Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 25>|>

Misja niemożebna

 

 

Strażnik otworzył oczy.

I spojrzał prosto w uśmiechniętą twarz Dowódcy Czarnych Mścicieli.

Serce mu załomotało, czoło zrosiło się potem. Zdołał jednak utrzymać nerwy na wodzy i odwzajemnić uśmiech. W międzyczasie dyskretnie trącił Księżniczkę łokciem, ta zamruczała coś niewyraźnie i przekręciła się na drugi bok.

– Dzień dobry! – powiedział uprzejmie Czarny.

Księżniczka odwróciła głowę i obrzuciła gościa mętnym spojrzeniem. Nagle zrozumiała, co widzi.

– Oj! – pisnęła, zarumieniła się po same uszy i czym prędzej schowała pod kołdrę.

Strażnik został na placu boju całkiem sam. Dźwignął się więc do pozycji siedzącej, usiłując przybrać spokojną, wyluzowaną minę, jak gdyby nigdy nic.

– Młodym smokom nie należy powierzać zbyt długiej warty – rzucił Dowódca z namysłem. – Już po kilku godzinach robią się nerwowe, z całych sił próbują utrzymać czujność... W końcu jednak zasypiają, wyczerpane nierówną walką, i przez długi czas już nic nie jest w stanie ich obudzić.

Strażnik przełknął ślinę. Głośne chrapanie, dudniące tuż pod oknem Wieży, niezbicie dowodziło prawdziwości słów przybysza.

– To może ja poczekam na dole – uśmiechnął się wojak ponownie i ruszył do drzwi. Zamknęły się za nim z cichym skrzypnięciem.

– I co teraz będzie? – zalamentowała Księżniczka, wynurzając spurpurowiałą twarz. – Tatko każe cię ściąć, a mnie odeśle do klasztoru... – rozszlochała się w głos.

– Nic się nie martw – pocieszył ją Strażnik, dokładając wszelkich wysiłków, by zabrzmiało to jak najbardziej wiarygodnie. – Pogadam z nim, może jakoś załatwimy sprawę.

– Przecież znasz Księcia Pana – pisnęła z przerażeniem. – Nawet cię nie wysłucha, nie mamy szans....

– Nie z nim – mruknął, wstając z łóżka. – Porozmawiam z tym Czarnym. Skoro tu przyszedł, prawdopodobnie czegoś będzie chciał. Więc może jeśli to dostanie, nie powie nikomu...

Pośpiesznymi ruchami zaczął wdziewać swój zwykły, strażniczy strój. Skończył, spojrzał na Księżniczkę rozpływającą się we łzach. Uśmiechnął się do niej.

– Nie martw się – rzucił, starając się, by zabrzmiało to jak najbardziej pokrzepiająco. – Damy radę. Jak nie my, to kto?

– Jasne – spróbowała uśmiechnąć się w odpowiedzi. – Jak nie my, to kto. – Zamrugała, przeganiając z oczu niesforne, słone krople.

Cmoknął ją w czoło i wybiegł z komnaty. Popędził po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Serce waliło mu niespokojnie, jakby chciało się wyrwać i uciec, co sił.

– Mamy kłopoty – wypalił Czarny bez wstępów. – Jak nam nie pomożesz, leżymy i kwiczymy.

– Taaak? – odparł Strażnik powoli, czując, jak lodowaty kłąb w piersiach rozpływa się w nieśmiałym poczuciu ulgi. – Kłopoty, mówisz? I mogę wam pomóc? Jasne, jasne, że tak...

Tamten wyprostował się, splótł ramiona. W czarnym mundurze wyglądał jak granitowy posąg.

– Postawię sprawę otwarcie – rzekł z godnością. – To, co zobaczyłem dzisiaj na górze, zachowam dla siebie, bez względu na twoją odpowiedź. Jeżeli powiesz, że nie możesz pomóc, trudno, spróbujemy poradzić sobie sami, może jeszcze uda mi się coś wymyślić. To nie jest szantaż, bynajmniej.

– Dlaczego zamierzasz nas kryć?

Czarny zadarł głowę do góry, popatrzył na okno Wieży. Uśmiechnął się lekko, a potem wrócił spojrzeniem do rozmówcy, nie mówiąc nic.

– No dobra – poddał się Strażnik. – Mów, o co chodzi. Z czym macie problem?

– Raczej z kim – poprawił przybysz. – Nasz problem ma na imię Missil.

Przez twarz Strażnika przemknął cień wyjątkowo paskudnego uśmiechu.

– Wchodzę w to – oznajmił bezzwłocznie.

– Wiedziałem – powiedział swobodnie Dowódca Czarnych, wyciągając do niego dłoń.

 

* * *

 

– Nie możesz zostawić mnie tu samej! – protestowała Księżniczka gwałtownie, potrząsając złocistymi lokami i wbijając w Strażnika błagalne spojrzenie. – I to jeszcze bez Pasi!

Strażnik przełknął ślinę.

