Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wywiad

<|<strona 11>|>

Ja nie mam mistrza, za stary jestem - wywiad z Adamem Przechrztą

 

 

 

Mariusz Klimek: W „Pierwszym kroku” opisujesz pojedynki „nożownicze”, podajesz specyficzne detale, łącznie z określeniem czasu, po jakim nastąpi utrata przytomności w przypadku trafienia w dany punkt...

Adam Przechrzta: Tak, są one oparte na konkretnych źródłach, przykładowo słynnej „tabeli czasów śmierci” Fairbairna. William E. Fairbairn był brytyjskim oficerem, studiował chińskie i japońskie sztuki walki, zajmował się też różnymi aspektami walki nożem. Szkolił w czasie drugiej wojny światowej komandosów i agentów wywiadu. Jego obserwacje oparte są na osobistych doświadczeniach, między innymi z okresu, gdy służył w policji municypalnej w Szanghaju.

MK: Co sprawiło, że zacząłeś się interesować „nożownictwem”?

AP: Interesowałem się wszelkimi sposobami walki poniekąd jako historyk, czytałem stare traktaty. Nóż ma to do siebie, że już tysiące lat temu był groźną bronią i taką pozostał do dzisiaj. To również bardzo specyficzna broń: kiedyś w USA przeprowadzono badania przeżywalności policjantów uzbrojonych w broń palną w konfrontacji z napastnikiem posiadającym nóż... Testy robiono w taki sposób, że „nożownik” atakował policjanta z odległości 3, 4,5 i 6,5 metra. Policjanci byli wyposażeni w standardowy pas służbowy z kaburą i bronią treningową. Polecono im, aby w momencie ataku wydobyli broń, oddali dwa strzały w środek celu oraz zeszli z drogi napastnika, by nie wykorzystał swego pędu, aby użyć noża. Jeśli uczestnik badania zszedł z linii ruchu napastnika, uznawano, że przeżył atak. Jeśli policjant strzelił, ale nie był w stanie odskoczyć, uznawano, że nie „przeżył” ataku.

Z odległości 3 metrów żaden policjant nie ocalił życia, z 4,5 „przeżył” jeden na 128, z 6,5 „przeżyło” 8...

MK: Co jeszcze można dopisać do Twoich zainteresowań?

AP: Chyba niewiele poza historią, ale to wielki obszar, można mówić o historii nauki czy nauk, o historii politycznej, gospodarczej, o historii wojskowości i obyczajów...

MK: Jakie epoki czy też dziedziny interesują Cię zatem najbardziej?

AP: Czasem bardzo dziwne (śmiech). Generalnie rzecz biorąc, specjalizuję się w zagadnieniach związanych ze służbami specjalnymi okresu międzywojennego.

MK: Ale w Twojej powieści widać także zainteresowanie starożytnym Rzymem, średniowieczną Francją i Chinami.

AP: Tak, można tak powiedzieć. Zamieściłem tam kilka wariacji: co by było gdyby? Np. mało kto wie, że już Juliusz Cezar założył coś w rodzaju pierwszej gazety. Nazywała się Acta Diurna, co można przetłumaczyć z grubsza jako „Wydarzenia Dnia”. Podobnie jak dzisiejsze gazety miała swoje działy: ogłoszenia oficjalne, ploteczki i sport. Wychodziła przez około czterysta lat. Oczywiście nie w takiej formie jak dzisiejsze, miała raczej postać ogłoszeń rozlepianych w strategicznych częściach miasta – ubożsi czytali je na miejscu, bogatsi przysyłali niewolników, aby im skopiowali najnowszy „numer”. W swojej powieści połączyłem to z osiągnięciem średniowiecza – drukiem.

MK: Zdarza Ci się odwiedzać kraje, o których piszesz? Czy na przykład pisząc o Japonii w „Zachodniej Czystej Krainie”, zawarłeś jakieś własne obserwacje?

AP: Poznałem osobiście kilkoro Japończyków, ale w Japonii póki co nie byłem.

