemniczo rozmawiali. Szczerze powiem, było tajemniczo, bo jeszcze nie miałem żadnego kontaktu z Internetem i nie rozumiałem ni w ząb terminów, których używali. Był to okres, gdy jeszcze nie pojmowałem nie tyle technologii, ale PO CO to jest. Sieć wydawała mi się zrealizowaną na siłę jeszcze jedną możliwością. Nie taką, którą realizowano, bo to było coś bardzo potrzebnego, o czym wszyscy marzyli, ale takiego, co chciano na siłę wcisnąć ludziom, żeby coś im sprzedać. Po cholerę sieć? Przecież mogę wziąć dyskietkę i przenieść pliki z jednego komputera do drugiego, nie? Coś się działo już od dawna w moim instytucie. Koledzy w pracy czytali podręczniki legendarnie trudnego Unixa. Ruszyła poczta elektroniczna. Można było słać listy choćby do Monachium.

Takie były technikalia. A strony WWW? No cóż... Mógłbym się założyć o skrzynkę piwa, tę, która występuje w anegdocie z naszym wspaniałym Jackiem Inglotem, że mniej niż jedna dziesiąta użytkowników wie, czym jest protokół wymiany danych. Więc nieważne. Któregoś dnia zobaczyłem przeglądarkę. Wcześniej o czymś takim czytałem. Kto pamięta superszybkie przeglądarki pracujące w trybie tekstowym? Nikt? Może i dobrze. No więc ów tekst był najważniejszy, lecz przeglądarka już normalna, powiem szczerze: przysiadłem z wrażenia – „Fahrenheit” wyglądał! To było Prawdziwe Pismo!

Jak dawno chciałem pisać? Podobno jako dzieciak swoimi literackimi próbami zepsułem sobie i charakter, i ortografię. Zapełniałem jakieś stare zeszyty wariacjami (dziś nazywamy to fanfikami). To było gdzieś w okolicach drugiej klasy szkoły podstawowej. Może trzeciej.

Rodzice załamywali ręce: skrobałem jak kura pazurem, bo chodziło mi tylko o to, żeby napisać możliwie najwięcej w możliwie najkrótszym czasie.

Do czasu wystartowania „Fahrenheita” byłem całkowicie niespełnionym grafomanem. Grafoman pisać musi, bo inaczej się udusi. W tym sensie powstanie periodyku uratowało mi życie. No... Może przesadzam, ba, na pewno przesadzam. Jakoś się pogodziłem z systemem pisania do szuflady. Lecz gdy z tajemniczych rozmów EuGeniusza i Gina wywnioskowałem, że chodzi o pismo i pisanie, postawiłem uszy, zamachałem ogonem, zapiszczałem zachęcająco.

Nie pamiętam, jak zaczęliśmy się umawiać na pierwszy tekst. Dość, że odbyło się to profesjonalnie. Wyjaśniam: jak postępuje pismak nieprofesjonalny? Pisze możliwie najlepszy tekst, drukuje w formie maszynopisu znormalizowanego albo zgrywa na nośnik w najbardziej ulubionym przez redakcję formacie i obkolendowuje z nim potencjalnych wydawców. No... więc tak robią amatorzy. Zawodowcy umawiają się, co mają napisać. Zawodowiec pisze tekst na zamówienie. Więc podszedłem do sprawy zawodowo, obgadałem sprawę i pamiętam, że Gieno podsumował, że dobrze by było, gdyby było.

Ano... Stało się. Trudno powiedzieć, czy dobrze. Możesz, Drogi Czytelniku, to zobaczyć.

Sieć. Zmieści się wszystko. Wszystkie dokumenty od początku świata. Dziś wiem, że WWW to „rozproszona baza danych” i że jest to cholernie potrzebne narzędzie. Kiedy pisałem swój pierwszy artykuł, jeszcze tego nie wiedziałem. Po prostu incydentalnie miewałem dostęp do Internetu. Pierwsze artykuły musiałem pisać bez Google, bez sprawdzania pisowni. I nie miałem pojęcia, że to ważne.

Pierwszy artykuł wydrukowałem sobie, żeby nie blokować dostępu do komputera, który był podłączony do sieci. Nie miałem nawet tyle przyjemności, żeby sobie posiedzieć przed ekranem i podziwiać.

Wrażenie? Mój tekst jest dostępny w całym świecie... No, nie byłem tak naiwny. Już wiedziałem, co to jest licznik odwiedzin, unikalny użytkownik. Owszem, miałem za sobą już jakieś papierowe publikacje, w fanzinach, w podziemnych wydawnictwach, w „Fantastyce”, ale... Papier płonął, otwierała się wirtualna przestrzeń. To było coś zupełnie innego.

