Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje (1)

 

  


Mój strach i ja

 

Są książki, które się pochłania, i takie, które pochłaniają – każdym słowem, zdaniem, nie dając czytelnikowi ani chwili wytchnienia, ani jednej szansy, by wyrwać się z ich świata. Zapadają w pamięć i duszę, zaś historie, które opowiadają, poruszają do głębi, każą przemyśleć wiele spraw na nowo albo budzą dawno zapomniane, wygasłe uczucia. Takie książki zdarzają się niezmiernie rzadko, a jedną z nich jest „Księga rzeczy utraconych” Johna Connolly’ego.

Wydawałoby się, że trudno o prostszą historię, że to wszystko już ktoś kiedyś napisał. Anglia, początek drugiej wojny światowej. Okrutna rzeczywistość coraz bardziej przytłacza dwunastoletniego Davida, krok po kroku odbierając mu to, co najcenniejsze. Najpierw ukochana matka umiera po długiej, ciężkiej chorobie; wkrótce potem wiecznie nieobecny, zapracowany ojciec żeni się ponownie i na świat przychodzi dziecko, które skupia na sobie całą uwagę dorosłych, a Davida zaczynają nękać tajemnicze ataki i wizje. Lekarze podejrzewają chorobę psychiczną, załamanie nerwowe. Nowa, boleśnie obca chłopcu rodzina przeprowadza się do starego domu z ogrodem. Między macochą i pasierbem narasta wzajemna niechęć, która w końcu przeradza się w otwarty konflikt, a ojciec, ostatni łącznik z sielską przeszłością, beztroskim i radosnym dzieciństwem, staje po stronie żony. Nowe obce brutalnie niszczy to, co stare znane. Jedyna droga ucieczki przed samotnością i rozpaczą prowadzi w świat książek, stamtąd zaś prosto do baśniowej krainy za murem ogrodu. Baśniowej – lecz przy tej baśni nawet najbardziej ponure i okrutne opowieści zebrane przez braci Grimm wydają się tchnąć optymizmem i beztroską radością.

„Księga rzeczy utraconych” to historia wędrówki Davida przez dziwną krainę rodem z sennych koszmarów. Ścigany przez żądną krwi watahę wilków i wilkołaków oraz dziwnego, groźnego Garbusa co rusz znajduje i traci towarzyszy, mierzy się z niebezpieczeństwem, patrzy, jak umierają ludzie i sam ociera się o śmierć, a nawet ją zadaje. Wszystko po to, by dotrzeć do króla i tytułowej księgi, w której kryje się odpowiedź na pytanie, jak przywrócić życie ukochanej matce. Kolejne rozdziały to w zasadzie stare historie, dobrze znane baśniowe wątki opowiedziane na nowo czy raczej na opak. Leśniczy nie zabija złego wilka – to zły wilk zabija leśniczego. Żaden cud, zbieg okoliczności czy magiczny artefakt nie ochroni przed bólem, samotnością i śmiercią, które władają tą krainą. Connolly sięgnął do najsłynniejszych baśni, m.in. królewny Śnieżki, i przedstawił je w najczarniejszych barwach, odzierając z wszystkiego, co naiwne, radosne, i obnażając ukrytą głęboko pod spodem okrutną prawdę. „Księga rzeczy utraconych” przywołuje dawno zapomniane, irracjonalne lęki dzieciństwa – lęki przybierające kształty fantastycznych, nierealnych stworów, przychodzące nocą lęki, które rozprasza tylko zapalone światło i chłodna, uspokajająca dłoń matki na rozpalonym czole. Ale David jest sam i sam też musi radzić sobie z paraliżującym strachem, rozpaczą i pokusą, by gdzieś się schować i rozpłakać w oczekiwaniu na cudowne ocalenie. Jeśli nie zacznie walczyć, nie znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły, determinacji, by przezwyciężyć własne słabości i wbrew wszystkiemu dążyć do celu, nie przywróci życia matce, a sam zginie.