– Musimy im pomóc – powtórzył z uporem. – Czarni Mściciele to najlepszy, elitarny oddział. Nie możemy dopuścić, żeby w tak idiotyczny sposób zniszczono cały ich potencjał.

– No dobrze – siąknęła nosem, usiadła na stołeczku i splotła dłonie w małdrzyk jak grzeczna dziewczynka. Serce ścisnęło mu się czułością na ten widok. – To wytłumacz mi, porządnie. Jeszcze raz.

Usiadł na podłodze u jej stóp i zaczął ją głaskać po kolanie powolnym, pieszczotliwym ruchem.

– Na Zachodnich Rubieżach zagnieździł się smok – powtórzył spokojnie i dobitnie. – Rzecz jasna, wszyscy się z tego powodu ogromnie ucieszyli.

Pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Smok odgrodził nas od Dzikich Hord, które teraz nie śmieją nawet pisnąć – kontynuował więc. – Książę Pan zaczął uprawiać bardzo rozsądną politykę. A to podsyła mu kupca, który próbował nas orżnąć na podatkach, a to stado chorych i starych krów pod wodzą pastuszka o nieprawomyślnych poglądach... Słowem, same z gadziny pożytki.

– Smoki są w ogóle kochane – oznajmiła Księżniczka, rzucając czułe spojrzenie za okno. Paskuda, przysłuchująca się opowieści, pozieleniała natychmiast na całym pysku, co było w jej wydaniu oznaką rumieńca, po czym pokiwała łbem nadzwyczaj gorliwie.

– I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie Missil – westchnął Strażnik. – Postanowił, że udowodni wszem wobec, jaki to z niego Wielki Wojownik. Najwyraźniej dotarły do niego jakieś przebłyski realnej oceny własnych możliwości, a może po prostu ktoś wreszcie zaśmiał mu się w twarz. I oto nasz najlepszy z najlepszych z najlepszych postanowił rzucić wyzwanie smokowi.

– Chyba nie ma zbyt wielkich szans – Księżniczka wydęła lekceważąco wargi, czerwieniąc się nieco na wspomnienie chwilowego otumanienia agentem. – Smok wciągnie go nosem w parę chwil. – Poprawiła się na stołeczku, zerkając na Pasię, jakby w oczekiwaniu poparcia. Smoczyca znowu pokiwała łbem.

– Biały miś! – oznajmiła z przekonaniem. – Mniam!

Najwyższy czas, żeby zaczęła się uczyć mówić, pomyślał z westchnieniem Strażnik. Niedługo będzie nastolatkiem, jak nadal będzie tak nieskładnie klecić słowa, starsze smoki będą ją miały w pogardzie...

– Cały problem w tym, że wszyscy Czarni mają obowiązkowo obserwować bohaterską walkę kolegi – powiedział na głos. – Rzecz jasna, gdy tylko zobaczą, że Missilowi dzieje się krzywda, skoczą mu na pomoc, czy tego chcą, czy nie. Taki jest ich kodeks honorowy i nie ma zmiłuj.

– O, nie – wyszeptała Księżniczka, zadrżawszy nagle. – Zginą wszyscy, co do jednego... Smok to smok!

– A jeżeli nawet nie zginą – wszedł jej w słowo – to i tak już po nich. Hrabia Dewar zrobi, co w jego mocy, by zrehabilitować synalka, zrzucając całą winę na jednostkę. Narobi hałasu: nieskuteczne działanie, niewłaściwe zarządzanie, nieadekwatne procedury, skandal, a nie elita... A wiesz, jaki Książę Pan jest czuły na punkcie honoru. Czego jak czego, ale hańby im nie wybaczy. Ci, którzy przeżyją, będą zapewne uznani za zdrajców, włóczeni końmi i nabijani na pal.

Zamilkli, nagle przytłoczeni tą wizją. Nawet Pasia zwiesiła smętnie łeb i potarła nosem o mur. Dostało jej się przy tym trochę pyłu do nozdrzy, kichnęła więc potężnie. Wieża zadrżała w posadach.

– Myślisz, że zdołasz im pomóc? – czym prędzej otrząsnęła się Księżniczka.

– Mam plan – odparł, uśmiechając się tajemniczo. – Mam plan. Tylko nie pytaj, nie wolno ci nic wiedzieć. Rozumiesz, w razie wpadki.

Przełknął ślinę. Plan jak plan, zaiste lepiej, żeby nie wnikała w szczegóły. Ale możliwość wykazania się przed Czarnymi, potajemnego zdyskredytowania Missila... Takiej okazji nie wolno odpuścić. Nawet rzucając na szalę własne życie. Bo może kiedyś to małe ziarenko pomocy Czarnym wykiełkuje w gąszcz wzajemnych powiązań, przynoszący bardzo konkretne owoce.

Zapewne Księżniczka pomyślała o tym samym, westchnęła bowiem ciężko, ale zaraz potem jej oczy rozjaśniły się wątłym światełkiem nadziei.

