Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 28>|>

Bajka o cudownej nagrodzie

 

 

Dominik Mucha nie mieszkał za siedmioma górami ani za siedmioma rzekami. Nie mieszkał za siedmioma morzami ani za siedmioma lasami. Ba! Nie mieszkał nawet za siedmioma polami ani (co w bajkach się zresztą nieczęsto zdarza) za siedmioma gościńcami. Prawda była taka, że Dominik Mucha mieszkał w kamienicy przy ulicy Dębowej, w dokładnie tej, której podwórko otoczone było szczelnie szarymi murami ze wszystkich stron, która za stara była na nawet najbardziej rozklekotane i trzeszczące przeraźliwie windy, i w której przemęczone, zbyt zbutwiałe na okazywanie litości piecyki gazowe co rusz posyłały któregoś z mieszkańców w smutną podróż na koszt miasta prosto pod lipy w Alei Zapomnianych.

Dominik Mucha wiedział doskonale, że któregoś dnia i jego czeka podobna wyprawa i, szczerze powiedziawszy, oczekiwał jej z dziwaczną mieszaniną niecierpliwości oraz strachu. Bo trzeba wam wiedzieć, że Dominik Mucha nie miał łatwego życia, o nie... Dominik Mucha od samego urodzenia wiódł życie koślawe, żałosne, mizerne, puste, funta kłaków warte, beznadziejne i pokurczone. Ponoć miała to być wina jego matki, która nawet w czasie porodu urżnięta była do nieprzytomności i lekarze w szpitalu nie bardzo wiedzieli, jak się do całej sprawy zabrać. Radzili więc nad wpółprzytomną kobietą, obmyślając najbezpieczniejsze sposoby sprowadzenia Dominika Muchy na ten spowity oparami denaturatu świat. Czas mijał, lekarze radzili, znieczulona matka Dominika bełkotała coś w malignie, a Dominik się denerwował. Niby należało się już rodzić, niby czas już było między ludzi, a jednak nic się nie działo, jakby wszyscy, z jego własną matką włącznie, zupełnie o nim zapomnieli. Zniecierpliwił się więc Dominik czekaniem, zebrał się w sobie raz i dwa, i sam z siebie się urodził. Jemu samemu wydawało się to najwłaściwszym i najrozsądniejszym rozwiązaniem, ale z drugiej strony, co też można wiedzieć o rozsądku, kiedy ma się raptem dziewięć miesięcy nieporadnego życia i się człowiek jeszcze nie nauczył choćby i oddychać. Tego wszystkiego Dominik Mucha wiedzieć nijak nie mógł i jak postanowił, tak się urodził.

A należało jednak poczekać na lekarzy.

Wskutek raptusowatości urodził się Dominik niewłaściwie i bez pomysłu. Urodził się chyłkiem, niezdarnie i w pośpiechu, a wszyscy przecież wiemy, że co nagle, to... no właśnie.

I za ten pośpiech przyszło Dominikowi zapłacić cenę ogromną. A mianowicie, przyszło mu zapłacić całym swoim życiem, urodził się bowiem Dominik Mucha niedokończony, pomarszczony i uszczknięty tak na ciele, jak i na rozumie. W pierwszej chwili nie było tego widać tak dokładnie i lekarze nawet zaczęli sobie gratulować roztropności, że oto nie spieszyli się z nagłymi działaniami, które mogłyby tylko Dominikowi i jego matce niepotrzebnego piwa nawarzyć, ale kiedy tylko wykonano pierwsze testy i badania, okazało się, iż nie wszystko poszło tak gładko, jak biało okitlowani panowie z siwymi bródkami by Dominikowi, a jeszcze bardziej sobie, życzyli. Tak to już z doktorami jest, że lubią, gdy wszystko układa się zgodnie z wielce mądrymi książkami, które każdy z nich musi przez całe życie wertować, aby jego znajomi i rodzice wiedzieli, jak ciężko jest być lekarzem... Tymczasem Dominik o żadnych książkach nie miał pojęcia, i jako się już rzekło, urodził się zupełnie po swojemu, a przy tym zupełnie nie tak jak należało. A przecież był to dopiero początek...