Mogłem się wypisać. Na śmierć. Tak, pisanie do sieci to naprawdę coś całkiem innego. Niby tu słowa i na papierze słowa. Co więcej, tekst trzeba WYDRUKOWAĆ. Zapewne rośnie pokolenie pismaków komputerowych, którzy potrafią doprowadzić swoje dzieło bez skreślania ołówkiem, dopisywania na marginesie uwag... Ja muszę wydrukować. Pierwsze teksty nawet po kilka razy. Pisałem, poprawiałem, drukowałem, znowu poprawiałem. Więc z pozoru różnice niewielkie.

Ale tekst na ekranie pojawia się na chwilę i znika. Tekst w gazecie trzeba jakoś fizycznie unicestwić, papier musimy podrzeć, spalić, wyrzucić, inaczej w jakiś tam sposób istnieje. Tekst w komputerze znika. Trzeba się postarać, żeby wrócił. Ale też, na swój sposób, potrafi być niezniszczalny. Technologia.

Zasadnicza różnica w pisaniu „w sieć” i na papier polega na wolności. W przypadku czasopism drukowanych zawsze istnieje coś takiego jak linia programowa, jak oczekiwania redaktora, nie mówiąc już o liczbie znaków. Bywa, że trzeba się zmieścić w jakimś mikroskopijnym rozmiarze. W sieci wszystko jedno, ile napiszesz. Owszem, ogranicza cię tylko wytrzymałość czytelnika, własna fantazja, potrzeba. Nie musisz się przykrawać do linii programowej.

Kilka lat minęło, kto już dziś pamięta tamten entuzjazm? Początki „Fahrenheita” opierały się na środowisku wrocławskich fantastyków. Zestaw raczej mocny: Andrzej Drzewiński, Jacek Inglot, oczywiście publikowali obaj twórcy „Fahrenheita”: nasz EuGeniusz i Gin. Ale znajdziecie w naszym archiwum takich pisarzy jak Jacek Dukaj czy Andrzej Sapkowski. Rzecz osobliwa: entuzjazm był tylko w grupce ludzi już piszących. Bodaj najbardziej odczuwalnym aspektem publikowania w sieci był brak honorarium. Nie wiem, czy to był powód, opowiadano jeszcze o czymś innym, możliwości powielania w nieskończoność raz opublikowanego tekstu. Czyli – wpuściłeś w sieć, przepadło, zeżarło twój „kopyrajt”. Diabli zresztą wiedzą, jaka była przyczyna, dość, że był to czas, gdy od debiutanta trudno było cokolwiek wydobyć. Panowała jakaś moda na kiszenie tekstów w szufladach, bynajmniej nie wysyłanie ich do wszystkich możliwych redakcji w nadziei, że wydrukują, a może zapłacą, ale właśnie takie trochę bezinteresowne kiszenie w oczekiwaniu na lepsze czasy czy coś temu podobnego.

Zapamiętałem to tak, że właśnie łatwiej było „wydusić” coś od zawodowca niż od absolutnego debiutanta. Być może wynikało to z tego, że zawodowiec po prostu ma tych tekstów naprodukowane i nie trzęsie się nad każdym jak nad dziełem swego życia. Dość, że gdy przejrzeć pierwsze numery „Fahrenheita”, znajdziemy tam sporo znanych nazwisk.

Inna sprawa, że wielu z nich jakąś sławę zdobyło właśnie dzięki „Fahrenheitowi”. Czy pamiętacie, że początki periodyku zbiegają się z powrotem Gina do pisania? A kto pamięta, że Tomek Pacyński szerszej publiczności pokazał się właśnie w „Fahrenheicie”?

To nie my, to technologia, ale naszymi rękami. Periodyki sieciowe wywróciły panujący jeszcze od czasów peerelu centralizm wydawniczy. Cóż, były czasy, że fantastyka mogła się pojawiać w dwu czasopismach; to prehistoria, gdy czytelnicza publiczność dostawała miesięcznie dwa opowiadania, jedno w „Problemach”, drugie w „Młodym Techniku”. Funkcjonowały jedynie bardzo poważne wydawnictwa, które wydawały tylko bardzo poważnych pisarzy. Debiut był wydarzeniem. Inna sprawa, że jakość tamtego pisarstwa była po prostu zawodowa. Dziś, czego nie przestanę powtarzać, mamy zalew amatorstwa. Amatorskie wydawnictwa, amatorskie redagowanie, pisanie i... czytanie.

W laurkach pisanych „ku czci” i na rocznicę takie rzeczy powinny zostać zmilczane, ale, niestety, bez owej łyżki dziegciu byłaby to wazelina, a nie opowieść o tym, co się stało.

