Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 24>|>

Z Diabłem sprawa

  

 

– Muszę zapalić, bo mnie zaraz szlag trafi. Idzie ktoś? – Olek zablokował notebooka, sięgnął do plecaka po fajki i zapalniczkę. W tym momencie na biurku zaterkotał telefon. Na wyświetlaczu pojawił się napis ISDN.

– Kurna. Niezidentyfikowany obiekt. – Olo szarpnął słuchawkę. – Słucham, Aleksander Korniaktowski. W czym mogę pomóc?

– Witam, panie Aleksandrze. Dzwonię w sprawie mojego zamówienia z drugiego kwietnia. Firma StanSystems z Łańcuta. Chciałem zapytać, kiedy dotrze sprzęt.

StanSystems, StanSystems, kurna, ale ludzie nazwy wymyślają, pomyślał Olo. Głośno zapytał:

– Przepraszam, może pan podać numer zamówienia lub NIP firmy? Spróbuję namierzyć państwa w systemie.

I zaczęło się.

– Panie, do kurwej maci, co pan sobie wyobrażasz? Ja myślałem, że rozmawiam z poważną firmą, standard korporacyjny, a pan się mnie pytasz o NIP-y. Panie, ja u siebie w firmie to od ludzi wymagam, żeby klientów znali na pamięć. Na wyrywki! O każdej porze dnia i nocy ma jeden z drugim wiedzieć, co, kto i za ile u niego zamówił! A pan mnie pytasz o NIP-y. Panie, może wy mi tego w ogóle nie zamówiliście... – Facet po drugiej stronie słuchawki miotał się jak opętany, a wizja popołudniowego papieroska oddalała się z szybkością bolidu formuły pierwszej z Schumacherem za kierownicą. Olek nawet nie próbował przerywać gościowi tyrady. Znał takich buraków od najgorszej strony. Mały sklepik przy rynku jakiegoś zapyziałego miasteczka na wschodniej ścianie Polski. Wcześniej gość rzepą handlował w miejscowym GS-ie. Na wystawce pudła po modemach i grach komputerowych z top oferty Media Marktu sprzed trzech miesięcy i szał w oczach, bo trafił się wreszcie klient, który kupi coś za ponad tysiąc złotych. Pewnie córuchna burmistrza potrzebuje notebooka, by skończyć pracę licencjacką z jakiejś administracji czy innego marketingu. Gorsi bywali tylko dilerzy ze stolicy.

A facet dalej jodłował:

– Ja was tam wszystkich... ja wam tam wszystkim... – Na moment przerwał. Olo skorzystał z pauzy i wtrącił:

– Oczywiście, mam pana zamówienie. Firma StanSystems z Łańcuta, wszystko się zgadza. Sprzęt jest w drodze. Wysłany już z fabryki. Dostawa powinna do nas dotrzeć w przyszłym tygodniu. We wtorek sprzęt będzie u pana.

– Kiedy? Sprzęt miał być w tym tygodniu. Proszę mnie połączyć z przełożonym.

Atmosfera zaczęła się troszeczkę zagęszczać.

– Oczywiście, mogę pana połączyć z sekretariatem dyrektora, ale nie widzę ku temu powodu. Państwa zamówienie zostało złożone dwa tygodnie temu, oczekiwany czas dostawy nie jest przekroczony. Sprzęt jedzie do nas z fabryki z Chin...

– Dość! Łżesz waść. Ja się nazywam Stadnicki. S-T-A-D-N-I-C-K-I, zapamiętaj waść to nazwisko!

– Panie Stanisławie, możemy oczywiście w jakiś sposób...

Co „oczywiście mogliby w jakiś sposób”, to już pana Stana vel Stanisława z Łańcuta nie zainteresowało. W słuchawce rozległ się głośny huk, jakby ktoś po drugiej stronie rzucił aparatem o ścianę, po czym zaległa cisza. Pan Stan vel Stanisław zakończył rozmowę.

– Nawiedzony jakiś? Waść, też wymyślił. – Olo mógł wreszcie wyjść na dymka, a reszta dnia upłynęła na typowych, nudnych, biurowych przepychankach. Do siedemnastej jakoś czas zleciał. Kolejna dniówka odfajkowana w życiorysie.

 

* * *

 

Ranek zaczął się dość pechowo. Korniaktowski jeszcze zaspany powlókł się do łazienki. Kiedy ochlapywał twarz, próbując oprzytomnieć, leżąca na półce pod lustrem maszynka spadła do umywalki. Najnowszy wynalazek Gilette nie nadawał się już do użytku, rozsypał się w drobny mak

– I co, prądem mam się golić, jak owca?

Później było już tylko gorzej. Szklanka z herbatą dziwnym trafem nie chciała zawisnąć w powietrzu, gdy ją potrącił, odwracając się w stronę lodówki. Kiedy sprzątał pobojowisko, nadepnął na kawałek szkła i przeciął sobie duży palec. W efekcie zakładania opatrunku musiał zmienić koszulę, która nie wiedzieć kiedy i jak sama zapaćkała się krwią. Zawiązując buty, urwał sznurówkę i przez kwadrans szukał czegoś, czym mógłby ją zastąpić. Wychodząc, prawie zatrzasnął klucze wewnątrz mieszkania. W ostatniej chwili zatrzymał drzwi, wkładając dłoń między zamek a futrynę. Klnąc i rozcierając obolałe palce, zbiegł w dół po schodach. Tam czekała nowa niespodzianka – samochód stał na kapciu. Przypomniał sobie, że wracając poprzedniego dnia z pracy, nie zdołał ominąć dziury na drodze dojazdowej do osiedla. Zima tego roku nie dopisała, mróz trzymał w sumie może ze trzy noce, a mimo tego na drogach pełno było dziur. Z pewnością firma, która wygrała przetarg na naprawę ulic, nocą zapewniała sobie ciągłość robót. Przeklinając drogowców, fabrykę opon Dębica, parszywą pogodę i deszcz, który jak prawie co dzień od kilku miesięcy właśnie zaczynał siąpić, Olo pognał na przystanek.

