Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 26>|>

Migracja szczurów

 

 

Kataklizm zapowiadano od dawna. Najpierw klimat ocieplał się stopniowo, później na rok 2550 synoptycy przewidywali gwałtowny skok temperatur. Lodowiec stopniał niemal w sześćdziesięciu procentach. Woda pochłonęła ogromne połacie lądu. W nocy z drugiego na trzeciego czerwca w Ocean Indyjski, który połączył się z Morzem Czerwonym, Śródziemnym i Bałtykiem, uderzył ogromny meteoryt. Fala wysoka na trzydzieści metrów dotarła do wybrzeży Europy, niszcząc budynki i zabijając setki ludzi. Woda podeszła aż pod Warszawę, zalewając Plac Przymierza.

Na nadzwyczajnym posiedzeniu rady ONZ zapadła decyzja o ewakuacji ludności w bezpieczne miejsce, na kraniec kontynentu. Obywatele zmuszeni do opuszczenia domostw migrowali na północ, gdzie znajdowała się największa, niezatopiona przez ocean część lądu.

Tu, na terenie dawnej Norwegii, założono Nową Europę. Terytorium trzystu dwudziestu czterech tysięcy kilometrów kwadratowych podzielono na obozy zajmowane przez poszczególne narody.

Europie w obliczu katastrofy potrzebny był człowiek o wielkim autorytecie. Przywódcą Nowej Europy został Polak, Walery Gołębiewski – mężczyzna odważny, odznaczający się niebywałą inteligencją i silną postawą moralną. Wysoki, barczysty, bez wątpienia stanowił najlepszą wizytówkę kontynentu w pertraktacjach z Ameryką i Azją.

Mimo silnego przywódcy Europa nie zdołała powrócić do minionej świetności. Narastały konflikty zbrojne, strajki i epidemie, niezadowolenie ludności z obniżającego się poziomu życia sięgało zenitu.

Kiedy część wody cofnęła się do oceanów, wielu ludzi powróciło do niszczejących miast. Reszta została w obozach.

Zdawało się wtedy, że jest to apogeum, moment krytyczny w dziejach planety. Zdawało się, że nic gorszego nie może już spotkać znękanej ludzkości. Nikt nie domyślał się, że najgorsze dopiero ma nadejść...

 

* * *

 

Przez kłęby czarnego dymu promienie słońca prawie nie docierały na Ziemię. Ludzie wciąż jeszcze spali, śniąc o starym świecie. Rok 2597 nie przyniósł polskiemu obozowi wielkich zmian, ani społecznych, ani gospodarczych. Znów wybuchały bunty, znów dokonywano zuchwałych rozbojów. Nowy rząd nie potrafił opanować sytuacji.

Wszystko to miało swój początek dwadzieścia lat temu, gdy złoża surowców naturalnych zaczęły się wyczerpywać. Najpierw skończył się węgiel, potem ropa, a wreszcie gaz i rudy metali. Ziemia stała się jałowa i pusta jak łupina orzecha, którego wnętrze toczy robak. Poczyniono wszelkie starania, by zatrzymać ten powolny upadek. Nie zdało się to na nic. Wszystkie metody zawiodły.

Ulice zaroiły się od wraków porzuconych samochodów. Ruszyła wzmożona wycinka lasów. Pod wpływem zbyt wielkiej emisji związków siarki temperatura powietrza zaczęła gwałtownie wzrastać.

Rząd karmił ludność czczymi obietnicami, każde poprzednie kłamstwo łatając kolejnym. Ostatnią nadzieję pokładano w Bogu, jednak i ten nie pomógł. Kościół ogłosił zbliżający się Armagedon. Kres ludzkości nie nadszedł. Planeta, z której wnętrza wyrwano już wszystko, rozpoczęła zemstę na człowieku.