Było tak, że pisarze zostawali „namaszczani” na ten urząd w sposób niemal formalny. Za czasów peerelu to oznaczało nawiązanie kontaktów towarzyskich z określonymi personami, które były władne polecić nas jakiemuś ważnemu człowiekowi w machinie wydawniczej. Bardzo starzy górale pamiętają czasy, gdy w ramach promocji kultury bezpieka pobierała próbki pisma z... maszyn do pisania. No bo maszyny można było użyć do nielegalnego rozpowszechniania. Pisarz był elementem machiny propagandowej, więc wybór właściwego kandydata na takowego wiązał się z wielką odpowiedzialnością. Jeśli dostał zawodowe narzędzie do pisania, musiał go pilnować.

Nieco młodsi górale pamiętają schody z nabyciem tejże maszyny do pisania. Posiadanie jej lub znajomość z kimś, kto posiadał i potrafił w miarę szybko pisać, była bardzo ważnym elementem rozpoczęcia kariery. Albowiem tak zwane „czytelne rękopisy” lądowały od razu gdzieś w kątach redakcji, gdzie leżakowały na wszelki wypadek, gdyby wskutek jakiejś klęski żywiołowej naprawdę zabrakło teksów.

Banalne technikalia. Zastąpienie skomplikowanej mechanicznej konstrukcji plastykową tacką z przyciskami, które za pomocą elektrycznych styków i kilku układów scalonych rejestrują na magnetycznym nośniku pracę naszych paluszków, oznaczało, że szansę dostawał niemal każdy.

Dobrze i niedobrze. Wyprodukowanie tekstu oznacza dziś wielokrotnie mniej roboty, bo „onegdaj” oznaczało to wklepywanie go w maszynę do pisania przez sekretarki czy też samego autora. Dziś, w dobie sieci, można „powiesić” to, co autor przysłał. Przyzwoite strony internetowe wykonują jeszcze elementarną korektę. W takich dobrych jak nasza funkcjonuje coś na kształt redakcji, także merytorycznej. Dobrze, bo mniej roboty, łatwiej. Niedobrze, bo kiedyś część gniotów odpadała w przedbiegach, bo szkoda było tej roboty.

Papier, prócz główkowania nad tym, czy autor bzdur nie napisał, prócz wyczyszczenia stylu, o ortografii nawet nie wspominając, wymaga kalkulacji, czy się nie zbankrutuje. Jak wspominałem, zupełnie inaczej się pisze do sieci. Ano właśnie: tu nie ma tego problemu „pies z kulawą nogą to przeczyta”. Można się skupić na, hm... powiedzmy, wyrażeniu siebie.

Można wpuścić debiutanta, można samemu eksperymentować.

Nade wszystko przy prawie zerowych kosztach i zerowym ryzyku można, jak to się mówi, ZAISTNIEĆ.

Jednak żeby owo zaistnienie nastąpiło, potrzebne jest miejsce w sieci, które ktoś więcej niż pies z kulawą nogą odwiedza.

Nieraz w swoich tekstach skręcam w stronę rzeczy tak szczegółowych, że aż żal. Ale niestety, diabeł w nich siedzi.

Wiem to z własnego doświadczenia, że współcześnie ruch na stronach internetowych potrafi być szczątkowy, że jeśli założymy własną stronę na darmowym serwerze, jeśli nawet włożymy tam atrakcyjną treść, zadbamy o technikalia, w nagłówku będzie dużo słów kluczowych, często wrzucanych w wyszukiwarki, to może się okazać, że minie sporo czasu, nim wpisanie w Google choćby adresu strony nam ją zwróci. Słowo się rzekło, pies z kulawą nogą. To jest już cała marketingowa maszyneria, słynne pozycjonowanie w wyszukiwarkach, użytkownicy unikalni podawani przez wiarygodne liczniki odwiedzin, niezależne statystyki.

A w rzeczywistości chodzi o ludzi. Znają, wracają albo nie. Albo coś żyje, albo zamiera. Znam los najmniej kilku przedsięwzięć, które, zdawało się, nie mają prawa zdechnąć. Na przykład strony, na których entuzjaści pisania umieszczali swoje krótkie opowiadanka i wzajemnie je oceniali. Strona całkowicie darmowa, banalna techniczna obsługa. No i cel: sława i pieniądze. Zdechło.

Mógłbym poetycko nacyganić, że są miejsca, na które sfrunęły muzy i... obsikały, znacząc je, że są swoje i takie... nieobsikane.

Nie. Chodzi zarówno o tych, jak im tam, animatorów, jak i publiczność. Gdzieś na starcie musi zostać przekroczona masa krytyczna, żeby to coś trwało.

EuGeniusz i Gin byli zapewne siłą sprawczą, jądrem kondensacji. Zarówno język pisanych przez nich tekstów, wyrażany nim temperament przyciągnęły ludzi. No i umiejętność obsługi maszynerii. Wszelkie przedsięwzięcia muszą mieć swoich księgowych mechaników, zecerów, korektorów, którzy potrafią i wykonują tak zwaną czarną robotę.