 

* * *

 

– Bilecik poproszę. – Łysy facet o wyglądzie boksera wagi piórkowej pochylił się nad pogrążonym w podziwianiu widoków Aleksandrem. Olek sięgnął do kieszeni kurtki. Najpierw lewej strony, potem prawej, sprawdził w kieszeniach dżinsów. Biletu nigdzie nie było, a dałby głowę, że skasował go zaraz po wejściu do autobusu, jak praworządny i wzorowy obywatel. Musiał gdzieś, kiedyś, jakoś go zgubić. Nawet go to nie dziwiło. W akcie desperacji spojrzał na podłogę. Może gdzieś, cholera, wypadł, pomyślał.

– Co, nie ma bileciku? Piszemy mandacik. Zbysiu, klient jest! – rozdarł się kanar na cały autobus. – Czy może pan uiści na miejscu?

– Nie uiszczę, niech pan wypisze kredytowy. – Korniaktowski podał łysemu dowód osobisty, który jakimś cudem się nie zapodział. – Cholernie udany dzień się zapowiada.

 

* * *

 

Dotarł do biura za dwadzieścia dziewiąta. Przy wejściu minął się z prezesem, podejrzliwie spoglądającym to na zegarek, to na kryjącego się przed deszczem pod torbą z notebookiem pracownika. Podłączył się do sieci i poszedł do kuchni po poranną porcję budzenia w postaci czarnej lury, zwanej Niezcafe. Gdy wrócił, na ekranie notebooka właśnie mrugał komunikat o przychodzącej poczcie. W polu „adresat” widniało „stanislaws@stansystems.com.pl” – zapowiadała się ciekawa korespondencja. Olek zaklął pod nosem i otworzył maila.

„Aleksandrze Korniakt! Żeś ty, nie pomnąc na pokój pospolity, ostrość prawa i powinność kupiecką, bez wszelakiej odpowiedzi pytania moje zostawił, honoru właściwego nie dotrzymując, na potrzeby moje nie bacząc i z majętności mojej pieniądze wyciągając. Nie dosyć na tem, wykorzystawszy ufność moją, kiedym różne insze rzeczy zakupić u ciebie chciał, na pożytek swój wszystko obróciłeś. Tego czynić się strzegą ludzie poczciwi i szlacheccy! Ty widać zaliczyć się do nich nie możesz, boś jest łyk i złej matki syn. Przeto, kiedy ty takie szlachetnym ludziom rozboje czynisz, z tych tedy przyczyn wyżej wymienionych, mając wzgląd na odpowiedź twoją i na postępki twoje pierzchliwe, czyniąc prawu pospolitemu dosyć, wzajemnie ci odpowiadam. Ostrzegam, abyś się mnie strzegł na wszelakiem miejscu, chodząc, śpiąc, w kościele, w łaźni, bo się na twem gardle mścić będę, gdyż już nazbyt cierpliwościm zażywał. Dan w Łańcucie, 28. aprilis 2006. Stanisław Stadnicki.”

– O jasna dupa! Trafiłem na wariata. – Olek sięgnął po kubek z kawą. – Świr, nawiedzony albo jaja sobie robi. Takiej poczty to jeszcze nie dostałem. Jakby nie patrzeć, wyjątkowy klient.

Dalsze rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Olo machinalnie podniósł słuchawkę, nie patrząc na wyświetlacz.

– Panie Olku, poproszę do siebie. – Głos Bossa nie zdradzał jak zwykle żadnych emocji. – Mamy sprawę do załatwienia.

Gabinet Bossa wielkością przypominał małe boisko do koszykówki. Na jednej ze ścian umocowana była tablica z koszem. Taki pomysł, nowoczesne podejście do zarządzania – w chwilach szczególnego napięcia, przy podejmowaniu strategicznych decyzji rynkowych, Boss, jak świętej pamięci Robert Kennedy, lubił sobie porzucać. Złośliwi twierdzili, że rzadko trafiał za trzy punkty. Ot, ludzka zawiść.

– Jak dzień, panie Aleksandrze? – zagaił i od razu przeszedł do rzeczy. – Jak pan wie, pani Zosia z PC Komponent Division jest od tygodnia nieobecna. Przejmie pan jej obowiązki, koledzy z działu na pewno pomogą. Powodzenia. – Podał Olowi szczupłą dłoń.

Reszta dnia minęła właściwie bez większych emocji. Trzeba było jedynie przerzucić tony papieru, przeczytać setki maili i załatwić dziesiątki zagmatwanych spraw, które sympatycznej pani Zosi z Komponent Division udało się pozostawić nietknięte aż do momentu, kiedy z wdziękiem opuściła firmę. Oczywiście koledzy i koleżanki z działu aktywnie udzielali pomocy, kiwając głowami i mrucząc: „Po Zośce dostałeś sprawy? To masz przejebane”.

Pod wieczór Olo zdołał wreszcie wyjść z biura. Powoli powlókł się na przystanek. Zapalił, kryjąc się w cieniu wiaty. Z przyjemnością zaciągał się dymem, wpatrzony bezmyślnie w jakiś plakat, na którym atrakcyjna brunetka zachęcała do zakupu trzech par okularów w cenie jednej. Nagle usłyszał za plecami:

– Nie wiesz, że prawo zabrania palenia na przystankach?

Olek spojrzał do tyłu. Stał za nim starszy facet w poszarzałym prochowcu i nasuniętej na oczy czapce. Szerokie bary rozpychały przyciasny płaszcz.

– Do ciebie mówię, koleś. Się tu nie pali, publiczne miejsce jest. Przepisów nie znasz?

Kolejny świr? – pomyślał Korniaktowski. Postanowił zignorować zaczepkę. Ignorowanie zostało przerwane przez uderzenie w kark. Adres salonu optycznego stracił na ostrości, a nos Olka rozpłaszczył się w okolicach dekoltu dziewczyny z plakatu. Olek osunął po wiacie, malując reklamę krwią z rozbitego nosa. Skulił się na ziemi obok kosza, osłaniając głowę w obawie przed ciosami podkutych butów.

– Dość ma. Ostaw go, Zegart. – Do faceta w prochowcu podeszło dwóch innych, ubranych w spodnie wpuszczane w długie buty, obszerne płaszcze i futrzane czapy. Zegart podniósł z ziemi kosz na śmieci i wysypał na głowę Ola furę niedopałków.