Proces rozpadu planety zapoczątkowano lata temu, gdy przyszłe losy Ziemi nie były jeszcze znane. Bezpośrednią przyczynę degradacji środowiska stanowiła migracja szczurów – tak określono masowe przemieszczanie się ludności. Gdy upadła większość fabryk i zakładów przemysłowych, zaczęto szukać pracy gdzie indziej. Mieszkańcy małych miast przenosili się do większych, zaś ich miejsca zajmowali ci, którzy mieszkali na wsiach. Przybyli tak licznie, że władze zmuszone były oddać do użytku nawet opuszczone hale fabryczne i magazyny. Kiedy i tych zabrakło, rozpoczęto budowę prowizorycznych domów. Przestępczość kwitła. Nie było komu utrzymywać porządku w tak wielkim zagęszczeniu ludności.

Z każdym dniem slumsy obejmowały coraz większy obszar. Zaczynały się tuż za obrzeżami miast i ciągnęły wzdłuż całej granicy. Coś trzeba było z tym zrobić. Taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Niespodziewanie nadeszła dobra – jak się wtedy wydawało – wiadomość. Ostatnia ekspedycja kosmiczna powróciła z próbkami skał do analizy.

Polski rząd powierzył grupie ludzi zadanie, które z pozoru wydawało się niewykonalne. Stworzono plany odnalezienia w kosmosie surowców zdolnych zastąpić te, które się wyczerpały.

– Trzeba działać szybko – rzekł wtedy prezydent. – Trzeba działać szybko, bo to nasza ostatnia szansa. Nasza ostatnia nadzieja.

Walery Gołębiewski rządził wiele lat. Cały czas wierzył, że uda mu się coś zmienić.

Dowódcą statku kosmicznego został młody kapitan, Szczęsny Zamysłowski. Przygotowania trwały długo. Wreszcie zebrano sześcioosobową załogę, zapasy żywności oraz niezbędny ekwipunek. Lot, na który zużyto cały zapas paliwa, odbył się bez większych trudności. Statek wyposażony był w najnowocześniejszy sprzęt nawigacyjny.

Po starcie skierował się na odległą galaktykę. Załoga zebrała próbki skał z planety, na której wylądowała. Były to twarde, czarne bryły zlepionych ze sobą minerałów. Ludzkość nie znała tego pierwiastka. Skałę zbadano we wszystkich instytutach naukowych na świecie. Naukowcy byli zgodni co do wyciągniętych wniosków.

Czarna skała miała niezwykłe właściwości. W reakcji z wodą stawała się źródłem potężnej energii. Rozpuszczona przypominała smołę. Miała wysoką temperaturę wrzenia i bardzo niską zamarzania. Wkrótce zaczęto stosować ją jako zamiennik ropy naftowej, a jej pojawienie się wywołało wzrost gospodarczy.

Skałę nazwano dektozytem. Na Ziemię sprowadzono setki ton czarnego surowca. Utworzono specjalne miejsca do jego składowania.

Na początku skutki uboczne wykorzystywania dektozytu nie były widoczne. Nikt nie mógł jednak przewidzieć, że długotrwała reakcja z tlenem spowoduje rozszczepianie się pierwiastka. Z hałd zaczął ulatniać się czarny gaz. Nie wiązał się z cząsteczkami tlenu; był lżejszy. Unosił się wysoko, aż pod powłokę ozonową. Nie sposób było zatrzymać tego procesu. Wybuchła panika.

W obawie przed radioaktywnością skałę zakopywano w ziemi, zatapiano w oceanach. Było to działanie pochopne i nieprzemyślane. Większość wód została skażona, tworzyły się też wycieki, jak gdyby Ziemia chciała wyrzucić intruza ze swojego wnętrza. Wszystkie rośliny sczerniały. Parowanie wód przyczyniło się do emisji gazu, aż wreszcie dym przesłonił słońce. Zapanowała niemal całkowita ciemność.

 

* * *

 

Szczęsny Zamysłowski siedział w fotelu. Jego biuro mieściło się na przedostatnim piętrze rządowego wieżowca. Naciskając pilot, podniósł rolety.