Connolly z jednej strony bezlitośnie zniszczył baśnie, kojarzące się z beztroską dzieciństwa, z drugiej zaś wykorzystał ich budowę, zamykając w prostej formie najważniejsze pytania i odpowiedzi, życiową prawdę. Ta historia, opowiedziana pozbawionym zbędnych ozdobników językiem i oparta na charakterystycznych dla baśni schematach, zasmuca i zachwyca. Fabuła zmierza do ostatecznego rozwiązania bez gwałtownych zakrętów czy pętli. Bohater podróżuje od niedojrzałości do dojrzałości, od dzieciństwa do dorosłości. Walczy ze strasznymi potworami, zdobywa wiedzę i nowe umiejętności, by na koniec zmierzyć się z uosobieniem zła oraz własnym gniewem i odkryć tajemnicę, która ukształtuje go jako człowieka i pozwoli na nowo zrozumieć świat. W ten sposób z egocentrycznego, skupionego na własnym cierpieniu chłopca wyrasta młodzieniec, mężczyzna.

„Księga rzeczy utraconych” jest przepiękną powieścią o przezwyciężaniu smutku i samotności oraz dorastaniu. O tym, jak dziecko stopniowo pozbywa się złudzeń i lęków, które odbierają mu zdolność działania, jak uczy się dostrzegać to, co w życiu naprawdę ważne, i stawiać czoła wyzwaniom. A nade wszystko o tym, że gdy z mroku wyłania się potwór, nie wolno bezczynnie czekać na innych, dławiąc się własnym strachem, lecz wygrzebać się spod kołdry i samemu zapalić światło.

 

Marta Kisiel

 

John Connolly

Księga rzeczy utraconych

Tłum. Katarzyna Malita

Niebieska Studnia, 2007

Stron: 351

Cena: 32,00

 


Wszystko, co chcielibyście wiedzieć...

 

Powszechnie wiadomo, że aby unieszkodliwić zombie, należy strzelać w głowę, w celu zniszczenia jego mózgu. Nie wszyscy już jednak potrafią powiedzieć, dlaczego właściwie jest to jedyna skuteczna metoda, a tym bardziej z czego najlepiej strzelać. Jeżeli ktoś uważa, że wiedza filmowa wystarczy mu w przypadku realnego ataku żywych trupów, równie dobrze może już polać się ketchupem i położyć na płaskim talerzu. Ignorancja potrafi zabijać, co może się okazać szczególnie prawdziwe w obliczu hordy nadgniłych nieumarłych kuśtykających w naszym kierunku.

Jeżeli właśnie nabraliście (być może słusznego) przeświadczenia, że wasze życie jest potencjalnie zagrożone, to nie wpadajcie w panikę, gdyż nadciąga pomoc. Wydawnictwo Red Horse postanowiło dać także Polakom szanse przetrwania ewentualnego ataku żywych trupów i opublikowało na naszym rynku „Zombie survival” autorstwa jednego z najbardziej uznanych na świecie ekspertów od tego tematu – Maxa Brooksa (syna znanego skądinąd reżysera, Mela Brooksa).

Książka składa się z siedmiu rozdziałów, zawierających wszelkiego rodzaju wiedzę potrzebną, by przetrwać wybuch epidemii zombizmu, zarówno klasy pierwszej (pojedyncze osobniki) jak i czwartej (epidemia na skalę światową). W części pierwszej zawarto informacje podstawowe – poznamy tu przyczynę powstawania zombie (wirus Solanum vanderhaveni), ich fizjo- i psychologię, silne oraz słabe punkty, a także wzorce zachowań. Nauczymy się odróżniać prawdziwe żywe trupy od falsyfikatów stworzonych za pomocą magii voodoo (tzw. łże-zombie) oraz klasyfikować i wykrywać epidemie zombizmu.