– Dobrze więc – oznajmiła głośno i powstała ze stołeczka. – Nie pytam. Bierz Pasię i lećcie. Skoro zagrożona jest nasza doborowa jednostka, trzeba działać, nie ma co. Tylko... – zająknęła się lekko. – Co będzie ze mną? Zostanę tu sama, w Wieży?

Wstał również, objął ją i przytulił z całych sił.

– Czarny obiecał, że przyśle zastępstwo – mruknął, przytulając policzek do włosów Księżniczki. – Najlepszy tajny agent. Owszem, nieco cherlawy i do tego kuternoga... – Uśmiechnął się przelotnie, wspominając poczucie ulgi, jakie owładnęło nim, gdy Czarny opisywał zastępcę. – Ale bardzo inteligentny, potrafi znaleźć wyjście z każdej opresji. Nie masz się czego bać.

– To dobrze – bąknęła nieśmiało. – Będę się czuła bezpieczniej. Tylko wracajcie szybko, tak?

Strażnik popatrzył na Pasię. Wyszczerzyła się w szerokim gadzim uśmiechu.

– Jasne – orzekł z przekonaniem. – Jasne, że tak.

 

* * *

 

– Niech się panienka, proszę panienki, nie martwi – powiedział Razzio, uśmiechając się przymilnie. – Wszystko będzie dobrze, zobaczy panienka. Ta misja wcale nie jest aż tak niemożebna, jak się wydaje...

Księżniczka utrzymała na twarzy uprzejmy uśmiech, choć serce zatrzepotało niespokojnie. Przywarła do parapetu i spojrzała w dół.

Okolica była potwornie pusta. Niby wszystko w porządku: jakieś kwiatki, trawka, drzewka na horyzoncie, łagodna tafla jeziora, wzgórze z pasącymi się resztkami stada krów... A jednak coś jest nie tak, przeraźliwie nie tak.

Jakiś taki cholerny, dojmujący brak.

– Co masz na myśli? – zapytała cichym głosem. – Jak to: niemożebna? Że niby co, że jak?

Agent usiadł na trawie. Wyrwał źdźbło, włożył do ust i zaczął żuć. Wreszcie zadarł głowę do góry.

– Ja wiem wszystko, wasza wysokość – wyseplenił spomiędzy przymkniętych zębów. – Taki mam zawód. Po prostu.

Zacisnęła palce na kamiennej framudze, aż kostki pobielały z wysiłku.

– Mów! – zażądała śpiesznie.

Obdarzył ją przeciągłym, szacującym spojrzeniem. Zaczerwieniła się, zbyt dobrze nie wiedząc dlaczego.

– Oczywiście, wasza wysokość – oznajmił powoli. – Nie śmiałbym niczego przed panienką ukrywać, ależ skąd. Panienka jest przecież jedyną córką naszego Księcia Pana, oby żył wiecznie... – zawiesił głos w znaczącym niedomówieniu.

Ale nie będzie żył wiecznie, pojęła natychmiast. I kto po nim obejmie tron? Więc warto się choć odrobinę przysłużyć. No tak.

– Na czym polega niemożebność tej misji? – spytała niezamierzenie szorstkim tonem.

Agent zapatrzył się gdzieś poza horyzont. Niby nie spoglądał na nią, ale dałaby głowę, że kątem oka pilnie śledził każdy jej ruch.

– Dowódca Czarnych wymyślił, że nie ma rady, trzeba poprosić smoka o współpracę – rzucił jak gdyby od niechcenia. – Załatwić jakoś, żeby nie było go w domu, kiedy nadjedzie Missil. Albo żeby smok nie przystąpił do walki. Zaproponować mu okup, stado krów albo nawet dwa...

– Oszalał? – zakrzyknęła, wzburzona. – Smok musi przystąpić do walki, kiedy otrzymuje wezwanie, inaczej ma straszną plamę na honorze!

– No właśnie – potwierdził tajniak. – A zwłaszcza taki młody smok jak ten. Nie może sobie pozwolić na kompromitację, stałby się bowiem smoczym pośmiewiskiem. Nie odpuści, obawiam się... A pani Strażnik poleciał prowadzić negocjacje. Trudna, wręcz niemożebna rzecz.

Księżniczka poczuła nagłą suchość w ustach, przełknęła więc ślinę. Przed oczami zawirowały pełne grozy sceny. Przecież ten smok pożre jej mężczyznę w całości. Na jeden chaps.

– I na co oni liczą, że Pasia go obroni? – wyrzęziła słabo.

Agent odrzucił ręce do tyłu, rozparł się na trawie wygodnie.

– No nie, aż tak głupi nie są – rzucił niedbale. – Raczej mają nadzieję, że Pasia swym urokiem osobistym załagodzi sytuację. No wie pani, nastoletnia smoczyca i młody smok...

