Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Dynia

 

  

Ręka Jacka drżała, kiedy kreślił małe kółko na gładkiej skórce dyni, używając do tego flamastra i zabranej z apteczki mamy nakrętki od butelki. Wydawała się być właściwych rozmiarów.

Jaskrawe promienie księżyca padały na aksamitną skórkę setek pomarańczowych globów, ale dynia, którą znalazł Jack, była wyjątkowa. Wybrał ją ze względu na rozmiar i odosobnienie. Jakimś cudem ten jeden pęd wpełzł do rowu irygacyjnego i tam wydał owoc, z dala od innych, w cieniu powykrzywianego wiązu.

Kiedy małe kółko zostało już narysowane, Jack rozłożył scyzoryk i szybkimi, krótkimi pchnięciami zmienił szkic w otwór. Serce zaczęło mu bić coraz głośniej, gdy podziwiał pierwszy etap zbezczeszczenia.

 

* * *

 

– Musisz spróbować – powiedział szeptem Tom tydzień temu, po szkole. Wydmuchując chmurkę dymu z Marlboro z lekceważeniem wypracowanym na użytek każdego obserwatora, roześmiał się. – To takie pokręcone, takie wspaniałe! Musisz się tylko upewnić, czy dziura nie jest zbyt duża, bo wtedy nie zadziała.

Na początku uznał, że Tom zmyśla. Nikt by czegoś takiego nie spróbował! Ohyda. Ale za każdym razem, gdy o tym myślał, czuł coś dziwnego. Pociągał go ten pomysł. Więc tej nocy, przy chłodnym październikowym wietrze i w świetle księżyca, Jack wydłubywał miąższ dyni. To głupie, pomyślał po raz setny. To chore.

Ale rozejrzał się ukradkiem po grządce z dyniami i upewniwszy się, że jest sam – nie licząc niekończących się rzędów pomarańczowych piłek do koszykówki ciągnących się aż po horyzont – rozpiął pasek i opuścił dżinsy. Poczuł, jak coś go ściska w żołądku. Zrozumiał, że dopuści się tej perwersji, a gorące uderzenie podekscytowania przebiegło mu od serca do krocza. Trzęsąc się i wzdrygając, opuścił slipki poniżej kolan i ukląkł obok dyni, a na jego nagich pośladkach wyskoczyła gęsia skórka.

Chwycił za szorstki, pomarszczony kikut pędu na jej szczycie i wprowadził naprężający się członek w świeżo wycięty otwór. Westchnął głośno, gdy poczuł jego dotyk. Na początku się bał – czy dziura będzie wystarczająco duża, żeby się w niej zmieścił? A co, jeśli uwięźnie w środku? A jeśli złapie jakieś dziwne dyniowe choróbsko – pomarańczowe kurzajki genitalne?

Ale żadna z tych obaw nie powstrzymała go przed wciskaniem się w delikatnie opierający się otwór, zimny i gładki. Jack wyobraził sobie swoją ulubioną pin-up girl leżącą wśród liści i ocierającą się o niego. Byłaby cieplejsza, pomyślał, ale też gładka. Czy byłoby ją czuć, tak jak to? Gdy wszedł głębiej, w przestrzeń pełną śluzowatych nasion i włókien, zdusił jęk. Przysunął się bliżej, obejmując chropowatą powierzchnię dyni, podczas gdy wewnątrz jej galaretowate włókna łaskotały i pieściły jego członka. To tak, jakby poruszała się razem z nim, prąc, gdy się wycofywał. Wyciął jak najbardziej odpowiedni otwór. Wystarczająco ciasny, by ścisnął go jak kobieta. Albo raczej tak, jak wyobrażał sobie, że kobieta by to zrobiła. Kobieta wypełniona zimnym miąższem i nasionami, roześmiał się w duchu. Sama ta myśl sprawiła, że przycisnął się mocno do porowatych boków dyni. Wydał z siebie jeszcze jedno mimowolne westchnienie przyjemności, po czym z drżeniem doszedł i wysunął się. I wtedy dopadł go zimny lęk przed faktem własnej deprawacji. Czego on się dopuścił?