Rozdział drugi powie nam, co zrobić i jak dobrać odpowiednie narzędzia destrukcji, by przetrwać bezpośredni kontakt z żywymi trupami. Dowiemy się tu, dlaczego łom jest lepszą bronią od młotka czy piły mechanicznej i że miotacz ognia jest wbrew pozorom raczej bezużyteczny. Okaże się, że w praktyce nie ma to jak karabin powtarzalny – najlepiej z tłumikiem – i że zbroja płytowa czy kolczuga, o dziwo, nie zapewnią nam odpowiedniej ochrony, zwłaszcza na dłuższą metę.

Ci, którzy zamierzają bronić się przed oblężeniem ze strony żywych trupów, powinni zajrzeć do rozdziału trzeciego, gdzie znajdą wiele dobrych rad, jak się do takiej obrony przygotować i co zrobić, by zakończyła się happy-endem. Poza opisem mniej i bardziej skutecznych fortyfikacji, znajdziemy tu listę sprzętów, prowiantu i innych przedmiotów, które będą nam potrzebne zarówno przy krótkotrwałym jak i przedłużającym się konflikcie – w tym rzeczy tak nieoczywiste jak zatyczki do uszu, gdyż charakterystyczne zawodzenie zombie potrafi działać na ludzi jako niezwykle skuteczna broń psychologiczna.

Kolejny, czwarty, rozdział powie nam jak skutecznie uciekać z zagrożonych epidemią terenów. Czy zamierzamy ewakuować się o własnych siłach, czy to samochodem, motorówką, samolotem albo na koniu – warto przeczytać odpowiedni fragment. Każda metoda ma swoje wady i zalety. Co ciekawe, okazuje się, że w najlepszej sytuacji są rowerzyści – no, chyba że macie pod ręką sprawny jakiś helikopter albo sterowiec. Dowiemy się tu także, które typy terenu będą sprzyjać naszej podróży ku bezpieczeństwu, a których lepiej unikać. Pamiętajcie – bagna to zdecydowanie nie jest dobry pomysł.

Jeżeli czujemy się dobrze przygotowani do starcia z zombie, to zamiast uciekać możemy oczywiście spróbować rozprawić się z nimi na własną rękę. W przygotowaniu podobnej ekspedycji pomoże nam rozdział piąty, gdzie poza przypomnieniem zestawu najskuteczniejszej broni i najwygodniejszych miejsc do walki z zombie poznamy także kilka dobrze przemyślanych sposobów, jak taką walkę prowadzić – zarówno na lądzie jak i w wodzie.

Co jednak, gdy zdarzy się najgorszy możliwy scenariusz i zombie opanują naszą planetę, spychając ludzkość z roli dominującego gatunku na margines przetrwania? Podręcznik przewiduje i taki ekstremalny przypadek i zawiera rady, które pomogą nam się na niego przygotować i – być może – przetrwać. Zważcie jednak, że jeżeli nie jesteście gotowi do dużych wyrzeczeń już teraz, to nie macie dużych szans, by odpowiednio zabezpieczyć się na przed epidemią zombizmu klasy czwartej i prawdopodobnie prędzej czy później zostaniecie pożarci lub, co gorsza, zasilicie armię nieumarłych.

W ostatnim, siódmym rozdziale poznamy zgromadzone przez autora zarejestrowane na przestrzeni dziejów zapisy pojawienia się żywych trupów na naszej planecie. Najstarsza z nich sięga aż sześćdziesięciu tysięcy lat w przeszłość, co musi robić wrażenie. Dokumentacja dotyczy wszystkich zakątków świata (może z wyjątkiem biegunów), co oznacza, że właściwie nikt nie ma prawa się czuć w 100% bezpieczny przed zombie. Tym bardziej, że ostatni atak datowany jest na rok 2002 – zaledwie rok przed oryginalnym wydaniem opisywanego podręcznika.

Na ostatniej stronie autor wspomina, że choć mieszka w Nowym Jorku, to w każdej chwili gotów jest przenieść do jakiegoś odległego i łatwiejszego do obrony miejsca. To być może przesada, ale jeżeli dzielicie jego zdanie w kwestii zagrożenia atakiem zombie, to zakup tego podręcznika będzie dobrym pierwszym krokiem, by taki atak przetrwać.

Pamiętajcie, one gdzieś tam są. Być może bliżej niż sądzicie.