Za oknem panował mrok. Choć było dopiero południe, w dole świeciły wszystkie latarnie. Zakazano używania maszyn spalinowych. Znów przemieszczano się wyłącznie za pomocą rowerów i pojazdów zasilanych energią elektryczną. Sam Szczęsny tego ranka dostał się do pracy rykszą, która zdobywała sobie coraz większą popularność.

Szczęsnego przepełniało poczucie winy. Odpowiedzialność za obecną sytuację na świecie spadała na niego. Przedtem był sławny, teraz już tylko znienawidzony. Prometeusz tysiąclecia, który, zamiast światła, przyniósł ludziom wieczną ciemność. Miał wrażenie, że przegrał, zawiódł na całej linii. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że dektozyt znalazł się na Ziemi tylko dzięki niemu.

Zatelefonował. Cały czas należało szukać substancji neutralizującej działanie czarnej skały, bowiem chemicy dowiedli, że istnieje pierwiastek zdolny pochłonąć cząsteczki dektozytu. Substancja ta znajdowała się głęboko pod powierzchnią ziemi, a jej występowanie było nieregularne. Powstały setki kopalń zatrudniających tysiące ludzi. Poszukiwania trwały nieprzerywalnie całymi dniami. Zwierzchnictwo nad nimi objął Szczęsny, mianowany pierwszym inspektorem.

Pewnego razu, spacerując wyludnionymi przedmieściami, wpatrzył się w mijany krajobraz. Wszędzie zalegały góry ziemi. Szukano cudownej substancji, zdolnej przywrócić blask słońca. Roślinność marniała, warzywa i owoce nie nadawały się do jedzenia. Istniały specjalne szklarnie, w których rosły nieskażone rośliny, lecz korzystać z nich mogła jedynie bogatsza część obywateli. Biedni poprzez jedzenie i wodę wchłaniali czarny pierwiastek. Ich skóra po pewnym czasie przybierała złotobrązowy odcień, do złudzenia przypominający nadmorską opaleniznę.

Uwagę Szczęsnego przykuła opuszczona hala produkcyjna. Budynek otoczony był wysokim murem. Mimo że na drzwiach wisiała kłódka, a okna zamalowano ciemną farbą, z wnętrza dochodził niepokojący dźwięk. Hałas podobny do tego, jaki towarzyszy działającej fabryce. Szczęsny wszedł na teren opuszczonego zakładu. Nacisnął klamkę. Zamknięte, drzwi nawet nie drgnęły. Kiedy przyłożył do nich ucho, usłyszał monotonne buczenie. Skierował się na tyłu budynku.

W hali było gorąco. W powietrzu unosiła się woń smaru. Panował zaduch tak silny, że inspektorowi Zamysłowskiemu brakło tchu.

Stał na najwyższym podeście. Na niższych poziomach chodzili mężczyźni z bronią automatyczną. Strażnicy. Nosili czarne mundury i czapki z wyszytą literą „N”. Ludzie z Nacji. Organizacja ta – początkowo o charakterze militarnym – powstała w czasach wojen domowych. Zrzeszała ludność wszystkich narodów, ras i wyznań. Gdy nastał pokój, Nacja utworzyła odrębne państwo.

W podłożu hali wykopano dół głęboki na wiele metrów w głąb. Obok zalegały hałdy ziemi. Robotnicy wywozili ją taczkami. Pracowali tam nie tylko mężczyźni, lecz także kobiety i dzieci. Było to niedozwolone, podobnie jak obecność Nacji na terenie polskiego obozu.

Wszyscy pracownicy mieli ciemną skórę, podarte ubrania świadczyły o ich ubóstwie.

Szczęsny wiedział już, co to za miejsce. Nielegalna kopalnia. Nacja szukała tu pierwiastka zwanego pasywnym, który neutralizował działanie dektozytu. Szczęsny jako inspektor zobowiązany był do wydania nakazu zamknięcia kopalni.

Z dołu dobiegał gwar. Robotnik leżał na ziemi. Strażnik uderzył go kolbą w głowę. Krzyczał. Po chwili wszystko wróciło do normy.

