Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Układ

  

 

Poznałem ją dopiero na Azbakanach Wyuzdania, a mogłem wcześniej, gdy wiele razy mijaliśmy się na ulicy jak zwykli przechodnie.

Choć była blada i zimna, nie zapomnę tego ognia, kiedy wzięła mnie w objęcia, drżąca i spragniona. Nie zapomnę, jak sam wtedy drżałem. Spędziliśmy ze sobą noc, a później dała mi jeden dzień na załatwienie najważniejszych sprawy. Na dokonanie zemsty.

Tymoteusza poznałem tydzień wcześniej w drodze do Tebr. Opowiadał mi o żonie, pokazywał zdjęcia dzieciaków i ośmiornicy. Miły facet. Kto by pomyślał, że wbije mi nóż w plecy, że zdradzi. Nawet teraz, kiedy o nim wspominam, czuję pewną dozę sympatii. A jednak idę go zabić. Nie postanowiłem jeszcze, jak to zrobię, właściwie nie ma to większego znaczenia. Poderżnę gardło, wypruję flaki... liczy się tylko akt zemsty.

Dziewka z karczmy macha zachęcająco w moją stronę, a obfite piersi rysują się pod szarą, znoszoną sukienką. Ten jeden ostatni raz, myślę sobie. Zanim jeszcze wrócę do mojej pani. Ale idę dalej. Zemsta musi się dokonać.

Przy dziedzińcu zaczepia mnie dwóch strażników. Mówią tylko: „Spieprzaj, włóczęgo. Nie chcemy tu takich”. Nie rozpoznają bladej, naznaczonej szramami twarzy swego księcia. Całe szczęście, inaczej wylądowałbym w worku na dnie fosy. No cóż... Nie kochali mnie, nie byłem idealnym monarchą. Teraz mamy demokrację, nie wiem – czy to dobrze? Nie dla mnie. Rewolucja była krwawa, nawet bardziej niż moje rządy. Gdyby do wszystkiego nie wmieszali się magowie, diable syny... Zresztą teraz nie ma to już znaczenia.

Mijam dom burmistrza. Ech, Miriam... Miriam i jej kręcony włosy. To z nią spędziłem najlepsze lata życia. Jej ciepłe usta na moich, na szyi, na torsie. Szybki oddech, dłonie, co błądzą bez opamiętania. Pamiętam chwile zapomnienia i składane pod jaworem obietnice. Słodka Miriam. Pewnie siedzi w środku i przygotowuje dzieciakom kolację. Trzeba przyznać, że dobrze jej z burmistrzem. Przyprawiła mu rogi niejeden raz, a on nadal ją trzyma. Ja nie miałbym tyle cierpliwości.

Jestem na miejscu. Drzwi ustępują łatwo, nie były nawet zamknięte. Tymoteusz kończy właśnie kolację, podnosi głowę znad miski i patrzy. Patrzy, jakby zobaczył ducha. Nawet mu się nie dziwię. Teresa, żona, o której mi tyle opowiadał, pyta kto to.

Żaden z nas nie odpowiada. Sonia, przeuroczy dzieciak, wskakuje mu na kolanka. Odstawia ją na bok. Podchodzę powoli, sycąc się jego strachem. Ma taki zdziwiony wyraz twarzy, kiedy wbijam mu nóż w brzuch, choć chwilę wcześniej wbił mi taki sam w serce. Teresa krzyczy, dopiero po chwili to dostrzegam. Sonia tak dziwnie patrzy na mnie malutkimi oczkami. Wychodzę.

Czas wrócić do mojej pani. Może uda mi się wytargować jeszcze parę dni na załatwienie innych spraw. Z wczorajszej nocy była zadowolona, było jej dobrze. Powiecie, że się sprzedaję. Może macie rację, ale co z tego. Robiłem to właściwie przez całe życie. Władza w zamian za śmierć niewinnych. Przyjemności za własne człowieczeństwo. Byłem gotów sprzedać duszę diabłu, byle osiągnąć cel. Ale tego nie udało mi się zrobić – trudno sprzedać komuś coś, co od dawna do niego należy.

Wita mnie uśmiechem, ale widzę, że coś jest nie tak. Może też byłem tylko pionkiem w jej grze. Śmierć, tak jej na imię, choć wczorajszej nocy nazywałem ją Lili. Padam na kolana. Ja, książę, klęczę przed kobietą... Nie myślcie, że chciałem oddać jej hołd, choć gdybym mógł za to kupić dzień życia... Zmusiła mnie rana w plecach, z której znów zaczęła płynąć krew. Niewiele już jej zostało.

Na kamieniu siedzi mały skrzat z brodą po same stopy. A może to jego sprawka? – Lecz skąd ta myśl? Kupił mi ten dzień, to nie moja zasługa, nie mój układ. Tylko dlaczego? Jaki miał w tym interes? Spogląda na mnie w ten dziwny sposób, w jaki kiedyś patrzyła matka. O co mu chodzi, do cholery? Taaak, teraz sobie przypominam. Byłem jeszcze mały i mieszkałem na zamku. W najwyższej z wież, która zdawała mi się wtedy sięgać nieba, urzędował czarnoksiężnik. Wszedłem tam pewnego poranka, gnany ciekawością. Zapomniał zamknąć drzwi, a magiczne zabezpieczenia dziwnym trafem nie zadziałały. Pod oknem, na stole, wśród papierów i ksiąg, stała klatka, to w niej znajdował się skrzat. Wypuściłem go. O tak, po prostu. Podziękował pięknie, a ja czułem się wtedy dumny jak nigdy. Nigdy później!

Omiatam spojrzeniem całą trójkę: skrzata, śmierć i Mefisto. Tak, ten czarci syn też tu jest, w końcu przyszedł po swoje. Lili wyciąga i unosi wysoko kosę. A więc to już, myślę sobie. Zaraz! Dlaczego skrzat kładzie głowę na kamieniu? Przychodzi zrozumienie. Pieprzony malec kupił mi ten dzień w zamian za własne życie. Chciał mi dać szansę na poprawę, widzę to w jego oczach. Poczciwy głupiec. Czy on nie wiedział, że tacy jak ja się nie zmieniają? Na pewno nie w jeden dzień.

– Niech to szlag. Szlag by to! – krzyczę, plując krwią. – Odpierdol się od niego!

Ostatkiem sił rzucam się do przodu i czuję, jak ostrze kosy wnika w moje ciało. Mam wszystko gdzieś, chcę tylko jednego. Żeby ten mały sukinsyn ocalał...

 


< 22 >