 

Wojciech Misiurka

 

Max Brooks

Zombie survival

Tłum. Leszek Erenfeicht

Red Horse, 2007

Stron: 400

Cena: 31,95

 


Długo oczekiwany koniec

 

Weź cywilizację w czasie kryzysu, osadź w niej bohaterów, rzuć ich w sam środek akcji mogącej zmienić świat, obarcz ich olbrzymią odpowiedzialnością – oto przepis na klasyczny cykl fantasy. Schemat prosty, skuteczny i niezwykle popularny. Co więc należy zrobić, aby ten konkretny przypadek wyróżniał się, błyszczał na tle innych? Odpowiedzią jest talent. Umiejętność poprowadzenia akcji i stworzenia bohaterów tak, aby czytelnik nie mógł oderwać się od lektury. Ale to właśnie część całej zabawy najtrudniejsza.

Smok jaki jest, każdy widzi. Przynajmniej powiedzenie to miało sens kilkaset lat wcześniej, kiedy to te skrzydlate stwory panowały w przestworzach, głębinach i na powierzchni lądów. Ale od tego czasu nikt smoka nie widział. Pamięć o nich przetrwała tylko w legendach i bajkach dla dzieci. Nic więc dziwnego, że nikt nie traktował tych bajań poważnie. I tym większe było zdziwienie, kiedy legendy stały się ciałem. Kiedy w Deszczowych Ostępach wykluła się smoczyca. Ale czy jedna przedstawicielka tego potężnego gatunku potrafi coś zmienić, czy też pisany jej jest los samotnego trwania i przyglądania się światu?

Kłopoty rodziny Vestritów nie mają końca. Kiedy tylko wydawać się zacznie, że jest lepiej i widać światełko w tunelu, jest to tylko znak nadciągającej katastrofy. Trzęsienie ziemi i zawalenie się pradawnego miasta spowodowały zniknięcie Słodkiej. Jej młodszy brat Selden zaczyna dziwnie się zachowywać, misja odzyskania Vivacii prowadzona przez Altheę nie przynosi spodziewanych rezultatów. Prawy został poparzony wężowym śluzem i jego szanse na przeżycie wydają się być nikłe. Czy to już wszystko? O nie! Przecież Keffria i jej matka Ronika muszą patrzeć na to, co zostało ze wspaniałego niegdyś Miasta Wolnego Handlu i doglądać resztek dobytku. A nie jest to łatwe w zmieniającej się jak w kalejdoskopie sytuacji politycznej i ekonomicznej ich miasta. Czy te kobiety poddadzą się w obliczu tak ogromnych tragedii, czy też po raz kolejny dadzą dowód siły charakteru tak typowej dla obywatelek Miasta Wolnego Handlu?

Ale czy wszystkim idzie tak źle? Los zdaje się uśmiechać jedynie do piratów pod wodzą kapitana Bystrego. Kapitana – czy też może już króla wysp pirackich Bystrego? Jego flota powiększa się z dnia na dzień, rosną jego wpływy i majątek. Nawet mieszkańcy Łupigrodu nie patrzą już krzywo na królewskie ambicje Bystrego i przystępują do odbudowy swojego miasta według jego planów. I czego by sobie ów młody kapitan nie wymyślił, nie zamierzył, zaraz znajdzie poparcie wśród swojej wiernej załogi. Gotowej rzucić się z motyką na słońce na jedno jego skinienie. Czy jednak powołanie do życia nowego królestwa nie jest zbyt wielkim wyzwaniem dla zwykłego pirata?