– Pozdrowienia od pana Stadnickiego. Czołem, łyku. – Na pożegnanie poczęstował Olka potężnym kopniakiem. Nieznajomi odeszli w mrok, postukując podkutymi butami. Korniaktowski pozbierał się z ziemi, otrzepał ze śmieci i wsiadł do autobusu, który właśnie nadjechał.

Zajął miejsce z tyłu pojazdu, odchylił głowę i przycisnął do zakrwawionego nosa chusteczkę. W głowie huczały mu słowa: „Pozdrowienia od pana Stadnickiego”.

 

* * *

 

– Panie Olku, panie Olku! Wstawaj pan! – Zdzicho, sąsiad z naprzeciwka, dobijał się do drzwi.

– Co jest? Pan wie, która godzina?

Zdzicho w spodniach od piżamy i w rozpiętej bluzie narzuconej na podkoszulek z reklamą Browaru Żywiec opierał się o framugę, łapiąc oddech.

– Panie, auto się panu pali!

Olek zerwał kurtkę z wieszaka i wyskoczył z mieszkania. Zbiegł po schodach, w przejściu mijając panią Krysię spod czwórki, roztrącił pokaźne już zbiegowisko ludzi pod blokiem i zamarł. Jego nowiutki Fiat Panda, kupiony za wytrwale gromadzoną krwawicę plus zyski z kilku udanych operacji giełdowych, palił się jak Rudy 102 w najbardziej tragicznym odcinku „Czterech pancernych”, jak stóg siana w czołówce „Janosika”, jak łąka rozminowywana karnistrem z benzyną w „Samych swoich”, jak... Palił się jak cholera. I zaczynał się już dopalać.

– O...kur...wa! – jęknął Olo, siadając wprost w kałużę.

Straż pożarna właśnie nadjeżdżała.

 

* * *

 

– Spróbujmy jeszcze raz. Wrócił pan wczoraj z pracy późnym wieczorem i od razu poszedł pan spać. Samochód cały czas stał przed blokiem, nie używał go pan. Tak, wiem, złapał pan gumę. Ciekawe, żaden z sąsiadów nie potwierdza, by ktoś podejrzany kręcił się w okolicy samochodu. Miał pan oczywiście ubezpieczenie. To ważne, pańskie auto mogło stanowić zagrożenie dla pozostałych pojazdów na parkingu. Zdaje pan sobie sprawę, że pożar mógł doprowadzić do tragedii. – Dzielnicowy nie dawał Korniaktowskiemu dojść do głosu. Szybko zapisywał coś w notesie, nie przerywając monologu. – Należy zabezpieczać pojazd na noc. Co się mogło stać? Różne rzeczy mogły się stać! Co było powodem? Oczywiście śledztwo rozstrzygnie przyczynę zdarzenia. Ale już teraz mogę panu powiedzieć, że prawdopodobną przyczyną pożaru mógł być samozapłon pojazdu. No, to do widzenia panu.

– I drzwi wypadałoby naprawić, panie Aleksandrze – stwierdził policjant, wychodząc. – Potem będziecie nas wzywać, że niby włamanie było. Do widzenia. A to lepiej niech pan usunie.

Dzielnicowy wyrwał z futryny pomalowaną na czarno strzałę z przywiązanym do niej arkuszem papieru.

– To jakaś nietypowa ozdoba jest. Jeszcze się pan na ten patyk nabije.

Olo rozwinął zwój, na którym ktoś pełnym zawijasów pismem wykaligrafował:

„Ja, Stanisław Stadnicki na Łańcucie, starosta zygwulski, tobie, Aleksandrze Korniakt, oznajmuję, że czyniąc dosyć prawu pospolitemu posyłam ci odpowiedź: iż ty nie umiejąc uważać sobie stan zacny szlachecki polski, ważyłeś się targnąć na honor mój, przeto się mnie strzeż na wszelakiem miejscu: chodząc, śpiąc, jedząc, pijąc, w domu, w drodze, w kościele, w łaźni, bo się tej krzywdy na tobie mścić będę i da Pan Bóg na gardle twem usiędę. Dan w Łańcucie 29 aprilis 2006.”

 

* * *

 

– Ciekawe, ciekawe. Cholera, nie wiedziałem, że praca w tym waszym biznesie może być taka, kurna, pasjonująca. – Łukasz z zainteresowanie przyglądał się pismu. – Na oko wygląda na siedemnasty wiek. Wiesz, kolego, co dostałeś? To jest tak zwane litterae diffidationis, pisemne powiadomienie, które szlachcic przesyłał szlachcicowi, wypowiadając mu walkę na śmierć i życie. Ostrzeżenie, aby się przed nim strzegł na każdym kroku. I Stanisław Stadnicki! Fajny klient ci się trafił.

– A co w nim takiego fajnego? Jakiś walnięty gość, po prostu.

– Stanisław Stadnicki herbu Szreniawa, starosta zygwulski, zwany diabłem łańcuckim, słynny warchoł, awanturnik i jeden z przywódców rokoszu Zebrzydowskiego. Procesował się, najeżdżał dwory, a z Korniaktami i Łukaszem Opalińskim toczył nawet prywatne wojny. I co, nie ciekawy klient?

Olo nie widział Łukasza chyba od czasów liceum. Przez lata ich drogi się rozeszły, zresztą z Luką nigdy nie dało się normalnie pogadać. Zakopany w książkach, nietowarzyski, na imprezy klasowe nie chadzał, skończył historię czy coś równie dziwnego. Pracował w jakimś archiwum, grzebiąc w szpargałach i to nawet nie w będących na czasie teczkach IPN, ale czymś bardziej archaicznym. Olek przypomniał sobie o dawnym znajomku i nawet zdołał namierzyć jego numer telefonu.

– Dobra, trafił mi się jakiś świr-hobbysta. Mogę przyjąć, że to przypadek, nieszczęśliwy zbieg okoliczności, szczególne i dotkliwe sprzężenie pecha – westchnął Olo i sięgnął po kufel piwa.