Odsunął się od warzywnej kochanki, podciągnął spodnie, nie troszcząc się o wytarcie splątanych włókien pomarańczowego i białego śluzu. Przykleiły się do włosów na jego kroczu i brzuchu, lepki dowód dziwnego i niepokojąco przyjemnego cudzołóstwa. Jack wziął dwie dynie pod pachy i opuścił ciche pole na skraju miasteczka.

– Skąd je wziąłeś? – krzyknęła matka, gdy dziarsko przemierzał kuchnię ze skradzionymi skarbami. – Nie nieś ich na górę, zgniją! Jack!

Złożywszy dynie bezpieczne w swoim pokoju, wrócił do kuchni uspokoić matkę. Chodziło o to, by wszystko już ustalić, zanim zaczęła o tym mówić. Wtedy nie wysilała się, żeby zmusić go do zmiany czegokolwiek.

– Będę je wycinał tam, na górze – oznajmił, ucinając jej zastrzeżenia. – Halloween za kilka dni, nie zdążą zgnić. Jeśli zostawię je na zewnątrz, dzieciaki będą je kopać dla zabawy.

Wyglądała na niezdecydowaną, a Jack wykorzystał tę przewagę.

– Posprzątam po sobie, nie martw się.

 

* * *

 

Tej nocy, po wyłączeniu światła, Jack przesuwał dłońmi po aksamitnej, wyboistej skórce dyń. Ich faktura sprawiała, że drżał na całym ciele. Jego krocze drgnęło. Nagi i niemal biały w padającym przez okno sypialni świetle księżyca, Jack pochylił się i ucałował swoje dynie na dobranoc, a potem z poczuciem winy zanurkował do łóżka. Kropelki jego nasienia lśniły na ciemnopomarańczowych powierzchniach.

 

* * *

 

Początkowo Jack myślał, że jeśli TO zrobi, podzieli się swoim doświadczeniem z Tomem – w końcu właśnie Tom wskazał mu sposób, prawda? Ale kiedy następnego dnia przyszedł do szkoły i zobaczył wzgardliwy uśmieszek, z jakim jego przyjaciel żartował o dostaniu całusa od Mary Scott, Jack uświadomił sobie, że on i jego dyniowa królowa to sprawa bardzo prywatna.

Tej nocy, przy zamkniętych drzwiach sypiali, ponownie odrysował kształt nakrętki na dyni i przebił jej bladą, mięsistą błonę dziewiczą. Jego biodra poruszały się szybciej, powodując, że ślizgali się po podłodze. Musiał walczyć, by nie rozłączyć się ze swoją nową kochanką. Ale kiedy zduszał w sobie pomruk orgazmu, odkrył, że myśli o pierwszej dyni.

Następnego wieczora Jack wiercił się przy kolacji. Na talerzu miał porcję mięsa i marchewki z kalafiorem. Zestaw biało-pomarańczowych warzyw przypominał mu o nowoodkrytych cielesnych przyjemnościach. To go podniecało. Nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie wstanie od stołu i zamknie się, by doświadczyć tych wspaniałości ze swoją dynią. Ale kiedy wreszcie to zrobił, kiedy wyciął nową dziurę i niechlujnie sobie ulżył, znowu odkrył, że pragnie tej pierwszej, potwornej królowej dyni, której wnętrze jakby wessało go aż do ekstazy. Jack wsadził lepkiego fiuta z powrotem w spodnie, a potem szybko zajął się wygarnianiem i wycinaniem drugiego warzywa. Musiał jakoś usprawiedliwić pośpiech, z jakim pognał do swojego pokoju.

 

* * *

 

– Jest bardzo... hm... ładna, Jack – powiedziała matka, kiedy pokazał jej efekt swojej pracy. Wyglądała na trochę zdziwioną. – Ale myślałam, że chodzi o to, żeby były straszne, kochanie.

– Bo ta jest szczęśliwą dynią. – Jack wzruszył ramionami i wrócił na górę posprzątać.

Następną dynię wykorzystał jeszcze dwa razy – raz po szkole i raz po obiedzie – zanim wyciął na niej twarz, którą jego matka, kompletnie zaskoczona, uznała za piękną. We wcześniejszych latach w kłach i skośnych oczach dyń Jacka zawsze krył się określony rodzaj demonicznego terroryzmu. Ale te – popatrzyła na dwa pozornie nieśmiałe uśmiechy pomarańczowych globów leżących na kuchennym stole – te były kokietkami.