„Statek przeznaczenia” to trzeci i ostatni (ale w dwóch częściach) tom cyklu „Kupcy i ich żywostatki”. Autorka swoimi wcześniejszymi książkami zdążyła przyzwyczaić nas do rozmachu, z jakim konstruuje światy. Setki, co ja mówię, tysiące stron opisujących przygody grupki bohaterów rzuconych w sam środek intrygi mającej zmienić świat. Wydarzenia pędzą przed siebie niczym lawina i jak ona zmiatają stary, zmurszały porządek. Zaś nowe rodzi się w bólach na naszych oczach. Ale zanim nastanie ogólne katharsis i zanim wszystkie wątki zbiegną się w jednym miejscu i czasie, będziemy mogli napatrzeć się do woli na zmagania bohaterów z przeciwnościami losu oraz na wszystkie elementy składające się na kreację ciekawego świata fantasy. Miłośnicy magów, fajerboli i powieści akcji może nie będą w pełni usatysfakcjonowani po lekturze, lecz każdy, kto lubi oglądać ciekawie wykreowane rzeczywistości i dobrze skrojone postaci nie powinien być lekturą zawiedziony.

Tradycyjnie już pozostaje mi ponarzekać na politykę wydawnictwa, które tę trzytomową sagę rozbiło na sześć książek. Z jednej strony wydaje się to być metoda na wyciągnięcie z naszych kieszenie większej sumy, z drugiej jednak można zauważyć i pozytywny aspekt takiego działania. Po wydrukowaniu tomów w wersji jednoczęściowej uzyskalibyśmy zamiast zgrabnych, łatwych do przechowania i czytania w każdych warunkach książek, wielkie, ciężkie i nieporęczne „cegły”.

Więcej jest jednak w „Statku przeznaczenia” i całym cyklu pozytywów. Autorka ma prawdziwy dar do kreowania ciekawych, żywych bohaterów. Takich, których można lubić lub nie, ale trudno być wobec nich obojętnym. Dodatkowo postaci te nie są papierowe, zmieniają się pod wpływem przeżyć, dorastają. Najlepszym przykładem jest tu Słodka, najmłodsza córka w rodzinie Vestritów. Z początku wydawała mi się niezwykle antypatyczną, zadufaną w sobie nastolatką z zamiłowaniem do manipulacji. Jednak ciężkie przeżycia, jakich doświadcza, sprawiają, że zmieniała się ona sama, a także moje do niej nastawienie. Urzec też może świat, w którym dzieje się akcja powieści. Bo i czegóż tu nie mamy? Wielkie, zaczarowane żaglowce, tajemnicze rasy i stwory, konflikty ekonomiczne, niewolnictwo, ambicje niepodległościowe to tylko część obrazu. Nie jest to typowe fantasy z questem, co osobiście odbieram jako wielki atut tego cyklu. Jako mieszkańcowi Gdyni nie mogło też mnie nie urzec uczynienie sporów handlowo-ekonomicznych główną osią konfliktów między ludzkimi nacjami. Urealnia to i uatrakcyjnia całość.

Pozostaje więc tylko postawić pytanie: czy czytać? – i na nie odpowiedzieć. Pozytywnie. Oczywiście, przeciwników wielotomowych cykli tym nie przekonam, ale czytelnicy nieposiadający takich uprzedzeń powinni być lektura usatysfakcjonowani.

 

Jacek Falejczyk

 

Robin Hobb

Statek przeznaczenia (Część I i II tomu III cyklu Kupcy i ich żywostatki)

Tłum. Agnieszka Sylwanowicz

MAG, 2007

Stron: 442, 424

Cena: 27,00 za każdy tom

 


Bo to jest wojna, rzeź i żenua (totalne)

 

Ktokolwiek mnie zapyta, jestem zawsze w stanie powiedzieć jedną pozytywną rzecz o książkach Romka Pawlaka. W ciemno, bez czytania. Ma talent do tytułów, a „Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka” zdecydowanie należy do moich ulubionych. I na tym kończy się mizianie pytką po szyi. Choćby mnie mieli proklamować diabli wiedzą jakim chamem i prostakiem.

Ujmę to tak – osobiście nic mi do tego, co ludzie piszą. Ktoś pisze, bo lubi – jego sprawa. Kimże ja jestem, żeby twierdzić, iż nie powinien. Nie winię przeto Autora, bo pisać każdy może, choćby nawet gorzej, że tak drastycznie skrócę parafrazę. Co poniektóry, widać, musi. Inaczej... wszyscy wiemy.