MK: Czy tak jak nożownictwem równie „praktycznie” interesujesz się wschodnimi sztukami walkami?

AP: Kiedyś tak było, teraz jestem raczej emerytem, choć staram się utrzymywać sprawność fizyczną. Czasem moi synowie wyciągają mnie, aby poćwiczyć wspólnie na tarczach, ale czasy intensywnych treningów mam już za sobą.

MK: Kontynuując kwestię Twoich zainteresowań: możemy do nich dopisać numerologię, którą jakiś czas temu zabłysnąłeś na Forum Fahrenheita?

AP: To nie tyle zainteresowanie numerologią jako taką, co historią systemów wróżebnych, umiem też stawiać tarota lepiej niż niejedna gazetowa wróżka (śmiech).

MK: Na pewno jako pisarz dodałbyś też zainteresowanie książkami: pamiętasz pierwszą przeczytaną książkę?

AP: Nie, ale pamiętam pierwszą książkę, którą czytałem co dzień przez jakieś dwa lata – oczywiście oprócz innych książek, to był „Jeździec bez głowy” Thomasa Mayne Reida (śmiech).

MK: Czyli już wtedy zainteresowanie fantastyką, czy jeszcze tego nie postrzegałeś jako oddzielnego gatunku?

AP: Nie dzieliłem nigdy książek na fantastyczne i niefantastyczne, raczej na dobre i złe, choć jako nastolatek przeżyłem krótkotrwałe zauroczenie literaturą, w której występowały fantastyczne gadżety: rakiety, lasery itp.

MK: Dlaczego więc piszesz fantastykę?

AP: Chwilowo najbardziej mi odpowiada, posiada zestaw „narzędzi”, które pozwalają postawić bohatera wobec wyzwań, jakie w innych typach literatury byłyby trudne do opisania w sposób wiarygodny.

MK: Czyli istnieje szansa, że zajmiesz się czym innym? Na przykład napiszesz powieść szpiegowską rozgrywającą się w okresie dwudziestolecia międzywojennego?

AP: Tak, mam coś takiego w planach, aczkolwiek i tam przewiduję pewne elementy fantastyczne.

MK: Po jakie książki, poza fantastyką, sięgałeś jako nastolatek?

AP: Czytałem wszystko: książki popularnonaukowe, bajki, powieści historyczne, kryminały, romanse... Zdarzało mi się czytać poważne dzieła naukowe, takie jak słowniki języków orientalnych czy podręczniki chirurgii.

MK: Przypuszczam, że już wtedy powstawały jakieś pierwsze próby literackie?

AP: Tak, było ich kilka, nie traktowałem ich poważnie.

MK: Młodzi ludzie dzisiaj bardzo poważnie podchodzą do tego, co piszą, niektórzy nawet publikują. Dlaczego nie traktowałeś tego poważnie?

AP: To były inne czasy, praktycznie nie było możliwości, aby nastolatek mógł coś swojego wydać drukiem. Dziś mamy przykład Paoliniego, organizowane są konkursy dla młodzieży, dużo łatwiej można uzyskać porady warsztatowe.

MK: Czy „Pierwszy krok” był pierwszym tekstem, jaki chciałeś opublikować?

AP: Nie. Mając dwadzieścia parę lat, wysłałem do „Nowej Fantastyki” kilka swoich tekstów. Oczywiście nie przyjęto ich do druku, z czego się bardzo cieszę. Mam je do dzisiaj i mogę z całą mocą stwierdzić, że redakcja NF, podejmując taką, a nie inną decyzję, wykazała się dobrym gustem. Nie przyprawiło mnie to o bezsenne noce, był to tylko drobny epizod, jednak przez dłuższy czas nie podejmowałem później żadnych prób literackich.

MK: Dlaczego więc doszło do napisania „Pierwszego kroku”? Mam na myśli opowiadanie, które ukazało się w NF.