Szczęsny usłyszał na schodach kroki. Nie miał się gdzie ukryć.

Wysoka kobieta niosła skrzynię. Zatrzymała się na widok nieznajomego.

– Kim jesteś? – spytała łamaną polszczyzną. Cofnęła się o krok.

– Stój! – Ton Szczęsnego był stanowczy.

Bał się, że kobieta zdradzi jego obecność. Pociągnął ją za rękaw uniformu. Wyszli na dwór.

– Puść mnie! – zawołała, wbijając paznokcie w jego dłoń.

– Co to za miejsce? Kim są ci ludzie?

– Nie wolno mi mówić. – Pokręciła przecząco głową.

Szczęsny, z natury łagodny, teraz gwałtownie chwycił kobietę za nadgarstek. Wpatrywał się w jej zielone oczy.

– Jak się nazywasz?!

– Sara – odrzekła.

Sama potem zastanawiała się, dlaczego opowiedziała Szczęsnemu całą historię. Mówiła o prezydencie Nacji – Williamie Barentsenie. To on był pomysłodawcą wysłania wywiadu do polskiego obozu. Agenci odkryli, że na terenie Przylądka Północnego pierwiastek niwelujący cząsteczki dektozytu występuje we wzmożonej ilości. Prezydent Nacji nadal uzurpował sobie prawo do ziem, które zostały przydzielone Polakom. Wydał rozkaz nielegalnego wydobycia pierwiastka. Wybrano miejsce, zwieziono maszyny. Ludzie nie mieli wyboru, byli zmuszeni do pracy. Mieszkali i pracowali w tej samej hali fabrycznej. Wśród nich znalazła się także Sara...

Szczęsny patrzył z zadumą w czarne niebo. Wiedział, że najpóźniej za dwa dni ta nielegalna kopalnia przestanie istnieć. Nie zamierzał pozwalać Nacji na wydobywanie czegokolwiek bez zgody polskiego rządu.

Z hali wyszedł strażnik z karabinem. Obrzucił Szczęsnego gniewnym spojrzeniem. Uniósł rękę, zamierzając uderzyć Sarę. Kobieta krzyknęła, zasłaniając twarz. Szczęsny powstrzymał dłoń strażnika. Mężczyzna wymierzył w niego broń, położył palec na spuście.

Chwilę potem zjawił się drugi wartownik.

– Co się dzieje? – zapytał. Tamten skinął głową na Szczęsnego.

– Sprzątnąć go?

– Nie! On pracuje dla rządu.

Szczęsny zrozumiał, że praca dla rządu właśnie ocaliła mu życie. Ale co z Sarą? Kobieta nie chciała wracać do kopalni. Płakała.

– To moja siostra – powiedział nagle Szczęsny. Skłamał.

Wyjął portfel z kieszeni kurtki. Oczy strażników zabłysły na myśl o pieniądzach. Chwilę naradzali się po cichu, wreszcie przyjęli czek na kwotę ponad pięćdziesięciu tysięcy polskich złotych.

– Co robisz? – szepnęła Sara.

Razem odeszli w mrok. Szczęsny milczał przez moment.

– Ja nie mam tu domu – mówiła dalej. – Dokąd mam iść?

Nie pomyślał o tym. Chciał po prostu zwrócić jej wolność.

– Zabiorę cię do mojego apartamentu – powiedział. – Mieszkam w rządowym wieżowcu.

 

* * *

 

Pomiędzy polskim rządem a prezydentem Nacji wybuchł otwarty konflikt. Dokument, na mocy którego obóz polski umiejscowiono na terenach Przylądka Północnego, uznano za nieważny. Nacja zażądała usunięcia Polaków na tereny pozalewowe. Walery Gołębiewski zaoponował. Na spotkaniu wyznaczonym na czwartego października nie zawarto oczekiwanego pokoju.

– Nie! – William Barentsen uderzył pięścią w stół. Powiedział po angielsku: – Rozejmu nie będzie.