Inaczej ma się z wydawcami. Ci ponoszą już pewną odpowiedzialność za twórczość, której umożliwiają pojawienie się na, za przeproszeniem, rynku. W przypadku Pawlaka nie dość, że w grzech popada z ciężkiego w śmiertelny z każdą kolejną książką, to dodatkowo już drugi wydawca brnie w bagno, w którym ugrzązł poprzedni (jestem świadom wydania „Armii ślepców” przez trzeciego z kolei, ale ponieważ tej książki nie czytałem, rzetelnie zobowiązuję się nie brać jej tutaj pod uwagę).

Spróbuję zacząć od początku. Świadomą znajomość z twórczością Pawlaka zacząłem od „Fillegana z Wake” opublikowanego lata temu na łamach „Science Fiction”. Było to, w moim ówczesnym odczuciu, błyskotliwe, przewrotne i inteligentnie napisane opowiadanie, które dostarczyło mi wiele radości oraz w znaczący sposób zapadło w pamięć. Mówiąc zupełnie szczerze, lubię je do dziś. Oraz przeklinam zarazem. Był to bowiem tekst, który dostarczył swego rodzaju obietnicę. A była to obietnica talentu i potencjału autorskiego, niestety, boleśnie (w moim odczuciu) niespełniona za sprawą kolejnych publikacji. Po zrecenzowaniu „Innych okrętów” moje osobiste stosunki z Romkiem najdelikatniej można określić jako we agreed to disagree. Potem przeczytałem zbiór o Filleganie. Zmilczałem. Potem pierwszy tom o pogodniku. Westchnąłem i poszedłem się upić. Potem tom drugi o pogodniku – nie przestawałem szlochać przez tydzień. Na tom trzeci zwyczajnie nie stało mi odwagi. A gdy wreszcie podźwignąłem się z depresji, nadszedł tom wyżej wymieniony, poniżej zniesławiony.

„Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka” jest swoistą bajaderką. Ot, tu się walał tekst, ot, tam się jakiś trafił, a do tego jakiś staroć, o którym zbyt wielu szczęśliwców miało już szczęście zapomnieć. No, niestety. W przeciwieństwie do swojego cukiernianego odpowiednika, jest to nie tylko bajaderka ulepiona głównie z trocin, ale w dodatku mocno nadpleśniała. Tak czy inaczej, absolutnie niejadalna.

O ile jeszcze cykl o Filleganie do czegoś aspiruje (choć wykonanie kuleje niczym stół bez nóg), o tyle przygody Rosselina to przykład niemalże najgorzej napisanej fantastyki na polskim rynku. Niemalże, bo wciąż pamiętam (piję i piję, a tego zapomnieć nie daję rady...) „Podziemny świat” Izabeli Zych. W inkryminowanym zbiorze Autor (i wydawca) uszczęśliwia nas przygodami obu, a do tego, znaj hojność cha... telniku, trochę retrospektywy w środek. Jednak podczas lektury jednego z opowiadań o Filleganie doznałem swoistego odczucia, jakby Matrix wprowadzał poprawki. Ponieważ nie przypominam w niczym Keanu Reevesa, dałem sobie spokój z głupotami i nabrałem podejrzeń. Po czym (przebiegle, niecnie i niesportowo wcale) zajrzałem na stronę internetową Pawlaka, aby dokonać godnych najplugawszego paparazzi porównań. Oto spis treści „Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka”:

Błędne lemingtony (SF 34/2004 – dopiski w nawiasach moje)

Most demonów (SFFiH 13/2006)

Wilgotne lochy Ness (Fantasy Click 1/2004)

Łuk triumfalny (czyżby niepublikowany?)