Ale Pasia to jeszcze dziecko! Nie zna tych wszystkich sztuczek... – chciała krzyknąć, ale nie stało jej już sił. Odwróciła się od okna i osunęła po ścianie izdebki. Siadła na podłodze, zakrywając dłońmi powieki.

– No to pięknie – wyszeptała nieswoim głosem. – Straciłam ich oboje, jego i ją.

Z oczu nie popłynęła ani jedna łza. Były suche, jakby wżarł się w nie szary pył.

 

* * *

 

Strażnik drżał, musiał wyznać to samemu sobie ze wstydem. Najgorsze były te przeklęte nogi. W końcu smok to smok.

– No, Paśka! – mruknął w rozpaczliwej próbie dodania sobie i jej odrobiny animuszu. – Nie bój nic. Wiesz, co masz robić, nie?

Paskuda sapnęła potwierdzająco. Na wszelki wypadek obrzucił ją uważnym spojrzeniem.

Całą noc spędzili w przydrożnym zajeździe. Karczmareczka, agentka polecona przez Dowódcę Czarnych, dwoiła się i troiła, żeby przekazać Pasi tajniki uwodzicielskiego kunsztu. A miała co przekazywać, przyznał Strażnik w duchu. Oj, miała.

– No to nie bój nic – powtórzył jeszcze raz.

Odetchnął głęboko, spiął się niczym do biegu... i zahuczał:

– Smoku, smoku! Wyłaź z jamy!

Cisza.

Ta misja jest rzeczywiście niemożebna – Strażnik poruszył ustami, nie mogąc przetłoczyć głosu przez zaciśnięte przerażeniem gardło. Wpakowałem się jak ostatni idiota, a wszystko po to, żeby dołożyć kolejny maleńki kamyczek do kopczyka moich zasług, licząc żałośnie na jakiś cud, na to, że w odpowiedniej chwili ten kopczyk będzie wystarczająco duży, że przeważy na tyle, żebym jednak ja, zwykły prosty cham ze wsi, mógł naprawdę być z nią...

– Smoku! – zakrzyknął z całych sił.

W jamie rozległ się potężny łoskot. Ogromne, szare cielsko wytoczyło się z chrzęstem.

– Nadeszła twoja ostatnia godzina, żałosny człowieczku! – zahuczał donośnie gad.

Rozpostarł skrzydła... I zatrzymał się jak wryty. Machnął skrzydłami, przestępując niepewnie z nogi na nogę, po czym złożył je czym prędzej.

– O, przepraszam – wybełkotał, wpatrując się w Paskudę osłupiałym wzrokiem. – Przepraszam panią najmocniej.

Pochyliła pysk, zieleniejąc skromnie. Nie odezwała się, zgodnie z zaleceniami.

Strażnik poczuł, jak miękną mu nogi. Przez ułamki sekund stał niczym sparaliżowany. Ten smok był tak potwornie, przeogromnie duży... Ale nie zaatakował jego ani Pasi. Szeroka rzeka ulgi przewaliła się przez mężczyznę, pozostawiając po sobie jedynie grząskie, rozdygotane bagnisko. I wyjątkowo miękkie nogi.

– Czemu mogę zawdzięczać wizytę? – zapytał dwornie smok. – Jak rozumiem, to pani kanapka na drogę? – rzucił, wskazując wzrokiem Strażnika.

Ten pozbierał się wreszcie.

– Jestem przyjacielem tej młodej damy – oznajmił donośnie. – Przybyliśmy tutaj w pewnej delikatnej sprawie, licząc na to, że nie odmówi pan swej pomocy...

– Nazywam się Tyfon – odparł łaskawie smok. – I nie mam w zwyczaju odmawiać pomocy pięknym młodym damom, zwłaszcza takim jak pani...? – zawiesił pytająco głos.

Strażnik zerknął na Paskudę. Powinna się teraz przedstawić, musi coś powiedzieć, inaczej tamten zorientuje się, że tak naprawdę to jeszcze smoczy dzieciak, prawie niemowa, a nie żadna młoda, choć wyjątkowo skromna dama...

– Pa-asia – wykrztusiła smoczyca, zieleniąc się jeszcze bardziej. Strażnik widział, jak końcówka jej ogona aż dygocze z wysiłku.

– Pa-Asia! – powtórzył Tyfon z zachwytem. – Przepiękne imię, no no no...

Też jeszcze małolat, pojął od razu Strażnik. Żaden szanujący się smok nie pozwoliłby sobie na „nonono”. A już na pewno nie przy obcych...

Smok zamilkł gwałtownie, być może zdał sobie sprawę z palniętej gafy. Pozieleniał nieco.

– Biały miś... – rzuciła Pasia pocieszająco i absolutnie odruchowo.

– Ach, widzę, że zna się pani na prawdziwej sztuce! – zakrzyknął gad rozpromieniony. – Czyżby i do pani dotarła sława Orażka, prześwietnego trubadura?

– To chyba cud – wymamrotał Strażnik w osłupieniu. – Nie mogę w to uwierzyć, chyba cud...