Po rozmowie z Sarą Szczęsny nabrał pewnych podejrzeń. Teraz, słuchając Barentsena, zyskał pewność. Nacja wybudowała już reaktor do rozszczepiania pierwiastka pasywnego. Jako miejsce jego położenia wybrano granicę miasta Hammerfest, od kilku lat noszącego nazwę Mała Warszawa.

Chemicy dowiedli, że chmura gazu pierwiastka pasywnego zdolna jest wchłonąć w siebie cząsteczki dektozytu. Ruszyła masowa eksploatacja nawet z terenów zamieszkanych.

O świcie ludzie z Nacji wtargnęli do miasta. Oddział liczący ponad sześć tysięcy mundurowych rozpoczął proces wysiedlenia ludności.

Sara wyjrzała przez okno. Widziała uzbrojonych mężczyzn, zmierzających do rządowego wieżowca.

– Szczęsny!

Ten krzyk był zwiastunem nieszczęścia.

– To już koniec – rzekł z rezygnacją Szczęsny, dostrzegłszy żołnierzy. – Przegraliśmy.

W jego umyśle jawiła się apokaliptyczna wizja. Nie wierzył w zawarcie rozejmu. Sojusz z Nacją nie wchodził w grę.

Chwycił Sarę za rękę. Wybiegli tylnymi drzwiami. Windą zjechali na najniższy poziom. Stamtąd przez pralnię wydostali się na zewnątrz. Wezwali rykszę. Piętnaście minut później byli w głównej siedzibie rządu.

Zamieszanie trwało wiele dni. Prezydent nie wiedział, co począć, jak powstrzymać falę wysiedleń. Lud polski, straciwszy cierpliwość, coraz częściej występował przeciw władzy. Potrzebował przywódcy.

– Szczęsny – rzekł Walery Gołębiewski – musisz stanąć na czele rebelii.

– Jak to? – zapytał zdziwiony. – Chce pan, abym wystąpił przeciw własnemu krajowi?

– Chłopcze...

Prezydent napełnił kieliszek wytrawnym winem. Podał go rozmówcy. Szczęsny podziękował. Zajął wskazane mu miejsce.

– Nie namawiam cię do zdrady stanu, są przecież ideały, którym trzeba być wiernym. Zostaniesz przywódcą ludu, by ostrze agresji zwrócić przeciwko Nacji.

Szczęsny miał pokierować narodem tak, by jego siłę wykorzystać w ataku na nieprzyjaciela.

Na wiecu słuchano go w skupieniu.

– Ład i porządek to rzeczy, których nam dziś brakuje – powiedział na zakończenie. – Tylko razem jesteśmy silni. Tylko razem możemy pokonać Nację.

Ludzie bili brawo. Udało się. Szczęsny Zamysłowski, z wykształcenia pilot, kosmonauta, polityk, wreszcie pierwszy inspektor kraju, okrzyknięty został nowym prezydentem. O takiej funkcji nigdy nawet nie marzył. Walery Gołębiewski usunął się w cień, pozostawiając wolną rękę następcy.

Władzę w obozie polskim przejął William Barentsen. Wydał mnóstwo zezwoleń na budowę nowych kopalń. Reaktor do rozszczepiania pierwiastka pasywnego pracował dniem i nocą. Środowisko stawało się coraz silniej skażone, okoliczna ludność chorowała. Mimo to Nacja nie przerywała swoich działań. Pojawiło się więcej szklarni z oczyszczoną glebą, wybudowano kilka ujęć wody nadającej się do picia. Stanowiły one luksus dostępny zaledwie garstce wysoko postawionych osób.

Rebelia wybuchła niespodziewanie. Dwa miesiące zbierano broń pneumatyczną, laserową i maszynową. Wreszcie byli gotowi. Uderzyli całą siłą na gmach obecnego rządu. Niczego nie przeczuwający członkowie Nacji skapitulowali. Polacy byli zaskoczeni łatwością powodzenia akcji, tym bardziej że w noc poprzedzającą atak zmarł nagle William Barentsen.