Wniebowstąpienie Menela (Fenix 3/1991)

Artie Libshit, kreator cielesny (NF 6/1998 oraz Fenix 4/1998)

Zamówienie (Fenix 12/2000)

W dziurze po sęku (Pod Tytułem 5/1998)

Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka! (SFFiH 2/2005)

Mrówki Altapina (SFFiH 9/2006 )

Komu się nie odmawia? (chyba też niepublikowane)

Myszą i pałką (jedyne, które sprawia wrażenie napisanego specjalnie na potrzeby tego zbioru)

Hm... „na potrzeby tego zbioru”, hę? I tak, i nie. Tak opowiadania o Filleganie, jak i te o Rosselinie mają się do pozostałych, jak poduszka do pierdzenia. Sensownym (ale kogo ja próbuję posądzać...) posunięciem byłoby może wydanie dwóch odrębnych książek, tylko że wtedy... no, tego, trzeba by pewnie siąść i napisać nie trzy, a z dziesięć nowych tekstów. Może więc faktycznie, lepiej nie.

Jakościowo natomiast (tu narażę się srodze, bo nawet proza Romka Pawlaka ma pewnie jakichś fanów) jest równie do du... żego rozczarowania. Najjaśniejszym (w opinii Autora himself) punktem na owym wątpliwym firmamencie, musi być bez wątpienia „Wniebowstąpienie Menela”. Romek opatrzył je nawet krótkim komentarzem, który pozwolę sobie tutaj przytoczyć w całości:

Opowiadanie to wzbudziło kiedyś kontrowersje Macieja Parowskiego i Marka Oramusa, którzy uznali je za knajackie. Mimo to właśnie ono zdobyło nominację do Nagrody Zajdla. Postanowiłem je więc przypomnieć.

Romkowi chodzi tu zapewne o Nagrodę Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla, zwaną popularnie Zajdlem. Aczkolwiek, sam się tutaj muszę z Maćkiem i Markiem nie zgodzić. Wcale nie powiedziałbym, że „Wniebowstąpienie...” jest knajackie (choć przyznaję, że od roku 1991 widzieliśmy w polskiej fantastyce rzeczy, przy których styl i bohaterowie „Wniebowstąpienia...” bledną, a co za tym idzie, granice pojęciowe trochę nam się poprzesuwały), ono jest zwyczajnie słabe. Może miejscami trochę mniej słabe, niż pozostałe teksty, które upchnięto w „Bo to jest...”, ale z pewnością nie wybitne. Czytałem je wtedy, przeczytałem teraz jeszcze raz i nie poradzę. Jak zachwyca, jak nie zachwyca? Czy mamy do czynienia z początkami twórczości Pawlaka, czy z jego najnowszymi wypotworami, poraża ten sam drewniany, pozbawiony polotu, kulejący (choćby stał bez ruchu...) styl, kompletna nieporadność, z jaką Autor sili się na żenujące albo kompletnie niezrozumiałe żarty, mozolny wysiłek, z jakim Romek stara się jak może wymyślać bzdurne, coraz bardziej niedorzeczne i męczące fabuły. Choć, żeby całkiem oddać sprawiedliwość, zarzuty te dotyczą w największym stopniu Rosselina, potem Fillegana i jakby odrobinę mniej pozostałych tekstów. Na czoło dumnie wybija się jednak opowiadanie finałowe, w którym Romek postanowił się już kompletnie pogrążyć i, zapewne chichocząc szatańsko nad własną pomysłowością, zetknął ze sobą rycerza bezkonnego z pogodnikiem. I nie jest to udany tekst. Oj, jak nie jest. Całe szczęście, że jest na samym końcu, bo gdyby był na początku, resztę zwyczajnie, nie po profesjonalnemu, ale za to z niekłamaną ulgą, ciepnąłbym w kąt. Z czego morał taki:

Nie każde złoto jasno błyszczy

Nie każdy tułacz, kto wędruje

Nie każdą siłę starość niszczy

A Pawlaka nie czytać.*

 

Konrad Bańkowski

 

Romuald Pawlak

Bo to jest wojna, rzeź i rąbanka

Fabryka Słów, 2007

Stron (bolesnych w lekturze) 310, ogółem 310

Cena (za którą przyjdzie cierpieć): 27,99

  

* Fragment z „Władcy Pierścieni” w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej z wkładem własnym.

 


< 05 >