Dominik miał i szczęście, i nieszczęście przy tym nigdy więcej ze swoją matką się nie widzieć. Gdyby to od niego zależało, pewnie wolałby choćby i taką, jaką przyszło mu mieć, jednak tego samego nie dało się powiedzieć o niej, bowiem matka Dominika Muchy wybór, choćby i ograniczony, miała i zdecydowała się ograniczonego, tu i ówdzie niedokończonego, niefortunnie upośledzonego Dominika przy sobie nie zatrzymywać. I tak trafił Dominik Mucha do domu dziecka, gdzie rósł sobie pokurczony, w ortopedycznych buciskach, które obcierały mu stopy do krwi, zaśliniony i przedwcześnie bezzębny. Ach! Jakże jednak chciał on żyć! Choć niewielkie mu dawano szanse, nauczył się Dominik Mucha chodzić, jeść najpierw łyżką, a potem i widelcem, wciągać spodnie i zapinać koszulę, czesać (to Dominik Mucha lubił szczególnie, z uwagi na wielki bursztynowy grzebień, który mu podarowano), wiązać sznurowadła, chodzić po schodach (ale bez pośpiechu), a z czasem też i bełkotliwie mówić, trochę czytać, trochę pisać (przede wszystkim własne imię i nazwisko), nucić pod nosem, nastawiać wodę na herbatę, kroić chleb i ser, zmywać talerze i wynosić śmieci, prać (no, tyle o ile...) i wiele jeszcze innych rzeczy, które miały zapewnić mu szansę przetrwania. I tylko z uśmiechaniem się miał Dominik Mucha największe problemy, jako że nikt nigdy jakoś się nie kwapił, aby mu z tego przedmiotu udzielić jakichkolwiek lekcji. Nie brakło natomiast chętnych do nauczania łez, kopniaków, poszturchiwań, plucia do zupy, szyderstw, pająków w pościeli, podstawiania nogi, spychania ze schodów, podkładania pinezek, wyzwisk i uprzykrzania życia na wszelkie możliwe sposoby. Wydawał się przy tym Dominik Mucha do podobnej nauki kandydatem zgoła idealnym. Zapóźniony, wiecznie z lekka zaśliniony, krzywy i pokręcony, w ortopedycznych butach, które niczym ołowiane kotwice tym mocniej trzymały go przy ziemi, niedosłyszący i na jedno oko ociemniały, zapyziały jakiś taki i bezkształtny... Mógłby i powinien w gruncie rzeczy wzbudzać litość, ale jakże prosić o ludzkie uczucia tam, gdzie mało kto je kiedykolwiek na oczy widział.

I przeżył tak Dominik Mucha lat niemało, niedużo, aż przyszedł czas, kiedy należało sierociniec opuścić i zacząć żyć po swojemu, na własny rachunek i z własnym, samotnym jak palec w bucie krzyżem do dźwigania na plecach. Został Dominik Mucha orzeczony jako zdolny do samodzielnej egzystencji, dostał na koszt państwa mieszkanko i rentę, a z nimi całe, nowe, szczęśliwe, jak mu obiecywano, życie. I szybko zatęsknił Dominik Mucha za kopniakami, poszturchiwaniami, pluciem do zupy, pająkami w pościeli, podstawianiem nogi, spychaniem ze schodów, podkładaniem pinezek i całym tym uprzykrzaniem, bo choć nie były mu miłe, to przecież zawsze znaczyły, iż jakieś ludzkie istoty są wciąż wokół niego. Nie tęsknił natomiast za szyderstwami, wyzwiskami i łzami, bo tych stale miał pod dostatkiem. Wystarczyło wyjść z domu, spróbować zrobić zakupy w sklepie na rogu, pokręcić się po podwórku kamienicy... Musiało upłynąć wiele czasu zanim okolica nauczyła się żyć z Dominikiem, zanim listonosz przestał spluwać z obrzydzeniem, wręczając mu co miesiąc rentę, zanim sprzedawczynie w sklepie przestały się otwarcie śmiać i naigrywać z jego bełkotliwej mowy, zanim dzieciaki na podwórku przyzwyczaiły się do jego obecności na ławeczce pod ścianą i przestały znudzone pokrzykiwać na niego i rzucać gnijącymi jabłkami.