Pasia uśmiechnęła się szeroko.

– Złoty krążek! – oznajmiła triumfalnie, po czym natychmiast spuściła łeb. Pozieleniała znowu skromnie.

– Artysta, zwany Orażkiem – oznajmił Strażnik z namaszczeniem – koncertował u brzegów jeziora tej damy przez cały tydzień, dzień i noc.

Tyfon aż przysiadł na tylnych łapach z wrażenia.

– O ja cię.... – wybełkotał w zdumieniu. – Prywatna impra, siedmiodniówka! Ale hardkor, ziom!

Urwał nagle. Przełknął ślinę i popatrzył na Paskudę z przerażeniem. Niemalże widać było myśli wirujące pod smoczą czaszką: a to się odezwałem, smutny palant, a mówili mi, że do dam trzeba z gracją, a ja tutaj jakieś „hardkor” i „ziom”. Lalka mi tego nie wybaczy, za nic!

– Musi pan wiedzieć, że pomimo swojego młodego wieku obecna tu smoczyca pełni bardzo zaszczytną funkcję – dobił go Strażnik pośpiesznie. – Stoi na straży bezpieczeństwa i cnoty... – Zadrapało go w gardle, odkaszlnął nagle. – Bezpieczeństwa i cnoty Księżniczki w Wieży, jedynej córki panującego nam miłościwie Księcia, Pana tych ziem – dokończył gładko.

– Podziwiam – wybełkotał pośpiesznie smok. – Gratuluję... – Zamilkł na wszelki wypadek, ewidentnie obawiając się kolejnej wpadki.

Pasia milczała, przycupnięta na trawie we wdzięcznej pozie, ze spuszczonym skromnie łbem.

– Mamy więc szczerą nadzieję, że nie odmówi nam pan swej pomocy? – rzucił Strażnik pytająco.

– Ależ oczywiście – pośpieszył smok z zapewnieniem. – Jakżebym mógł!

Paskuda uśmiechnęła się, podniosła na Tyfona pełen wdzięczności wzrok, po czym znowu umknęła spojrzeniem w dół. Karczmareczka wykonała rewelacyjną robotę, skonstatował Strażnik z ulgą.

Smok przestąpił z łapy na łapę, wtem przypomniał sobie o czymś. Wyprostował się, wypiął pierś.

– Bo widzi pan, to wszystko przez ten nadmiar sztuki... – zaczął Strażnik perfidnie.

 

* * *

 

Słońce chyliło się ku zachodowi. A oni wciąż siedzieli pod jamą i rozprawiali.

– Ależ jak to możliwe! – gorączkował się Tyfon. – I co, on naprawdę tak powiedział? Że smoki nie potrafią grać?

– Niestety tak – westchnął Strażnik. – Żadni z nich artyści. Sam Orażek tak stwierdził, a przecież nikt nie podważy jego autorytetu. Jednak obecna tu Pasia ujęła się honorem...

Tyfon popatrzył na koleżankę z niekłamanym uwielbieniem. Zatrzepotała rzęsami... i odwróciła łeb. Smok pozieleniał nieco i nie powiedział nic.

– Poszliśmy więc o zakład – objaśniał dalej mężczyzna. – Prawdziwa sztuka aktorska w gadzim wykonaniu. Zagrana najbardziej przekonywująco na świecie. Orażek, gdy zobaczy jej niezbity dowód, wyrazi swe uznanie w najbardziej wyszukany z możliwych sposób. Po pierwsze, przygotuje dyplom, po drugie, stworzy balladę o smoku...

– Prawdziwą balladę własnego autorstwa? – zatchnął się Tyfon z wrażenia. – I dyplom też?

– Oczywiście! – potwierdził Strażnik z mocą. – Dyplom założonej przez niego Akademii Sztuk Wzniosłych. Do tego dochodzi nagroda w postaci stada krów. Tylko że... – westchnął ciężko i dodał znacznie ciszej. – Czy jest to w ogóle możliwe? W tym sęk.

Smok obdarzył go pełnym niezrozumienia spojrzeniem.

– Nasza Pasia z pewnością wygrałaby zakład od razu, taka jest utalentowana – wyjaśnił Strażnik natychmiast. – Ale co z tego, Orażek nie chce uznać jej artyzmu, twierdząc, że jest stroną w zakładzie, a zatem osobą nieobiektywną. Przekonałby go tylko inny, całkiem niezaangażowany smok. Ale znalezienie odpowiednio utalentowanego graniczy niemalże z cudem. Niemniej jednak nie ustajemy w wysiłkach, Pasia i ja...

– Nie szukajcie dalej, znaleźliście idealnego kandydata! – Tyfon zerwał się nagle, rozwinął skrzydła, potrząsnął nimi triumfalnie. – Pokażę mu dzieło prawdziwego geniuszu! Haaa!

Podmuch miotnął Strażnikiem o ziemię, poturlał dobrych parę metrów, zatrzymał na pobliskim drzewie. Smok nawet nie zwrócił na to uwagi.