Nie, HTML to nie czarna magia. Ale komuś musiało się chcieć. Gin z tym walczył. Z układem stron z ramkami, miał pomysły na pluginy podpinane do strony, zamieniał kodowanie na właściwe (ISO8859-2 z wciskanej nam przez Wordy i inne paskudy CP1250), ale też i zwyczajnie czyścił teksty z błędów.

Pojawił się szybko osobnik znany jako Mason. Człek tyleż użyteczny, co, bywało, i nie do zniesienia, wojujący później z rozjeżdżaniem się „lejałtu” w jednej z przeglądarek o jeden piksel.

Trochę rozumu. Odrobina. Otóż jestem w kłopocie, o ile bowiem w dobrym towarzystwie o rozumie mówić wypada, to technika jest czymś wstydliwym. Ale bez niej się nie obejdzie. W czasach, gdy szczytem elegancji proponowanym przez „profesjonalne studia” projektowania stron internetowych było pisanie wszystkiego w JavaScript, „Fahrenheit” pozostał prostą, skromną stroną pisaną w „czystym HTML-u” . Jeśli było coś ekstra, dawało się to wyminąć.

Szczęście polegające na tym, że kolejni „łeb-majstrzy” byli niegłupi. Szczęście polegające na zachowaniu piętna odchodzącej epoki, w której kontakt z siecią był oparty na modemach. Gin powiadał: „modemiarz się załamie” i do dnia dzisiejszego mamy minimalne rozmiary strony startowej 10-11 kB. Dzięki temu przez lata istnienia na stronę „wpadali” z pozoru przypadkowi goście, którzy coś tam kliknęli i w ułamku sekundy znajdowali się w kręgu naszych czytelników. To takie warsztatowe tajemnice, jak złoty podział i mocne punkty w malarstwie.

Słowo się rzekło: siecią i tymi „ręcami” przewracano czytelniczą i wydawniczą rzeczywistość na niwie F i SF. Czego potrzebujesz, Czytelniku, gdybyś chciał znowu coś powywracać?

Serwer, dziś już znajdziesz darmowy o wystarczających parametrach (no... prawie). Tych księgowych, techników i zecerów, którzy to wszystko w kupie utrzymają. No i jeszcze czegoś, co sprawi, że przedsięwzięcie nie będzie efemerydą trwającą kilka miesięcy, najwyżej rok, dwa.

EuGeniusz kilka razy uratował pismo. Pismo bowiem potrzebuje zespołu. Bez zespołu można się bucnąć. Dwie, trzy osoby nie stanowią redakcji. Owszem, mogą być rodzajem kołka, na którym wszystko się trzyma, ale redakcja wymaga najmniej sześciu, siedmiu osób. Muszą być tak zwani stali współpracownicy, ludzie, którzy zrobią coś raz na dwa miesiące, muszą być chętni autorzy. Zespół, jak wiejską „chudobę”, potrafi czasami trafić jakiś pomór albo zbiorowe szaleństwo. I wówczas ktoś jeden musi to przerwać. Jeśli „Fahrenheit” jest, to moim zdaniem dzięki temu, że kilka razy właśnie EuGeniusz potrafił zachować zimną krew.

Dobry Duch. Jeśli sądzicie że Tomek Pacyński figuruje jako „dobre mzimu” tylko ku pamięci... O nie. Po Jego śmierci coś się stało. Jakby ktoś z góry powiedział „the show must go on”.

No cóż... Gdybym tu skończył, wyszłoby górnie i chmurnie. Słowo się rzekło: dobrze i niedobrze. „Fahrenheit”, z którego wyszło kilkunastu autorów, niewątpliwie przewrócił zastane jeszcze po peerelu poletko SF i F. Jest powód do dumy, choć czasami to trochę duma dzieciaka, który wybił okno na bardzo wysokim piętrze. Z jednej strony nowatorstwo, z drugiej strony komputerowa umowność i solidność światów wirtualnych, w których potencjał elektryczny zdarzyło się mierzyć w bodaj faradajach. Co prawda nie nasz ten autor, alem się trochę tak poczuł, jak wtedy, gdy złapałem za 380 woltów. Niestety, wydrukowali, Mason nie poprawi... Swąd płonącego papieru.

Cóż, zajmujemy się literaturą rozrywkową, od której nie można wymagać i która nie powinna mieć drugiego i trzeciego dna oraz wielu odniesień i głębokiego przesłania. Gdy jednak staję przed półką z książkami na grzbietach, na których widnieją znajome nazwiska, i nie chce mi się sięgnąć po opasłe tomiska liczące grubo ponad pięćset stron, gdy myślę sobie, że na skutek tego elektronicznego pośpiechu diabli wzięli elementarną poprawność, to... trochę czuję się współwinny.

Na szczęście jest „Fahrenheit” i na szczęście można napisać.

 


< 11 >