– Jak minięcie pod drabiną zakonnicy z czarnym kotem na ramieniu? Może. Jeśli to faktycznie świr-hobbysta.

– A jaki jest inny wariant?

– No cóż, może Stanisław „Diabeł” Stadnicki wylazł z piekła i postanowił zająć się handlem sprzętem komputerowym. Ale nie, dla polskiego szlachcica to zajęcie poniżej godności. Prawo zakazywało zajmowania się handlem. Szlachectwo by stracił.

– Luka, ty daj sobie spokój z tą eschatologią. Facet z siedemnastego wieku wstał z grobu, komputery sprzedaje i do mnie się dobrał. To nawet śmieszne nie jest. Nie, daj spokój. Jacyś bandyci spalili mi samochód, inni napadli mnie na ulicy. A jeszcze roboty mam tyle w firmie, że nie wiem, w co łapy włożyć. Jeszcze trochę i sam zeświruję.

– Mówiłeś, że jak się nazywał ten dziadyga na przystanku?

– Jakoś tak dziwnie, jak ten bokser – Zegan czy coś.

– Zegart, sługa rękodajny Diabła Stadnickiego! Gościu, coraz ciekawiej to wygląda.

 

* * *

 

Dopadli Ola, gdy wracał z pracy. Szedł jak zwykle na skróty. Droga z przystanku biegła przez mały, zaniedbany skwerek. W milczeniu otoczyło go pięciu drabów, wykręciło mu ręce, wrzaski stłumiło wciśniętym w usta kneblem, a gdy próbował się wyrywać, uderzenie w tył głowy pozbawiło go chęci do dalszej dyskusji. W oczach zamigotały konstelacje, głowa opadła i Olo stracił przytomność.

Otrzeźwiło go świeże powietrze i chłód wiosennego, kwietniowego brzasku. A może był to zapadający wieczór. Jeden z drabów zerwał Olowi z głowy śmierdzącą kocią uryną szmatę, kopniakiem przywracając mu przytomność. Olo leżał na podwórcu jakiegoś zrujnowanego zamczyska. Przynajmniej na to wskazywały otaczające dziedziniec mury i kamienie bruku, spośród których miejscami wyzierały kępy trawy.

– No, waszmość panie Korniakt. Dosyć będzie tych wywczasów. Szykuj się waść, będziem teraz krotochwile czynić.

To jakiś pieprzony sen, pomyślał Olo. Zaraz się obudzę i wszystko minie. Trzeba się tylko obudzić.

Kolejny kopniak i powrozy na nadgarstkach zaprzeczały twierdzeniu, że wszystko wokół jest tylko wytworem wyobraźni. Jawa bolała jak cholera. Napastnicy rozstąpili się, przepuszczając do środka koła kogoś znaczniejszego – potężnie zbudowanego mężczyznę ubranego w długą szatę przepasaną szerokim pasem, z którego zwisała szabla. Spod szaty widać było czerwone buty z miękkiej skóry. Nieznajomy pochylił się nad leżącą na ziemi ofiarą, prawie jej dotykając zmierzwioną brodą.

– I cóż, panie Korniakt. Poznajesz mnie. Ego sum Stanisław Stadnicki, starosta zygwulski. Spotkałem waści wreszcie. Długom czekał, alem się doczekał. I teraz sobie będziem rozprawiać – niespiesznie, nieczęsto, aleć przecie mamy czas. Mamy całe wieki czasu. Zegart, do lochu z nim!

Chwycili Ola pod ramiona i powlekli przez podwórzec aż do ciemnej jamy w kącie placu. Zeszli na dół. Jeden z drabów oświetlał drogę pochodnią, klucząc w labiryncie mrocznych korytarzy. Wreszcie pchnęli okute żelazem wrota i rzucili więźnia na wiązkę zgniłej słomy.

Olo powoli przyzwyczajał się do ciemności. Cienka strużka światła wpadała przez okratowane okienko tuż pod sklepieniem. Sznury wpijały się w nadgarstki, a rozbita głowa pulsowała tępym bólem. Koszmar był boleśnie prawdziwą rzeczywistością. Olo dostał się w łapy jakiejś bandy przebierańców-kidnaperów, może satanistów albo innej sekty. Chcieli się z nim zabawić, więc pewnie wykonają na nim rytualny mord, złożą go w ofierze diabłu jak w jakimś horrorze klasy B. Pieprzeni amatorzy RPG, rzeczywistość pomieszała im się z fantastyką.

Przykurczone ręce i nogi zdrętwiały, boleśnie uwierał wciśnięty pomiędzy kolana a ręce krzywy drąg.

Chyba właśnie to nazywają wiązaniem w kij, pomyślał Olo. Muszę się tego cholerstwa pozbyć.

Przeturlał się ku ścianie i uderzył końcem drąga w mur. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Bez efektu. Zaklął i spróbował ponownie. Z wolna drążek zaczął się wysuwać. Po kilku następnych uderzeniach wreszcie wypadł na ziemię z głośnym brzękiem. Korniaktowski z ulgą rozprostował plecy i nogi. Przez chwilę leżał, czekając, aż krew zacznie szybciej krążyć w zdrętwiałych kończynach. Przewrócił się na brzuch. Teraz należało jakoś się wyswobodzić z więzów. Zaczął szukać wzrokiem czegoś, czym mógłby rozciąć powrozy.

O cholera! – pomyślał na widok leżącej na ziemi szabli. Musieli to wykorzystać, kiedy mnie wiązali. Z trudem wysunął fragment zardzewiałej głowni z pochwy, opierając szablę o kamień posadzki. Po kilku minutach żmudnego tarcia poczuł, że więzy opadają. Jeszcze chwilę leżał, odpoczywając, po czym wstał. Naparł na drzwi, które ustąpiły ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Po omacku ruszył ciemnym korytarzem. Błąkał się po lochach, obmacując ściany i badając drogę końcem ostrza. Wreszcie znalazł schody i wyszedł na podwórzec. Ukryty za załomem muru, rozglądał się po dziedzińcu, ale na szczęście nie dostrzegł nigdzie żadnego z napastników. Skoczył ku zarośniętej pokrzywami bramie zamczyska, skręcił między rosnące za murem krzaki i rzucił się biegiem w dół zbocza. W końcu zatrzymał się na chwilę. Przed sobą widział pola, lasy i zagajniki oraz dukt, a właściwie ścieżkę prowadzącą od ruin zamczyska. Nigdzie ani śladu człowieka, domu czy choćby słupa wysokiego napięcia. Innego traktu nie było, nie było więc też innej możliwości dotarcia do głównej drogi. Klnąc na przemoczone buty, potargane spodnie i marynarkę, ruszył wzdłuż ścieżki.