Piasek poderwany z ziemi nasypał się Pasi do oczu, zamrugała więc i obrzuciła winowajcę karcącym spojrzeniem. Ten zatrzymał się natychmiast. Usiadł, potulnie składając skrzydła.

Strażnik wstał, otrzepał się z kurzu. Sprężystym krokiem powrócił do miejsca narady.

– Drogi kawalerze – oznajmił z namaszczeniem. – Jedno z największych wyzwań, odważę się wręcz stwierdzić: honor smoczego rodu spoczywa na twoich barkach. Czy jesteś jednak pewien, że mu podołasz?

Smok poszarzał nagle. Oczy zwęziły mu się w bardzo nieprzyjemne, wąskie szczeliny.

– Wątpisz? – syknął groźnie.

Strażnik wyprostował się, przybierając pełną godności postawę. Na szczęście nogi nie drżały mu już aż tak wyraźnie.

– Moje wątpliwości nie mają tu nic do rzeczy – odparł surowo. – Stawką jest honor wszystkich smoków i muszę się upewnić, że powierzam go właściwej osobie.

Tyfon popatrzył mu w oczy wyjątkowo poważnie. Milczeli obaj, mierząc się wzrokiem.

– Tak – rzucił wreszcie. – Podołam. Zrobię to, dla honoru smoków. Coś jeszcze?

Strażnik opuścił spojrzenie. Poczuł nagle, jak coś uwiera go w gardle. Może wstyd?

– Nie będzie łatwo – rzucił pośpiesznie. – Misja jest niemalże niemożebna. Przyjedzie tutaj rycerz...

– A ja mam przekonująco zagrać strach – prychnął smok z lekceważeniem. – Kaszka z mleczkiem. Co prawda nie znam tego uczucia... – Odkaszlnął nagle, jakby teraz z kolei jego coś zadrapało w gardle. – Ale sądzę, że jestem w stanie je sobie wyobrazić. Wiesz, obserwowałem ludzi, kiedy przede mną uciekali. Mam więc o tym niejakie pojęcie... – zerknął na Pasię, ta zaś pokręciła łbem w niemym podziwie. Uśmiechnął się więc triumfalnie i mówił dalej: – Byle tylko ten rycerz nie był zbyt niekumaty i wiedział, co robić...

– Na to nie chcielibyśmy cię narażać – przerwał Strażnik zdecydowanie. – Przyjedzie najgorsza lebiega, jaka tylko może być.

Tyfon zmarszczył brwi.

– Myślisz, że nie poradzę sobie z prawdziwym wyzwaniem? – sarknął zaczepnie, zerkając na przycupniętą tuż obok smoczycę.

Spokojnie, tylko spokojnie, upomniał się Strażnik w myślach. Młody, jak to młody, jest przewrażliwiony na punkcie swojego ego. A tu jeszcze panna patrzy... Cóż, taki wiek.

– Mój drogi – uśmiechnął się dobrodusznie – zakład zakładem, ale czy nie sądzisz, że nie powinniśmy nadwerężać twojej reputacji? Załóżmy, że przybędzie tu prawdziwy, doświadczony rycerz, na przykład ten z Czarną Chmurą w herbie. Kto wie, czy złośliwi koledzy nie zaczną szeptać po kątach, że naprawdę zwiałeś przed nim, gdzie pieprz rośnie, a dyplom dostałeś jedynie po znajomości, na otarcie łez?

Smok wbił w niego niespokojne spojrzenie.

– No tak... – wyjąkał z wyraźnie pobrzmiewającymi nutami niepewności w głosie. – Tej opcji zupełnie nie brałem pod uwagę... No tak.

– Dlatego też musimy ci przysłać jakiegoś patałacha – rzucił Strażnik niedbale. – Takiego, o którym wszyscy wiedzą, że nawet stara, schorowana koza by przed nim nie uciekła. Jasnym wtedy będzie, że to najczystsza gra aktorska. I nikt nie będzie miał cienia wątpliwości.

– Dasz radę załatwić takiego? – rzucił gorączkowo smok. – Bo wiesz, kumple jak kumple. Jak coś, to potrafią dopiec, oj, potrafią...

– Nic się nie martw – Strażnik przymrużył oczy i wyciągnął się leniwie na ziemi. – Zrobi się, po starej znajomości.

– Dzięki – wyszeptał Tyfon, wpatrując się w piach przed wejściem do jaskini. – Dzięki ci, stary, naprawdę. Mam u ciebie dług.

Strażnik pokiwał głową. Przymknął oczy. W gardle rosła mu coraz większa gula obrzydzenia do siebie samego. Ten smok był wręcz uroczo młodzieńczo naiwny, a przy tym tak szczerze zaangażowany, że aż wstyd było go haniebnie oszukiwać. Ale cóż, obiecał, że pomoże Czarnym... I zamierzał dotrzymać słowa.

Pasia uśmiechała się pod nosem. Tajemniczo i jakby nieco w rozmarzeniu.