Tyle przynajmniej mógł Dominik powiedzieć, że życie mu się jakoś ustabilizowało. Spędzał je latem na ławce, a zimą w kuchennym oknie, czekając na listonosza i na łaskawą śmierć dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, a potem to już latami. I nie różniły się te lata od siebie absolutnie niczym, bo też i nie miał Dominik Mucha wiedzy żadnej o świecie, a choć i w telewizor czasem zaglądał, czy radia posłuchał wieczorem, to niewiele sobie robił z wieści wszelakich, nie szukał sensacji, wzruszeń albo ekscytacji. Nie poszukiwał ucieczki od swego życia mizernego, bo wierzył głęboko, że tylko takie życie mu się należało, że innego mieć by nie mógł, i że nie ma się co oglądać na innych, bo przecież i tak cud się nie stanie. A przy tym nie rozumiał Dominik różnicy pomiędzy dobrem a złem i przez to też nie czuł się wielce pokrzywdzony. Ot, był sobie, jaki był, i wiódł życie, jakie wiódł, bo widać tak być miało, bo widać tak już świat był urządzony, a z tym Dominik wydawał się być we własnym sumieniu pogodzony i kwita. Jednego tylko pragnął Dominik w życiu, o jednym tylko śnił i marzył, jedna tylko wizja budziła w nim emocje. A w wizji tej, w ciepłe jakieś, słoneczne popołudnie, przed siedzącym na ławeczce Dominikiem objawiał się anioł świetlisty po to, aby Dominikowi przynieść radosną nowinę. Dominiku, mówił anioł w Dominika wizji, nie trap się. Oto Pan nasz ulitował się nad tobą, Dominiku. Nie musisz już dalej żyć.

I uśmiechał się Dominik Mucha do siebie, kiedy wyobrażał sobie, jak to wreszcie i on wyrusza w swą ostatnią podróż na koszt miasta prosto pod lipy w Alei Zapomnianych, kiedy przedstawiał sobie, jak to wspaniale musi być tak po prostu sobie nie być. Nie marzył Dominik o raju, nie marzył o życiu pośmiertnym, nie dbał szczególnie o nieśmiertelność swej, było nie było, czystej i mało wyświechtanej duszy. Marzył Dominik jedynie o tym, by nie być, by nie musieć przesiadywać na ławeczce, nie musieć przesiadywać na trzeszczącym krześle przy kuchennym oknie, a przede wszystkim nie czekać już, nie czekać, niechże się to potworne czekanie skończy!

I im dłużej Dominik Mucha czekał, im więcej lat coraz bardziej wykręcało już i tak na wskroś losem poprzetrącane członki, im trudniej mu było wdrapać się na ławeczkę i im żałośniej trzeszczało kuchenne krzesełko, tym głębiej się Dominik pogrążał w swoim marzeniu i tym rzadziej i mniej przytomnie wynurzał się na powierzchnię rzeczywistości.