Dojdę do asfaltu, pomyślał, złapię stopa i opowiem wszystko na policji. Dorwą gnojów i wybiją im ze łba głupie żarty.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wreszcie za zakrętem drogi, na podmokłej łące dostrzegł człowieka. Chłopczyna w sięgającej ziemi, podartej i wyszarzałej kapocie, gnał ku drodze kilka krów, tak chudych, że spod napiętej skóry wystawały gnaty.

– Hej, kolego, daleko jeszcze do asfaltu?

– Aaaaaa... Diobeł! – wrzasnął chłopak, rzucił za siebie kij i pognał w pola, rozpędzając stado.

– Durny jakiś chyba? – Olo zrezygnowany powlókł się dalej błotnistą ścieżką. Zachodzące słońce malowało krajobraz na złoto, żaby rechotały w kałużach, a na niebie krążył jastrząb, wypatrując łupu. Olo klął i wycierał pot z czoła resztką krawata, w butach chlupała mu woda, a przepocona marynarka ciążyła na ramionach. Droga zdawała się nie mieć końca.

Wreszcie dotarł do skrzyżowania, a właściwie zaznaczonych potężnym dębowym słupem rozstajów. Błotnisty dukt łączył się z innym duktem, dokładnie takim samym, jeśli pominąć fakt, że jeszcze bardziej błotnistym. Zrezygnowany Korniatowski opadł na ziemię, opierając się o słup i rozprostowując obolałe nogi.

– Gdzie ja jestem? To jakiś pieprzony koniec świata!

– Dobrze powiedziane, waszmość panie bracie. Albowiem rzecze Pismo: „Przyjdziesz przeto, człeku Boży, na kraj świata i stopy swe złożywszy na świata krańcu, spoczniesz, bowiem ujrzałem na tronie Zasiadającego i księgę w prawym ręku jego, wewnątrz i zewnątrz zapisaną, we środku i na odwrocie. I poszóstną pieczęcią zapieczętowaną. A znak tej pieczęci śmierć, i mór, i powietrze. I ujrzałem potężnego anioła, co głosem donośnym rzecze – kto godzien jest złamać pieczęć ową a księgę otworzyć!” Et cetera, et cetera. Wspomóż, waszmość panie bracie, biednego żaka, któren matki i ojca nie mając, po świecie się błąka, jeno z dobroci ludzi poczciwych żyjąc.

Zza słupa wyszedł jegomość ubrany w krótki kubrak i wąskie sukienne spodnie, wpuszczone w wysokie buty. W ręku trzymał sękaty kij i czapkę obszytą barankiem.

No nie, kolejny idiota-przebieraniec! – pomyślał Olo i zwrócił się do jegomościa zrezygnowany:

– Panie, nie rób sobie pan jaj ze mnie. Co to za miejsce jest? Cały dzień drę zelówy i do żadnej cywilizowanej drogi nie doszedłem. Jak się do miasta dostać?

– O, widzę, że waszmość pewnikiem jakiś cudzoziemiec jesteście. Po stroju i mowie suponując, Niemiec albo i Angielczyk. Ale i cudzoziemiec stworzenie Boże, przeto chętnie wam rzeknę prawdę. Jesteście, panie, na ziemi Jaśnie Wielmożnego pana Łukasza Opalińskiego, któren ze Stanisławem Diabłem Stadnickim, starostą zygwulskim, wojnę toczy.

– Nie, to jakiś koszmar jest! Przecie...tfu ...przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek. No, jaki dziś mamy miesiąc, dzień, rok? Kwiecień 2007, nie? – warknął, łapiąc mężczyznę za poły kubraka.

– Panie, co wam? – Jegomość wyglądał na szczerze przerażonego. – Dzień mamy trzydziesty aprilis, choć tu mylić się mogę, a rok pański tysiąc sześćset piąty, osiemnasty rok rządów Jego Królewskiej Mości Sigismundusa Trzeciego.

Na niebie krąży jastrząb, błotnisty gościniec prowadzi donikąd. „Ego sum Stanisław Stadnicki, starosta zygwulski!” – wrzeszczy Olowi w twarz szlachcic o twarzy Bossa, „Diabeł Stadnicki, fajny klient ci się trafił!” – uśmiecha się Łukasz nad kuflem piwa, „Masz przerąbane, panie Korniakt!” – mówi oparty na karabeli Zegart. Twarze, jastrząb, gościniec, wszystko wokół zawirowało, a Olek osunął się na ziemię. Za wiele wrażeń, za dużo emocji, za wysokie ciśnienie... albo wódka za ciepła była?

 

* * *

 

– Omdlał, psia jucha, słabowity chyba jakiś – mruknął jegomość w kubraku. Podrapał się po głowie, wyraźnie zafrasowany. Co tu, psiekrwie, z nim teraz zrobić? Obcy, nieobcy, szkoda człeka tak zostawić, jeszcze go zbójcy dopadną, zabiją, obrabują. No, obrabować to nie ma z czego, bo to ubogo jakieś odziane. – Z obrzydzeniem i pewnym sceptycyzmem, malującym się na twarzy, dotknął upapranej błotem marynarki i kopnął obutą w trzewik z przydługim szpicem stopę. – Eee, panie Angielczyk, wstawaj pan! – Złapał Ola za barki, mocno nim potrząsnął, po czym z rozmachem trzasnął go otwartą dłonią w twarz.

– Cco jess... coo? – Korniaktowski powoli odzyskiwał przytomność.