AP: Zachorowałem. Drobna z pozorów dolegliwość zamieniła się w ciężkie zapalenie zatok i zostałem unieruchomiony w domu na niemal dwa miesiące. Nie miałem pod ręką żadnych nowych gier komputerowych, książki, które żona przynosiła mi z biblioteki, czytałem w błyskawicznym tempie, więc z nudów siadłem do pisania... To był czysty przypadek.

MK: W jaki sposób nabywałeś umiejętności warsztatowe?

AP: Pewne umiejętności nabyłem już wcześniej, pisałem do kilku czasopism, miałem za sobą pracę doktorską, byłem współautorem pracy zbiorowej z zakresu historii. Oczywiście to było za mało. Uczyłem się (i uczę się dalej) od każdego, kto ma coś sensownego do powiedzenia. Ja nie mam problemu z zaakceptowaniem cudzego autorytetu, jeśli dojdę do wniosku, że ktoś umie więcej ode mnie, to po prostu go słucham. Uczyłem się od zawodowych redaktorów, którzy pracowali nad moimi tekstami, a czasem pomagali mi bezinteresownie, dużo dawały mi rozmowy z innymi autorami, kiedy się dało, ciągnąłem za język Macieja Parowskiego...

MK: Czy masz jakieś autorytety wśród pisarzy?

AP: Jeśli chodzi Ci o to, czy uznaję kogoś za mistrza, to nie, jestem za stary. Natomiast wielu pisarzy podziwiam, znajduję w ich twórczości coś, co ich wyróżnia na tle kolegów po piórze. Nie są to jedynie pisarze fantastyczni, także wielu mainstreamowych. Można powiedzieć, że jest całkiem spora grupa twórców, przed których kunsztem chylę głowę.

MK: Gdybyś miał wskazać na pisarza, który według Ciebie najbardziej wpłynął na Twój styl... kogo byś wskazał?

AP: Nie ma takiego, jest ich wielu.

MK: Zdążyłeś sobie wypracować rozpoznawalne nazwisko. Na jednym ze spotkań w Bydgoszczy Maciej Parowski podał Ciebie obok Twardocha i Orbitowskiego jako młodych zdolnych, którzy wywrócą fantastykę do góry nogami i nadadzą jej nową jakość. W którym momencie zacząłeś zauważać, że Twoje nazwisko stało się marką?

AP: Na razie tego nie zauważyłem. Szanuję bardzo rozeznanie Parowskiego w branży i dla dobra nas obu mam nadzieję, że się nie myli. Na poważnie – Parowski ma niesamowity dar określania w kilku słowach najlepszych i najsłabszych cech danego tekstu. Korzystałem kilkakrotnie z tej jego umiejętności i zawsze wychodziłem na tym dobrze, jednak takie prognozy... nawet jeśli dostrzegł w tym, co piszę, coś specjalnego, to i tak jest to pieśń przyszłości.

MK: Czyli nie odczuwasz żadnej presji związanej z tą wypowiedzią?

AP: Presji – nie. Traktuję to co najwyżej jako pewną hipotetyczną możliwość. Ja nie jestem w stanie ocenić tego, co piszę. To znaczy określenie, czy tekst jest „drukowalny” czy nie, nie przekracza moich możliwości. Natomiast stwierdzenie, na ile jest dobry, wychodzi poza granice mojej percepcji. To oceniają czytelnicy.

MK: Cofniemy się jeszcze na chwilę do czasu młodości. Co sprawiło, że jako kierunek studiów wybrałeś historię?

AP: Historia jest dla mnie wytrychem do wszystkiego. Mówi nie tylko o rozwoju cywilizacji, gospodarki czy wojnach między poszczególnymi państwami. Zawiera doświadczenia pokoleń. A natura ludzka, mimo upływu tysięcy lat, niewiele się zmieniła. Ludzie chcą żyć bezpiecznie, bogacić się, kochać, podobać innym. W źródłach, kronikach, biografiach można znaleźć wiele wskazówek, jak osiągnąć dany cel i czy warto...

MK: Wymarzone źródło pomysłów i inspiracji...