 

* * *

 

Orażek siedział na łóżku w swojej izdebce. Oczy wlepione miał w sufit, palce błądziły w natchnieniu po strunach gitary. Tworzył.

Głośne pukanie do drzwi dopiero za trzecim razem wyrwało go z transu. Sapnął ze złością, odłożył gitarę. Podszedł do drzwi.

– Kto tam? – burknął opryskliwie.

Drzwi niemalże wpadły do środka, pchnięte czyjąś silną dłonią. Orażek spojrzał na przybysza spode łba... Zaraz jednak rozpromienił się w uśmiechu. Na progu stał Strażnik spod Wieży. A Orażek miał przecież u niego całkiem spory dług wdzięczności.

– Ach, to ty – powiedział, wykonując zapraszający gest. – Wejdź!

Strażnik uśmiechnął się w odpowiedzi, zaraz jednak spoważniał.

– Masz u mnie dług – rzucił krótko, przestępując próg.

W głosie dźwięczała mu stal.

 

* * *

 

Tętent końskich kopyt stawał się coraz głośniejszy. Rycerz nadjeżdżał z niewątpliwym pośpiechem. Jakby demon, który go poganiał, wciąż szeptał mu do ucha: niech to się już wreszcie skończy, zrób, co masz zrobić... i chodźmy już spać. Niech się stanie, co ma się stać.

– Smoku, smoku, wyłaź z jamy!

Wreszcie mężczyzna zatrzymał się. W niewielkiej odległości za nim rozwinęła się wąska, czarna wstążka kolegów. Stali w szeregu i patrzyli, poruszając pobladłymi ustami.

Niech się stanie, co ma się stać.

– Wyłaź z jamy, potworze! Wyzywam cię!

Wielkie, szare cielsko wypełzło z jaskini. Ociężały olbrzym zmienił się w śmiercionośną sprężynę, błyskawicznym ruchem wystrzelił w powietrze.... I zastygł tam na ułamek sekundy. Przez chwilę przyglądał się skurczonym na ziemi postaciom.

Nagle zakrył oczy łapami.

– Ach! Och! – zakrzyknął wniebogłosy. – To Missil! TEN Missil! Ach! Och! Och! Ach!

Czarni wybałuszyli oczy, wpatrując się w niebo z niedowierzaniem.

– To Miiisiiiil! – wrzasnął znowu smok. – Mamuuuusiuuuu! Ratunku!

Wywinął dwa salta w powietrzu i niczym z katapulty wystrzelił z powrotem do jamy. Ziemia zadudniła głucho, dookoła hojnie posypały się kawałki skał.

– Maaamuuuusiuuu.... – dobiegł ich jeszcze głuchy, pełen rozpaczy krzyk.

Rycerz przesunął językiem po spierzchniętych wargach. Nagle spiął konia.

– Giń, potworze! – zakrzyknął i rzucił się w kierunku jaskini.

Czarni wrzasnęli chórem, jak jeden mąż.

Missil osadził konia w miejscu. Odwrócił się ku kolegom przez lewe ramię.

– No co? – rzucił nieprzytomnie. – Miałem zabić smoka czy nie?

– To by było baaardzo niehonorowe, wiesz? – powiedział szybko Dowódca. – On tak płacze, ucieka przed tobą do mamusi, a ty huzia za nim? Bez cienia litości? Zhańbiłbyś całą jednostkę!

– Tak, tak! – potwierdzili koledzy z przekonaniem. – Zhańbiłbyś, jak nic!

Missil popatrzył znowu w kierunku jamy.

– No dobrze – wycedził powoli. – Chyba macie rację. To już by było niehonorowe.

Zawrócił konia, z satysfakcją obserwując promieniejące ulgą postacie kolegów.

– Ale żeby mi żaden potem nie wypominał, że nie dałbym rady! – zastrzegł groźnie. – Bo sami widzicie: tylko litość nad nieszczęsną stworą powstrzymała mnie od zadania jej ostatecznego ciosu!

– Tak, tak! – potwierdzili gorliwie. – Jasne, jasne, tak, tak!

Missil zrównał się z oddziałem. Wtem zatrzymał wierzchowca, odwrócił się w kierunku jaskini.

– Śpij spokojnie, smoku! – zakrzyknął łaskawie. – Skoro okazałeś należny szacunek, możesz tu sobie zostać. – Pomilczał chwilę, wtem rozpromienił się pod wpływem jakiejś myśli. – Będziesz nam pilnował Zachodnich Rubieży! – dorzucił gromko i odwrócił się od towarzyszy. – Dobre, co? – zapytał z szerokim uśmiechem.

– Zaiste – wykrztusił Dowódca, na twarz wypełzał mu coraz ciemniejszy rumieniec. – Cóż za genialny, taktyczny plan. A teraz proponuję wracać na zamek, i to śpiesznie. Hrabia Dewar będzie niesłychanie dumny z bohaterskiego pierworodnego.