– No, panie Niemiec, jużem myślał, żeście od rozumu odeszli, ale to jeno chyba krótka słabość była. Wstawajcie tedy, trza nam jakiej kwatery poszukać, bo przecie „ma się ku zachodowi i dzień się już nachylił”, jako poeta rzecze. A tu, na rozstajnych drogach, źle noc spędzać. Mogliby nas jakowyś zbójcy napaść tudzież inny wąpierz czy upiór, tfu, na psa urok.

– Yyy, tak..., tego...

– No właśnie, panie obcy, a jako was zwą, bo miana nie dosłyszałem, a głupio to i niepolitycznie, jakom już rzekł, niepoznakomić się przed wędrówką.

– Tak, Olek Korniaktowski.

– O, a wziąłem was za cudzoziemca. Pewnikiem długo w szkołach zamorskich bywaliście, to i mowa u was inna i odzienie nie nasze. A ja Jędrzej Kleofas sum, z Akademii Krakowskiej do ojców żem wracał, ale wracać do czego nie ma. Tatarzy dwór spalili, majątek diabli, tfu, sąsiedzi rozkradli i tyle. Trza by się sądzić, ale nie ma za co. Ale nic to, może do wojska się zaciągnę. Król jegomość wyprawę pono znów na Szwedów szykuje. Łupów człek zdobędzie i gotowizny, to i psiekrwiom sąsiadom z gardła co swoje wydrze, do majątku wróci, potem ojców, świeć panie nad ich duszyczkami, na Tatarach pomści. I tak dalej, i tak dalej...No, wiecie sami. O, widzę i oręż ze sobą macie, to żeście chyba szlachcic. Korniaktowski, Korniaktowski... chyba nic nie macie wspólnego z Korniaktami, bo jak tak, to tu na tej ziemi biada nam obu.

Olo spojrzał na pordzewiałą szablę.

– A, to. Pamiątka. Znalazłem w tamtych ruinach. – Wskazał za siebie ręką.

– Aha, no tak. – Kleofas spojrzał podejrzliwie najpierw na Ola, a potem na szablę, biorąc ją do ręki. – Piękna broń, batorówka, za króla Stefana Batorego kowana. Choć troszkę zaniedbana, widać długo na ziemi, w wilgoci leżała.

 

* * *

 

Szli, grzęznąc w błocie gościńca, gdy z tyłu doszło ich mlaskanie końskich kopyt, skrzyp źle nasmarowanych kół wozu i fałszywy śpiew:

Boże z nieba wysokiego,

Twórco świata szerokiego,

Racz się nad nami zmiłować,

A ten gniew swój pohamować...

Kleofas odwrócił się i natychmiast podjął strofę piosnki:

Stadnicki, Diabeł wcielony,

Puścił głosy na wsze strony,

Że Pana z królestwa zrzuci,

Krążąc ryczy, bałamuci...

– Widzę, jacyś grzeczni waszmościowie – śpiewacy! A po cóż będziecie tak to błoto miętosili? Siadajcież na wóz, podwiozę. Dokąd to Bóg prowadzi? – Woźnica skłonił się wędrowcom.

– Dokądkolwiek, gdzie człek strudzony, a groszem nie śmierdzący, miejsce na noc znajdzie.

Wóz trząsł niemiłosiernie. Korniaktowski umościł się na wiązce śmierdzących skór pomiędzy klatką z gdaczącymi kurami a spętanym prosiakiem. Głowa pękała mu z bólu i natłoku myśli.

– Hej, panie Angielczyk, napijcie się za zdrowie gospodarza. – Jędrzej podał Olowi gliniany gąsiorek. Korniaktowski pociągnął łyk i zakrztusił się palącą cieczą.

– He, he... Niezwyczajny wasz towarzysz chłopskiej gorzałki – zarechotał furman.

– Pewnie w szkołach zamorskich odwykł. Delikatne to to. U nas w Krakowskiej Akademii nie takie rzeczy człek pijał. – Jędrzej i gospodarz zajęli się gąsiorkiem i przestali przeszkadzać niecodziennemu podróżnikowi w rozważaniach.

Możliwości jest kilka, myślał Olo. Zwariowałem, leżę na oddziale zamkniętym i leki nie zaczęły jeszcze działać. Albo czego się naćpałem, nic nie pamiętam, ale gdy organizm dojdzie do siebie, wróci mi świadomość. Albo śnię, tylko, kurwa, dlaczego ten sen jest tak boleśnie realny. I tak, cholera, śmierdzący.

Odepchnął z obrzydzeniem prosiaka, który przetoczył się po wozie, oparł ryj o nogę Korniaktowskiego i przyjaźnie zachrumkał.

Zaczynało już zmierzchać, gdy wóz dowlókł się do miasteczka. Wjechali na wielki plac, otoczony zewsząd drewnianymi domami z podcieniami. Na jego środku, w głębokiej kałuży, taplało się kilka gęsi i pies, wyraźnie z ptactwem zaprzyjaźniony. Po jednej stronie rynku stała karczma, której strzechę podpierały po bokach dębowe bale. Naprzeciw wznosił się drewniany kościół z cebulastą kopułą. Przed świątynię właśnie wyszedł proboszcz i przyjaźnie zamachał do stojącego przed karczmą Żyda.

– Sielankowa atmosfera – mruknął Olo i zaklął, zeskakując z wozu wprost w błoto.

– Bóg wam zapłać, gospodarzu – krzyknął w ślad za odjeżdżającym wozem Jędrzej.

– A Bóg z wami.

– O, widzę, panie karczmarz, że znajdzie się u was miejsce dla utrudzonych wędrowców.

Karczmarz spojrzał podejrzliwie na dwóch obdartusów, zgarbił się, szarpnął dwa razy za rzadką brodę i zaczął lamentować:

– A czy to ja mam jakieś pokoje dla wielmożnych panów, żebym, biedny Żyd, wynajmował? A czy to nie wiedzą, że dzień targowy, wszystkie chaty w miasteczku pełne, karczma pełna, stajnie, stodoły! A żeby kto ze szlachty płacić zechciał? Nie, jeno: Icek przynieś, Icek donieś, parchu – piwo skisłe, Żydzie – mięsiwo cuchnące. A czy ja jestem jakiś Icek? Nie, ja mam na imię Mordechaj! A skąd ja niby mam wziąć świeże mięso? Aaa... poszła do dom! – Z rozmachem walnął trzymaną w ręku ścierą rudą dziewkę, która wyjrzała na zewnątrz.