 

* * *

 

– Idę zbierać słodycze – oznajmił Jack, pozwalając, by drzwi zamknęły się za nim, zanim matka zdążyła zaprotestować. Wydawało jej się, że jest już na to za stary, ale z drugiej strony, czemu tylko te małe karzełki miały zagarnąć wszystkie darmowe cukierki?

Pożyczył od Toma bluzę i kask futbolisty i wyruszył. To było wietrzne Halloween, a padający wcześniej deszcz sprawił, że w chłodnym powietrzu przemarzało się aż do kości. Mokre liście szeleściły i latały wokół niego, kiedy pokonywał swoją trasę, dom za domem, aż do skraju miasta. Księżyc był już mały i przenikliwie biały, gdy wreszcie Jack przyznał sam przed sobą, dokąd zmierza. Przynajmniej już nie musiał się bawić w żadne szarady. Przyśpieszył i ściskając torbę pełną cukierków, biegiem wyminął dzielące go od skraju miasta cztery budynki. Myślał o niej – dyniowej królowej – przez cały dzień w szkole. Te, które przyniósł do domu, nie zaspokajały go tak, jak ona. Modlił się, żeby tam jeszcze była. Modlił się, żeby dziura, którą w niej wyrżnął, nie spowodowała gnicia.

W noc Halloween pole dyń przedstawiało przygnębiający widok. Zostali na nim tylko odtrąceni: niekształtne, nadgniłe, karłowate dynie zaśmiecały pole. Wydawało się, że jest ich wiele, ale ciemne, głębokie koleiny, gdzie jeszcze niedawno spoczywali ich pobratymcy, zdradzały ogrom tego porzucenia. Jack skakał przez pole, zmierzając do tylnego kanału. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie dostanie się do powyginanego wiązu.

Lecz jej tam nie było. W pierwszej chwili pomyślał, że to niewłaściwe drzewo, ale wtedy dostrzegł znamienne wgłębienie, jakie niej zostało, a obok przypominające koleiny ślady jego własnych kolan. Kto zabrałby dynię z dziurą w samym środku jej najlepszej strony? – zastanawiał się, klękając na ziemi. Jak, JAKIM CUDEM stał się takim zboczeńcem, że pożądał dyni? Ona dokładnie tu była, taka chłodna, taka... dobra!

– Szukasz kogoś?

Głos za jego plecami sprawił, że Jack się poderwał.

– Nie, nie – zająknął się, kiedy spojrzał na stojącą przed nim dziewczynę. Była naga, opleciona pędami sięgającymi od jej brzucha aż do ziemi. Podeszła bliżej, a on wstrzymał oddech. Była pomarańczowa. Głęboką, pełną odcieni pomarańczą dojrzałej dyni. Jack czuł od niej piżmowy, warzywny zapach. Wycelowała chropowaty palec prosto w jego twarz, w otwarte szeroko usta.

– Była tu dynia – powiedział, odsuwając się i wskazując na wgłębienie w ziemi. Wgłębienie, obok którego znikały w glebie jej pędy.

– Była – odpowiedziała ochrypłym głosem. Pobrzmiewał w nim szelest lata i nasion. Znowu dotknęła Jacka. Dostrzegł, że jej skóra, choć gładka, była miejscami poznaczona naroślami i dołeczkami. Wilgotne, przejrzyste pasma włosów zwisały z jej głowy i łona. Domyślił się, że są chłodne i lepkie. Kiedy niepewnie go objęła, przekonał się, że miał rację.

– Szukasz moje matki. – Szept jak wietrzyk podrażnił jego ucho. Język, chłodny i mokry, wymalował wzory na jego szyi, zanim powiedziała: – To znaczy, że jesteś tym, który ją zgwałcił. Jesteś moim ojcem.

Z tymi słowami sięgnęła do jego paska i zaczęła go odpinać.