AP: Tak. Tym bardziej, że historia obejmuje nie tylko powszechnie znane dzieje, to także bezkresne cmentarzysko pokonanych: idei, które nie znalazły zwolenników, wynalazków, które nie doczekały się uznania, odrzuconych przez naukę badaczy...

MK: Gdzie jeszcze zdarza Ci szukać inspiracji?

AP: Wszędzie! Prowadząc kwerendę do doktoratu, badałem dokumenty – przypominało to pracę detektywa. Czasem, by wyjaśnić jakąś rzecz, trzeba było przeprowadzić prawdziwe śledztwo. To nauczyło mnie składać skomplikowane historie ze szczątkowych relacji, niepełnych obrazów, stąd inspiracją może być dla mnie wszystko: program telewizyjny, gazetowa wzmianka, banalna z pozoru rozmowa, z której można wyłuskać jakiś pomysł...

MK: Doszedłeś do stopnia doktora. Rozumiem, że kontynuujesz karierę naukową, jednocześnie wykładając na którejś z wyższych uczelni?

AP: Nie, uczę w gimnazjum. Badania w ramach doktoratu prowadziłem na własny koszt i z własnej inicjatywy, choć otrzymałem ogromną pomoc od mojego nauczyciela, profesora Mariana Eckerta, a także uczelnia poszła mi w pewnych sprawach na rękę.

MK: Trochę dziwne podejście, mówisz, że uczelnia i profesor bardzo Ci pomagali. Brzmi jak zalążek świetlanej kariery, a Ty tak po prostu rezygnujesz i zaczynasz uczyć w gimnazjum. Skąd taka inicjatywa, przecież dla wielu to jest jak spadek ambicji?

AP: Nie było dla mnie pracy na uczelni, nie jestem jedynym doktorem, dla którego zabrakło etatu. Ponieważ studiowałem w Wyższej Szkole Pedagogicznej, praca na stanowisku nauczyciela była tego logicznym następstwem, początkowo uczyłem w podstawówce. Nie zrobiłem zresztą doktoratu bezpośrednio po studiach, a sporo później.

MK: I jesteś w stanie realizować się w swoim zawodzie?

AP: Do pewnego stopnia. Lubię uczyć, przekazywać wiedzę, staram się robić to w taki sposób, aby zaciekawić dzieciaki, ukazać im historię nie jako nudną naukę, a raczej wytrych czy klucz uniwersalny do drzwi, za którymi znajdą coś, co ich zafascynuje, rozbawi, zastanowi. Jestem natomiast przytłoczony coraz bardziej rozbudowywanymi procedurami, koniecznością wypełniania druczków, dokumentów.

MK: Czy poza zainteresowaniem bronią białą masz jakieś cechy, które „przekazałeś” głównemu bohaterowi „Pierwszego kroku”, księciu de Sarnac?

AP: Jedyne cechy, które dzielę z księciem de Sarnac, to chyba kiepska orientacja w terenie i niechęć do tłumnych imprez.

MK: Twoja pierwsza powieść to rozwinięcie opowiadania pod tym samym tytułem. Ta, nad którą obecnie pracujesz – podobnie. Bardzo amerykańska taktyka: „masz pomysł na opowiadanie, wydaj je i potem rozwiń w powieść”. Czy tak wygląda tryb Twojej pracy?

AP: Trudno powiedzieć, bo nie zastosowałem tego „chwytu” świadomie. Po prostu w rozmowach z wydawnictwem pojawiła się propozycja, aby „Pierwszy krok” rozwinąć w powieść, podobnie było z opublikowanym w SFFiH „Alchemikiem”. Jednak myślę, że generalnie to niezła taktyka. Jeżeli „tester” spodoba się czytelnikom, jest to bodźcem dla autora, czasem pojawiają się konkretne uwagi, które pomagają poprawić koncepcję powieści.

MK: Czy wśród opublikowanych opowiadań są jeszcze takie, które planujesz rozwinąć w powieść?