– To może w szopie się miejsce znajdzie? – zapytał nieśmiało Olo.

Żyd i Jędrzej popatrzyli na Korniaktowskiego i na siebie.

– Wejdźcie, zaraz dziewka jadło i napitek poda.

Olo i Jędrzej ruszyli za karczmarzem, który wszedł do środka, schylając głowę w niskich drzwiach.

Zasiedli przy ubrudzonej resztkami jadła, poczerniałej ze starości ławie. Karczmarz zgrabnym ruchem obtarł stół, postawił na nim dzban piwa, dwa gliniane kubki i miskę kaszy ze skwarkami.

– Smacznego, choć nie ma do czego – zarechotał Jędrzej, sięgnął za cholewę po łyżkę, otarł ją łokciem i zabrał się do jedzenie, siorbiąc co chwila piwo z obtłuczonego kubka.

Korniaktowski popatrzył z obrzydzeniem na posklejane grudy kaszy, głód był jednak silniejszy. Zgarnął z sąsiedniej ławy łyżkę, należącą chyba do grubego szlachcica, chrapiącego z rękami podłożonymi pod tłusty policzek. Omaszczone jagły okazały się lepsze, niż wskazywał na to ich wygląd. Piwo było zaś cienkie i śmierdziało z lekka sfermentowaną słomą. Tak się przynajmniej Olowi wydawało, bo nigdy dotąd nie wąchał sfermentowanej słomy. Posłanie przygotowali sobie w szopie, ponieważ w karczmie wszystkie miejsca zajęła szlachta, która przybyła na jarmark z całej okolicy.

Pomimo zmęczenia Korniaktowski długo nie mógł zasnąć. Powoli sobie uświadamiał, że to, co go spotyka, to nie żaden koszmar, majak czy produkt chorego umysłu. Nie rozumiał, w jak szalony sposób i za czyje winy tutaj trafił, czuł jednak, że to realna w swym smrodzie i niewygodzie rzeczywistość, z którą przyjdzie mu się pogodzić.

 

* * *

 

– Wstawaj, waszmość, zbóje są w mieście! – Jędrzej potrząsał Korniaktowskim, cały czas patrząc w stronę wrót stodoły.

Olo otworzył najpierw jedno, potem drugie oko. Budząc się, doszedł do wniosku, że niestety nic nie uległo zmianie. Nadal tkwił w obcym, nieprzyjaznym i dziwnym świecie.

– No, wreszcie żeście doszli do siebie. Cóż to, piwsko było za mocne? – zarechotał Jędrzej. – Trza uchodzić. Beskidnicy napadli na miasto, rabują, plądrują, a co najgorsze – gwałcą! Żywemu nie przepuszczą!

Rozglądając się na boki, kryjąc pod ścianą stodoły, wypełzli ostrożnie na zewnątrz. Z rynku miasteczka dobiegały odgłosy strzałów z rusznic, wrzaski ludzi i ryk wyganianego z obór bydła. Nad domami w kilku miejscach pojawiły się kłęby dymu, rozbójnicy widać podłożyli ogień. Schyleni ku ziemi, Jędrzej z Korniaktowskim przebiegli przez drogę, przeskoczyli sklecony z chrustu płot, przebrnęli brzegiem zabłoconego stawu za plebanią i już mieli wyskoczyć na gościniec, gdy donośny strzał z półhaka zatrzymała ich w miejscu. Zadudnił tętent kopyt i już po chwili otoczyło ich kilku jeźdźców, napierając na nich końskimi piersiami.

– O, mileńcy, nie tak szparko. Patrzajcież, dwóch chciało ujść! Związać i zaprowadzić do Hrynia.

Chudy brodacz, odziany w czarną sutannę i przepasany szerokim, nabijanym mosiężnymi ćwiekami pasem, za którym tkwiły dwa pistolety, opierał się na wielkiej, węgierskiej szabli z długim jelcem. Spojrzał na dwóch nowych jeńców, których rzucili mu do stóp beskidnicy, splunął na ziemię i głową wskazał na kłębowisko ludzi i bydła na środku rynku. Nic rzekł nie, nie potrzebował wiele mówić, gdy wydawał swoim komendy. W mig zrozumieli. Sprawnie narzucili na szyje Korniaktowskiego i Jędrzeja arkany, spętali im ręce i powlekali obu ku placowi targowemu, gdzie wśród porozrzucanych jarmarcznych straganów, skorup porozbijanych garnków i unoszącego się wszędzie pierza kłębił się rozwrzeszczany i rozpaczający tłum chłopów. Zbóje otaczali zbiegowisko na koniach i zaganiali chłopów uderzeniami bykowców jak bydło w stadzie.

Pod karczmą jeszcze toczył się bój. Tam kwatery zajęła szlachta. Sejmikowe rębajły, mocne w gębie i we władaniu szablą, stawały opór dzielnie. Małe, wąskie okienka oberży posłużyły za strzelnice. Padła jedna salwa z krócic, po niej druga. Majdan przed gospodą zasnuł się dymem. Kilku zbójów padło na ziemię, inny, zraniony, czołgał się ku wysokiemu ocembrowaniu studni. Dosięgła go następna kula. Wrzasnął i znieruchomiał.

– Strzechę podpalić! Wykurzymy mości panów. Za parę pacierzy wylezą, niech im się jeno nad głowami strop zacznie walić – wrzasnął Hryń.

Strzecha zapłonęła jak wiązka chrustu. Po chwili z wrót gospody wybiegło, zataczając się, kilku szlachciców na pół uduszonych dymem. Nie mieli żadnych szans. Powitała ich salwa z półhaków. Dwóch, którzy przeżyli, zarąbano toporami.

Zbóje pognali przed sobą kłębowisko ludzi i bydła, na pożegnanie podpalając jeszcze kilka chałup i kościół. Na drzwiach kościoła dyndał powieszony proboszcz, a na jabłonce za płonącą karczmą – karczmarz Mordechaj.