– O, tak. – Missil promieniał coraz bardziej. – O, tak.

Ruszyli na wschód, wzbijając tumany kurzu.

 

* * *

 

– Genialne – mamrotał Orażek, przytupując w rozemocjonowaniu. – Po prostu genialne!

Tyfon zieleniał z minuty na minutę coraz bardziej.

– Tak sądzicie, mistrzu? – bąknął skromnie.

– Szczyt artyzmu! – oznajmił trubadur z przekonaniem. – Ta poza smoka, zastygłego w przestworzach, jakby po prostu zatrzymał czas i zawisł w nim sobie, ponad górami, ponad słońcem... Wygląda jak symbol, jak herb, jak sama śmierć... A potem ten nagły krzyk!

Oba smoki wpatrywały się w niego urzeczone. Orażek rozkręcał się coraz bardziej.

– Tak, ten krzyk... I wezwanie! Do matki, ale to nie tylko parafraza dziecięcego lęku. To również doskonała alegoria, przypominająca nam o odwiecznej naturze matki wszechrzeczy, o odwoływaniu się do nieskończonego absolutu, o tajemnicy, od której pochodzimy... A jednocześnie konfrontujemy to z przemijalnością wszystkiego, co tylko nas otacza, co nas dotyczy, ten rozpaczliwy krzyk o śmierci, to nagłe wezwanie: ratunku! Tak, nie ma cienia wątpliwości: to było dzieło geniuszu! Jesteś godzien tytułu Artysty Wszechsmoków! Tyfonie, przyjmij moje najszczersze wyrazy uznania! Dyplom Akademii przygotuję co tchu!

Smok sposępniał nieco.

– To nie masz go przy sobie? – wymamrotał, z trudem kryjąc rozczarowanie.

– Jak możesz oczekiwać, że przygotowałbym swój werdykt zawczasu, nie zapoznawszy się z twoimi umiejętnościami?! – obruszył się trubadur. – Za kogo mnie masz? Za sprzedajną gamratkę jaką?

– Ależ skąd, ależ skąd – przeraził się Tyfon nie na żarty. – Mistrzu... Ależ skąd!

Orażek sapał jeszcze przez chwilę, wreszcie rozchmurzył się nieco.

– W ramach wybaczenia mogę wam coś zaśpiewać – oznajmił łaskawie.

Oba smoki natychmiast przysiadły na ogonach, wpatrując się w Orażka z zachwytem. Artysta wyjął gitarę. Usiadł na kamieniu naprzeciwko publiczności, uderzył w struny.

– Hej, dziewczyyynoooo – zaintonował, patrząc, jak oczy rozbłyskują im zachwytem. – Spójrz na miiisiaaa...

– Pasiu... – wychrypiał Strażnik struchlały. – My... Chyba... Musimy już iść...

Nie słuchała go wcale, zatopiona w czarownej melodii.

Usiadł więc na ziemi, zatykając uszy, choć przecież pamiętał doskonale, że i tak niewiele mu to pomoże. Ale lepszy rydz niż nic.

– Kieeedy znów zakwiiitnąąąąą białe bzyyyy....

 

* * *

 

Wieża wyglądała wręcz żałośnie. Jakby była stara, opuszczona i zupełnie nikomu niepotrzebna. W oddali dreptał Razzio, już prawie niknąc wśród drzew.

Strażnik podbiegł do Księżniczki, pochwycił ją w ramiona.

W chwilę potem budowla jakby ożyła, zaświeciła bielą gładkich ścian.

– Jesteś, jesteś... – szeptała gorączkowo Księżniczka, tuląc się do ukochanego. – A jednak jesteś... Co wam tak długo zeszło? – zapytała... i rozpłakała się nagle w głos.

– A takie tam – rzucił, siląc się na spokój, chociaż wspomnienie koncertu Orażka przyprawiało go o dreszcze. – Niemożebna misja, męskie sprawy, co ci będę mówił, sama wiesz. Ale wszystko już dobrze. Pasia spisała się doskonale.

Zerknęli na smoczycę. Stała nad wodą i wodziła po rozkołysanej powierzchni niewidzącym wzrokiem. Nagle drgnęła, odwróciła się ku nim.

– Biały miś – westchnęła z rozmarzeniem.

Księżniczka popatrzyła Strażnikowi w oczy ze zdumieniem. Mrugnął porozumiewawczo.

– Ma na imię Tyfon – wyszeptał jej dyskretnie do ucha. – Jest straaasznie duży, nawet jak na smoka. Ale młodziak jeszcze.

Roześmiała, kręcąc głową z żartobliwą dezaprobatą.

– A więc to tak... – mruknęła, rozbawiona. – Biały miś?

Potaknął gorliwie. Stali przez chwilę, wpatrując się w siebie z pojaśniałymi twarzami. Nagle złapali się za ręce i popędzili na górę co sił.

– Biały miś – zabulgotało kolejne westchnienie wśród fal.

 


< 25 >