AP: Tak, ale to nic konkretnego. Rozważam to jako pewną możliwość. Jeśli napiszę coś lepszego, być może porzucę tamte plany.

MK: Czy wśród tych planów znajduje się „Mrok nad Warszawą”? Klimaty retro połączone z Twoją wiedzą historyczną mogłyby zaowocować sporym sukcesem, nie sądzisz?

AP: Akurat „Mroku...” nie mam zamiaru przerabiać na powieść, być może kiedyś wyjdzie z tego zbiór opowiadań.

MK: Opisujesz w swojej książce rozmaite machiny, piszesz o rakietach, bombach i kuszach wielostrzałowych...

AP: To machiny, które istniały w europejskim średniowieczu, a niektóre nawet w starożytności. Ponieważ w opisywanym przeze mnie świecie Chiny kontaktują się bezpośrednio z Europą, sięgnąłem też po chińskie wynalazki militarne. Chińczycy fabrykowali w średniowieczu różnego typu bomby, granaty, a nawet miny lądowe i morskie. Z XI wieku pochodzą na przykład wzmianki o bombach „piorunująco-uderzających”, które wystrzeliwano z katapult. Bomby te miały właściwości zapalające i płoszyły hukiem ludzi i konie. Ich mniejszych wersji używano do rzucania, jak granatów. W XIII wieku pojawiły się takie, które działały jak szrapnel, kalecząc wrogich żołnierzy. Jeszcze inne wybuchały w powietrzu ponad pozycjami wroga, rozsiewając trujące substancje. W ich skład wchodziły między innymi suszony korzeń tojadu, tlenek arsenawy, siarczek arsenu i olejek krotonowy. Do oślepiania nieprzyjaciół używano z kolei sproszkowanego wapna. W opisie kampanii znanego chińskiego generała Yue Fei (z XII wieku) znajdujemy przykładowo opisy bomb wapiennych, które poza sypkim wapnem zawierały trujące substancje chemiczne i żelazne kotewki, które rozrzucone po ziemi kaleczyły stopy wrogów.

MK: Skąd taka wiedza?

AP: Wiele takich wynalazków opisano w pochodzącej z 1412 roku księdze zatytułowanej „Podręcznik artylerii Ognistego Smoka”. Wśród nich są też rakiety. Ich początków należy szukać jeszcze wcześniej, już niejaki Zhou Mi w pozycji znanej jako „Instytucje i obyczaje starej stolicy” wspomina o ogniach sztucznych, które „były jak komety” lub „mknęły nad powierzchnią wody”. Jednak rakiety opisane w „Podręczniku Ognistego Smoka” miały zastosowanie wyraźnie bojowe. Jedna z nich, którą opisałem z grubsza w swojej książce, nosiła nazwę „Ognisty smok wynurzający się z wody” i mogła pokonać dystans około 1,5 kilometra. Chińczycy używali też potężnych wyrzutni rakiet, odpalając je masowo w przeciwnika. Zachował się opis bitwy z czasów dynastii Ming, mówiący o setce baterii, z których każda mogła wystrzelić trzysta dwadzieścia rakiet naraz... Dawało to „salwę” składającą się z 32 tysięcy rakiet! Istniały także „indywidualne wyrzutnie strzał rakietowych” używane przez pojedynczych żołnierzy. Każda tuba-wyrzutnia zawierała dziesięć długich na 9 cali strzał, których groty zatruto. Ich zasięg wynosił około 300 metrów.

MK: Kiedy na rakietach poznali się Europejczycy?

AP: Pierwsza wzmianka pochodzi bodajże z 1380 roku i dotyczy bitwy między wenecjanami a genueńczykami. Zapewne dotarły one do Europy za pośrednictwem włoskich podróżników. W 1405 roku, w pracy „Bellifortis” Konrad Kyeser opisał podstawowe detale konstrukcji rakiet.

MK: Czy te rakiety miały siłę taką jak dzisiejsze, czy choćby porównywalną?