Podpisano układ o zawarciu pokoju. Ludzie po ponad półrocznej przerwie mogli wrócić do domów.

– Czy powinienem wydać nakaz zniszczenia reaktora? – zapytał Szczęsny.

Sara uśmiechnęła się.

– Nie wiem. Nie znam się na polityce – odparła.

Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo ją kocha. Zrozumiał to, gdy miał ją stracić. Na zawsze. Wystąpiły u niej typowe symptomy zatrucia czarną skałą – co jakiś czas odzywał się suchy kaszel, spojówki były zaczerwienione, a na rękach tworzyły się sińce podskórnych wylewów. Szczęsny widział wielu ludzi z takimi objawami. Zdawał sobie sprawę, że nie było dla nich nadziei, gdyż żadne leki nie hamowały rozwoju choroby. Pozbawieni dostępu do słońca, jedynego ratunku, musieli umrzeć prędzej czy później.

– Zniszczenie reaktora nie rozwiąże sprawy dektozytu – ciągnął temat dalej, by oddalić od siebie myśli o śmierci Sary. – Reaktor rozszczepiając cząstki pierwiastka pasywnego skaża środowisko promieniowaniem radioaktywnym... Co prawda szkodliwe działanie zanika po upływie kilku minut, jednak naraża to ludzi na niebezpieczeństwo. Musi być inny sposób.

Szczęsny spojrzał przed siebie, na zupełnie pustą ścianę. Przez moment wahał się, a potem spokojnie powiedział:

– Wiem. Znalazłem rozwiązanie, które cały czas było tak blisko...

 

* * *

 

W równym rzędzie ustawiono czterdzieści bezzałogowych rakiet. Wbudowano w nie reaktory. Paliwem był płynny dektozyt.

– Sześć, pięć, cztery... – odliczał ktoś przez megafon. – Trzy, dwa, jeden...

Huk rozerwał powietrze. Z silników buchnął ogień. Rakiety wystartowały.

W bazie obserwowano ich lot na monitorze. Każda z rakiet obrała inny kurs. Wszystkie miały podczepione do pokładów bomby zegarowe.

Szczęsny wraz z grupą kosmonautów czekał w napięciu.

Gdy rakiety dotarły do wytyczonych pozycji, ładunki wybuchowe eksplodowały. Reaktory uwolniły chmury rozszczepionego pierwiastka pasywnego. Kilka minut później promieniowanie radioaktywne przestało oddziaływać. Cząsteczki pierwiastka zaczęły wchłaniać w siebie czarny gaz.

W końcu zmęczony Szczęsny zasnął przy panelu nawigacyjnym. Wszyscy dawno rozeszli się do domów.

Obudziło go ciepło. Spojrzał przez zabrudzoną szybę Bazy Lotów Kosmicznych wprost w błękit nieba. Długo stał z zapartym tchem, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

Ludzie wylegli na ulice, by podziwiać to niezwykłe zjawisko. Cud. One jednak się zdarzają.

Zadzwonił wideofon. Na wyświetlaczu ukazała się twarz Walerego Gołębiewskiego. Prezydent informował, że zrzeka się władzy na rzecz Szczęsnego, że jest mu wdzięczny. Wszyscy są.

Szczęsny w pośpiechu zdjął płaszcz z wieszaka. Rykszą dojechał do rządowego apartamentu. Musiał porozmawiać z ukochaną, obwieścić jej nowinę. Teraz, gdy życie powróciło do normy, Sara na pewno wyzdrowieje...

W salonie było widno. Sara leżała na kanapie, przykryta pledem. Ciepły, jasny promień słońca padał na jej twarz.

– Obudź się! – zawołał.

Kobieta nie drgnęła. Zaniepokojony dotknął jej dłoni. Była zimna. Serce Szczęsnego ścisnęło się z bólu.

Sara nie żyła. Umarła, nie ujrzawszy słońca.

 


< 26 >