– Będę kobietą, którą moja matka nie mogła dla ciebie być – obiecała, a Jack powoli zaczął jej pomagać w zdejmowaniu swoich ubrań. Rozsądek podpowiadał mu, że coś było nie tak. Dynie nie miewały ludzkich dzieci, nawet pomarańczowych i obsypanych brodawkami. Dziewczęta nie obciągały nieznajomym chłopcom w polu. Ale ona tu była, doprowadzając go chłodnym dotykiem do białej gorączki. Pozwolił, by przesuwała się po jego skórze, by jej śluzowate pocałunki przyklejały się niczym owocowa papka. Miał taką erekcję, że aż bolało. Nigdy nie czuł takiego podniecenia. Piersi dziewczyny były twarde, uwieńczone ciemnobrązowymi brodawkami, jej włosy oplątywały Jacka, odrywając się od niej lepkimi kępkami. Czuł w kroczu nacisk łona, ukrytego w zgięciu jego ciała niczym schłodzona kiszona kapusta.

Nagle się odsunęła. Rozkładając się przed nim na błocie, gdzie ledwie kilka dni wcześniej posiadł jej matkę, pokazała mu owalną dolinkę pomiędzy gładkimi, lekko zgiętymi nogami.

– Możesz to mieć – obiecała. – Będę lepsza od mojej matki. Ale najpierw musisz przeciąć moją łodygę – uniosła zbrązowiały pęd na swoim brzuchu. Zrozumiawszy nagle, zaczął szukać scyzoryka w porzuconym ubraniu. Wysunął ostrze, przyłożył je tak blisko jej brzucha, jak tylko się dało, i zaczął piłować. Zesztywniała, kiedy to zrobił, ale nic nie powiedziała. Przejrzysta, lepka substancja spłynęła po scyzoryku i dłoniach Jacka – i już było po wszystkim.

– A teraz – powiedziała przepełnionym tęsknotą głosem – zasiej mnie, zapłodnij, podlej. – Te słowa brzmiały jak najbardziej wulgarna łóżkowa gadka, jaką Jack kiedykolwiek słyszał. Nie składając scyzoryka, odrzucił go i przycisnął swoje nogi do jej.

Tak jak za pierwszym razem, pomyślał, kiedy położył się na chłodnej dyniowej dziewczynie. W świetle księżyca oczy kochanki lśniły mrocznie, kiedy całował jej twarde usta, przemykał językiem po mięsistej linii zębów. Wsysała jego ciepło, a jej naturalna oziębłość doprowadzała go do gorącej fali ekstazy.

– Tak – wysapała, kiedy wreszcie doszedł, dysząc i drżąc jak epileptyk. I wtedy, kiedy Jack spojrzał w oczy kochanki, sprawdzając, czy było w nich to zaspokojenie, które on czuł, zobaczył, że jej głód dopiero się zaczął. – Zapłodnimy razem tysiące nasion, mój kochany – obiecała, zamykając go w uścisku pomarańczowej skóry, mocnej jak drewno. Wyrywał się, kopał, krzyczał. Ale z objęć dyniowej królowej nie było ucieczki, bo w jednej chwili jej nogi i ramiona zamknęły się nad nim i potoczyli się razem po zboczu.

Kto by tam zwracał uwagę na stłumione krzyki w noc Halloween?

 

* * *

 

W końcu znaleźli jego ubranie, pod starym, wykrzywionym wiązem, za opustoszałym dyniowym polem. Leżały na gołej ziemi, obok krzywo wbitego w glebę scyzoryka. Kiedy rolnik zaprowadził policję na miejsce, żeby szukali poszlak w sprawie zaginionego chłopca, zauważył ogromną pomarańczową dynię wyglądającą z zielska u stóp wzgórza. Potrząsnął głową, niezadowolony, że tydzień wcześniej przeoczył taki skarb.

Dobrze by za nią zapłacono.

Wewnątrz tego skarbu oblepiony białym śluzem kształt drgnął na dźwięk głosów. Nieubłagane dłonie dyniowych włosów utrzymywały go w stanie niemal nieprzerwanego orgazmu i garść za garścią upychały gładkie, pomarańczowe w kieszeniach jego ciała.

– Razem zapłodnimy setki nasion – wyszeptała, a jej słowa mógł usłyszeć tylko on.

 

Po raz pierwszy opublikowane w „Grue” (wiosna 1999)

Przedruk w „Delirium Magazine” (jesień 2000) i zbiorze opowiadań Cage of Bones & Other Deadly Obsessions Johna Eversona (Delirium Books, 2000)

 

(z angielskiego przełożyła Milena Wójtowicz)

 


< 21 >