AP: „Podręcznik artylerii Ognistego Smoka” wspomina, że owa rakieta nazywana „Ognistym smokiem wynurzającym się z wody” ma w „brzuchu” kilka „strzał rakietowych”, które po wyczerpaniu się zapasu prochu stanowiącego ładunek miotający głównej rakiety wylatują do przodu „niszcząc wroga i jego okręty”. Inna rakieta nazywana „Latającą wroną z magicznym ogonem” była używana do podpalania obozowisk wroga i wywoływania pożarów na statkach. Strzały rakietowe z indywidualnych wyrzutni-tub powinny w czasie testowania przebijać grube, drewniane deski. Tak więc nie ma mowy, by choć w części posiadały podobną do dzisiejszych siłę rażenia, wydaje się natomiast, że świetnie sprawdzały się przy podpaleniach na duże odległości, na przykład te strzały-rakiety używane przez pojedynczych żołnierzy mogły niszczyć siłę żywą na sporą odległość.

MK: W naszej odnodze historii, aż do XX wieku, rakiety się jednak nie przyjęły?

AP: To nie do końca prawda. Na przykład w XIX wieku używano czasem tzw. „rac kongrewskich” do ostrzału miast, istnieją także wzmianki o skutecznym zastosowaniu tej broni w czasie walk na lądzie. Oddziały rakietowe istniały nawet w armii Królestwa Polskiego. Polski korpus rakietników powstał na początku lat dwudziestych XIX wieku. Niewiele o tym wiemy, gdyż wszelkie doświadczenia z rakietami otoczone były ścisłą tajemnicą, niemniej jednak sam fakt ich istnienia i stosowania nie ulega wątpliwości.

MK: Czy nie myślałeś, aby w jakiś sposób dać do zrozumienia czytelnikom, że opisane przez Ciebie militarne wynalazki istniały naprawdę? Czy nie pomogłoby to im łatwiej „wejść” w wykreowany przez Ciebie świat?

AP: Nie. To nie jest praca naukowa czy popularnonaukowa. Wydaje mi się, że albo czytelnicy zaakceptują ten świat, albo nie. Ci mający większą niż przeciętna wiedzę historyczną wyłowią po prostu dodatkowe smaczki.

MK: Jak uważasz, co mogło być punktem, od którego zaczęła się lawina zmian zamieniająca realnie istniejącą historię w alternatywną?

AP: To mógł być drobiazg. Ot, na przykład ktoś przeżył wojnę czy epidemię i żył kilka lat dłużej, jego działalność prowadzona w tym okresie mogła stanowić ten właśnie impuls. Często jednostki, które zmieniły losy świata, do pewnego momentu niczym się nie wyróżniały. Typowym przykładem jest tu Hitler. Gdyby umarł na początku lat dwudziestych, gdyby poświęcił się karierze malarskiej, gdyby...

MK: Jak pracowałeś nad tym światem w takim razie? Tworzyłeś historię alternatywną bez tego punktu? Czy też Ty go znasz, ale nie chcesz ujawnić?

AP: To nie jest jeden punkt, jest ich wiele i tak – mniej więcej je znam.

MK: Zanim przejdę dalej, chciałem zapytać: na ile bliska jest Ci twórczość Andrzeja Sapkowskiego?

AP: Bardzo lubię tego pisarza i cenię go za umiejętność wykorzystania źródeł. Czytam wszystko, co napisze (śmiech).

MK: W „Pierwszym kroku”, pokazując lekcje szermierki młodego Oktawiana, nawiązujesz do lekcji tańca. Podobnie jak Sapkowski, z tym że u niego wiedźmini tańczyli piruetami, co niektórych trochę śmieszyło. Czy opisując swoje treningi, inspirowałeś się Andrzejem Sapkowskim, czy też gdzieś znajduje się ta granica, gdzie jeszcze walka ma wiele wspólnego z tańcem, a pozostaje realistyczna, wbrew niektórym filmowym wygibasom?