Aż pewnego wrześniowego wieczora siedział Dominik Mucha na ławeczce przed swą kamienicą, nieświadom rodzinnej kłótni w mieszkaniu na pierwszym, która zakończyć się miała rodzinną zbrodnią, nieświadom zapijaczonych trzydziestoletnich starców, którzy już dawno zaprzestali rzucać w niego ogryzkami, a tego wieczora stali tylko nieobecni w oczekiwaniu na dilera, nieświadom smrodu śmietnika i obszczanych kątów podwórka, nieświadom głodu, wojen i cierpienia na świecie, ba! nieświadom nawet mokrej, rosnącej plamy w kroku jego własnych spodni. Pogrążony w zamyśleniu, zatopiony w swym marzeniu, nie zauważył anioła, który zstąpił z niebios i stanął tuż przed nim, ostrożnie unikając psich kup zaścielających podwórko. Dopiero kiedy anioł zatrzepotał swymi świetlistymi skrzydłami i niebiańskim wiatrem owiał twarz Dominika, ten otworzył oczy i ujrzał anioła w całej jego krasie. I zapłakał Dominik Mucha ze szczęścia natychmiast, nie mając nawet siły ręki podnieść, czy choćby i ust otworzyć. Tymczasem anioł uśmiechnął się do niego, bo wiedział dokładnie, co się w duszy Dominika działo, i chciał dać Dominikowi chwil parę na ochłonięcie, zanim do niego przemówi. I kiedy Dominik Mucha doszedł do siebie już na tyle, żeby postrzępionym, brudnym rękawem starego swetra otrzeć łzy z policzków, anioł zbliżył się, siadł Dominikowi na chromych kolanach, objął go za szyję, otoczył skrzydłami promienistymi jak słońce i wciąż szlochającego Dominika ucałował w policzek.

Cierpiałeś, Dominiku, przemówił anioł głosem słodkim jak leśne poziomki. Cierpiałeś lata długie, cierpiałeś w milczeniu i w wielkiej pokorze. Cierpiałeś nie z własnej winy, choć sam nigdy nikogo żeś nie obwiniał. Cierpiałeś niczym Pan nasz, kiedy cierpiał za nas wszystkich, nie bacząc na swój ból i swą niewygodę. I nikt na całym świecie nie potrafiłby zrozumieć twojego cierpienia tak dobrze jak Pan nasz, któremu wszyscy cierpiący są bliscy, a wszelkie ludzkie cierpienie jest jego własnym bólem. Masz rację i dobrze się domyślasz, oto nadszedł kres twego cierpienia, twej drogi boleści, koniec wszelkiemu twemu nieszczęściu. Jednak mylisz się, myśląc, że tu kończy się twe życie, o nie! Oto nie tylko kończy się twa męka, ale zaczyna wielka nagroda. Posłuchaj mnie uważnie, Dominiku. Pan nasz postanowił w nieskończonym swym miłosierdziu udzielić ci łaski cudownej odmiany. Kiedy obudzisz się jutro rano, twe życie całkiem się odmieni. Kiedy obudzisz się jutro rano, będziesz zupełnie innym człowiekiem, choć dusza twoja pozostanie niezmieniona. Bo niezmierzona jest miłość Pana naszego i miłosierdzie Jego!

Po czym anioł jak pojawił się, tak i rozpłynął w powietrzu, a oszołomiony, pogrążony w ekstatycznym transie Dominik Mucha wrócił do domu i natychmiast położył się do łóżka.

A kiedy nadszedł poranek dnia następnego, Dominik zauważył, że wszystko jest inne, zanim jeszcze otworzył oczy. Najpierw poczuł, że jego stara, zatęchła kołdra, w której wilgotna wełna pozbijała się w twarde jak drewno wałki dekady temu, ni stąd ni zowąd stała się lekka i mięciutka jak styczniowy śnieg, a do tego pachnąca niczym majowy zagajnik sosnowy. Poduszka, niemniej sponiewierana niż kołdra, a do tego zamieszkana przez larwy najprzeróżniejszego robactwa, które, niczym ludzie, kąsały Dominika przez całe życie nieskrępowane i bez wyrzutów sumienia, zmiękła, wyłagodniała, ba! wyszlachetniała wręcz, i Dominik głowę dałby sobie uciąć, że teraz wypełniona być musiała najprawdziwszym anielskim pierzem. A to był przecież dopiero początek! Bo kiedy oswoił się wreszcie Dominik z pościelą, na próbę przeciągnął się w swoim łóżku i zapłakał natychmiast. Jego ciało, po raz pierwszy odkąd Dominik Mucha niecierpliwie wyskoczył na ten świat, posłuchało jego woli. I zorientował się Dominik Mucha w jednej ułamkowej cząsteczce sekundy, że nie tylko jego ciało przez noc się cudownie odmieniło, ale że i jego umysł w niepojęty sposób urósł, zmężniał i radośnie przeciągnął się wraz z Dominikiem. I przypomniał sobie Dominik wizytę anioła, przypomniał sobie całe swoje życie dotychczasowe i zapłakał ze szczęścia ponownie.