AP: Nie sugerowałem się tym, co napisał Sapkowski, choć obaj studiowaliśmy „fechtbuchy”, stare podręczniki przedstawiające średniowieczne techniki walki, stąd być może pewne podobieństwa. Taki „taneczny” trening to rzeczywistość w wielu sztukach walki. Ma wyrobić pewne odruchy i koordynację, także to, co piszę o reakcjach bandytów, którzy oceniają sposób poruszania się potencjalnych ofiar, również jest prawdą. Bodajże w Stanach Zjednoczonych prowadzono badania, które wykazały, że przestępcy atakują głównie osoby wyróżniające się niezbornymi ruchami, sprawiające wrażenie niepewnych i mało sprawnych fizycznie.

MK: Jak dotąd nie byłeś na żadnym konwencie. Kiedy będzie można Ciebie spotkać na jakimś?

AP: Nie wiem, nie lubię tłumnych imprez (śmiech).

MK: Bywasz za to na forach dyskusyjnych. Czym to jest spowodowane?

AP: Chęcią porozmawiania z ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Byłem na forach „fantastycznych” na długo przed tym, zanim cokolwiek mojego pojawiło się w druku, jestem też bywalcem kilku forów historycznych.

MK: Biorąc pod uwagę, że wielu pisarzy buduje popularność na kontakcie z czytelnikami na konwentach, zapytam o coś pokrewnego: jak sądzisz, ile z Twojego sukcesu zależało od obecności na forach dyskusyjnych?

AP: Nie wiem, czy na razie można mówić o jakimkolwiek sukcesie... Gdyby jednak przyjąć, że coś podobnego osiągnąłem, to niewiele. Fora są raczej okazją do pogaduszek z sympatycznymi ludźmi, nic więcej, przynajmniej z marketingowego punktu widzenia. Te kilka, kilkanaście osób, które być może kupią książkę czy przeczytają moje opowiadanie, ponieważ znają mnie z forum, to jakiś ułamek procenta, W większym stopniu fora są pomocne w kwestii doskonalenia warsztatu, czasem uwagi czytelników są bardzo głębokie i merytoryczne.

MK: Czy to, jaki jesteś na forum, odzwierciedla Ciebie samego? Wybacz, jeśli urażę, ale czy nie czujesz czasem chęci, by jakoś skorygować to, czego w sobie nie lubisz, właśnie za pomocą na forum?

AP: Raczej nie, nie kreuję się na jakąś wybitną indywidualność, jako że za taką się nie uważam. Oczywiście zdarza mi się szpanować nieco wiedzą historyczną, ale ponieważ naprawdę takową posiadam, nie jest to chyba korygowanie? (śmiech)

MK: Jako publikujący pisarz masz pewnie kontakt z młodymi ludźmi chcącymi iść podobną drogą?

AP: Fakt, że ukazało się kilka moich opowiadań i książka, nie czyni mnie w moich oczach ekspertem. Dlatego raczej niechętnie udzielam porad czysto „literackich”. Pozostawiam to bardziej doświadczonym pisarzom i redaktorom. Oczywiście jeżeli zostanę spytany o coś konkretnego, staram się odpowiedzieć, ale raczej na zasadzie sugestii niż autorytatywnego stwierdzenia. Bardziej udzielam się w kwestiach historycznych i militarnych. Doradzam, z jakich źródeł korzystać, wskazuję na przykład znanych autorów, którzy zanim zasiedli do pisania, dobrze poznali epokę, w której umocowali swój świat. A nastolatkom, którzy chcieliby debiutować zaraz i natychmiast, doradzam odrobinę cierpliwości. Nie każdy jest Dukajem. Moim zdaniem, zanim cokolwiek się napisze, należy przyswoić sobie pewne umiejętności warsztatowe, zadbać o zasób wiedzy ogólnej.

MK: Czego oprócz przygotowywanej powieści mogą się spodziewać czytelnicy?

AP: W tym roku opowiadania w NF i być może będę obecny w jakiejś antologii.

MK: Dziękuję Ci, Adamie, za poświęcony czas i życzę bestsellerowych nakładów.

AP: Dziękuję także.

 


< 11 >