Pół dnia zajęło Dominikowi płakanie i oswajanie się z swoim nowym ciałem, nowym umysłem, nowym mieszkaniem i nowym całym życiem. Okazał się być Dominik postawnym, przyzwoicie przystojnym mężczyzną o sprężystych muskułach, wyśmienitym wzroku, gęstych włosach intrygująco przyprószonych siwizną, mocnych dłoniach, aksamitnym głosie i zaskakująco pełnym portfelu. A do tego jego mieszkanie przeszło niemniejszą metamorfozę, z ponurej nory zamieniając się w przytulny, wygodny i wysprzątany nieledwie apartamencik. Kręcił się więc Dominik po domu, zaglądając w każde możliwe lustro, by podziwiać siebie, i w każdy stary, ale jakże nowy kąt, by odkrywać coraz to nowe niespodzianki. Jakże wspaniale, jakże cudownie, jakże niesamowicie było móc chodzić, móc schylać się i prostować, widzieć, słyszeć i mówić. Jakże cudownie było móc myśleć, wnioskować, analizować, zachwycać się. Jakże dobrze było móc wreszcie żyć. Jak niesamowicie było po raz pierwszy w życiu zacząć planować przyszłość, myśleć o rzeczach do zrobienia i mieć rzeczy do zrobienia. I wtedy nagle uświadomił sobie Dominik Mucha, że oto wszystko to wydarzyło się w dzień jego sześćdziesiątych piątych urodzin. I kiedy myśl ta uderzyła piorunem w jego nowy, pracujący pełną parą, na pełnych obrotach mózg, Dominika jakby na nowo poraziło. Jakby to całe nowe życie nagle zupełnie z niego uszło. Siadł Dominik ciężko na swym nowym, wygodnym jak w amerykańskim filmie łóżku i po raz kolejny tego dnia zapłakał. Jednakże tym razem był to płacz gorzki, był to płacz przegrany, zaprzepaszczony, przeminięty bezpowrotnie. Nowa, naoliwiona pamięć Dominika przywołała w jednej chwili wszystko. Przypomniały mu się lata łez, kopniaków, poszturchiwań, plucia do zupy, szyderstw, pająków w pościeli, podstawiania nogi, spychania ze schodów, podkładania pinezek, wyzwisk i uprzykrzania życia na wszelkie możliwe sposoby. Przypomniało mu się całe bezcelowe życie po wyjściu z sierocińca. Oto on, Dominik Mucha po sześćdziesięciu pięciu latach nagle i boleśnie obdarzony życiem. Bez dzieciństwa, bez młodości, bez wieku średniego. Obdarowany życiem, kiedy do przeżycia pozostała już jedynie starość. Zbyt dobrze uświadamiał sobie Dominik, że bez życia ubiegłego życie nadchodzące nie przyniesie mu już takiego szczęścia. I przeklął Dominik Mucha w duchu swym anioła.

Znaleziono go dopiero po tygodniu, kiedy zaniepokojony listonosz powiadomił opiekę społeczną. Dominik Mucha w swą ostatnią podróż pod lipy w Alei Zapomnianych wyruszył tak, jak zawsze pragnął – na koszt miasta. Na jej krańcu spoczął jednak jako bezimienny. Niemłodego, choć wciąż jeszcze przystojnego mężczyzny, który powiesił się w mieszkaniu Dominika Muchy nikt bowiem nie rozpoznał.

 


< 28 >