 

* * *

 

Ponury orszak popędzany przez bandę beskidników na chudych mierzynkach posuwał się leśnym duktem w stronę gór. Pochód opóźniały wozy wyładowane po brzegi dobrem zrabowanym w kilku dworach. Ludzie, mimo krańcowego zmęczenia, musieli nadążyć za jadącym na czele watahy hersztem. Ci, którzy nie wytrzymywali tempa marszu, kończyli z poderżniętym gardłem na skraju lasu. W ten sposób zbóje pozbyli się już kilku kobiet, dzieci i jednego starego szlachcica.

Orszak dotarł na skraj polany otoczonej gęstym bukowym lasem. Po przejściu przez przełęcz na węgierską stronę zbóje nie musieli się już obawiać pościgu. Na ziemię, która należała do węgierskiej rodziny Drugethów de Hommonay, nie zapuszczał się żaden szlachcic z Rzeczypospolitej ani urzędnik ze zbrojnym oddziałem. Herszt spojrzał ku zachodzącemu słońcu, podniósł rękę i wrzasnął:

– Postój tutaj uczynimy! Wozy zatoczyć w koło, chłopów spędzić na środek i sprawdzić pęta. Żeby mi tam żaden nie uszedł w nocy! Straż trzymać!

Jeńcy układali się na ziemi, rozmasowując obolałe po całodziennym marszu stopy. Jędrzej usiadł obok Korniaktowskiego, rozejrzał się ostrożnie i widząc, że żaden ze zbójów nie patrzy w jego stronę, szepnął do Ola:

– Zakryj mnie, waćpan.

Korniaktowski wyprostował plecy, by zasłonić Jędrzeja swoją szczupłą sylwetką. Kleofas skulił się i wyciągnął przed siebie skrępowane dłonie. Trwał tak przez dłuższą chwilę, znieruchomiały, po czym zaczął powoli pocierać o siebie kciuki i kręcić dłońmi. Najpierw małe okręgi, potem coraz większe i większe koła. Pot działał jak smar, a więzy coraz bardziej się luzowały. Rozejrzał się raz jeszcze i upewniwszy się, że żaden z beskidników nie patrzy, szarpnął sznur kilka razy zębami, rozplątując węzeł. Luźne więzy owinął wokół dłoni dla niepoznaki. Wyprostował obolałe plecy, odetchnął z ulgą, zaklął i splunął pomiędzy gromadę leżących pokotem na ziemi ludzi.

– Ot i popadli my w calamitates, a czort karty rozdaje. Bieda wielka, pojmał nas Hryń Kardasz, pop sturzycki, watah beskidników i spiśników, największej bandy, co grasuje stąd aż po ziemię sanocką i samborską.

– A teraz co? – Korniaktowski spojrzał sceptycznie na Kleofasa i rozluźnione sznury.

– Trza się jakoś eliberować. Pokaż waść, rozwiążemy twoje sznurki.

Jędrzej sięgnął ku skrępowanym dłoniom Korniaktowskiego, chwilę pogmerał przy więzach, po czym zaplótł luźno powrozy wokół dłoni.

– A teraz, panie Angielczyk, zaczekać nam trzeba do nocy i gdy mrok zasnuje ziemię, skoczymy w las i umkniemy opryszkom.

– Ciekawe, kurna, jak chcesz to zrobić?

– Ostrożnie, panie Niemiec, ostrożnie. Nijak inaczej, jeno ostrożnie.

Beskidnicy nie zwracali uwagi na gromadę pojmanych. Mieli daleko ważniejsze sprawy na głowie. Hryń nakazał otoczyć obóz łańcuchem wozów, czyniąc w ten sposób coś na kształt prymitywnego taboru. Wozów było niewiele, zbóje zdołały więc tylko okrążyć polanę pojedynczym kołem złożonym z zaprzęgów. Konie wyprzęgnięto i spętano, puszczając je na popas wewnątrz kręgu. Z wolna zapadał wieczór i beskidnicy rozpalili ogniska. Czuli się widać bezpieczni po przekroczeniu granicy, na dodatek otoczeni taborem. Nie wystawili nawet warty, wszyscy zasiedli wokół ognia, nad którym piekł się zrabowany na jarmarku koziołek. Wokół ogniska zaczął krążyć gąsiorek i wkrótce do uszu więźniów dobiegł tęskny śpiew:

Hej horyłka z buraka

Robysz mene w duraka!

Ja za tebe srybło, złoto,

A ty mene buch w bołoto!

Ja za tebe sryblniaki,

A ty mene w budziaki!

Głosy stawały się coraz bardziej zachrypnięte, melodia fałszywa, a koziołek zaczynał już skwierczeć na ruszcie. Widać Hryń pozwolił swoim junakom na rozrywkę. Pili więc na umór, żarli, śpiewali, nie bacząc na to, co się dzieje z więźniami.

– Czas na nas! Ruszaj waszmość, panie Niemiec.

Olo i Jędrzej podpełzli na skraj polany, tam, gdzie nie sięgał blask ogniska, i gdy znaleźli się pomiędzy rzadko jeszcze rosnącymi olchami i jaworami, skoczyli między drzewa. Byle prędzej. Poskręcane konary buków i smukłe pnie jodeł czerniały w mroku nocy. Księżyc w nowiu krył się od czasu do czasu za chmurami, resztki śniegu połyskiwały w pogrążonym w ciemnościach lesie. Uciekinierzy gnali przez beskidzką puszczę, nie bacząc na błoto, chłoszczące po twarzy i rozdzierające odzienie gałęzie świerków i chlupoczącą pod stopami wodę potoków. Byle dalej od obozowiska beskidników. Przeskakiwali przez obalone pnie buków i jaworów, grzęznąc po kostki w próchnie. Zapadali się w przywalone śniegiem jamy po wyrwanych zimowym wichrem chojarach. Klęli, przewracali się, wstawali, otrzepywali ze śniegu i gnijących liści i parli dalej. Zbocze, jar przykryty śniegiem, w którym człowiek zapada się po uda, znów zbocze, ledwie widoczna w mroku ścieżka, stroma grapa, znów jar, spadziste podejście. Byle dalej w puszczę. Jeszcze jedno zbocze, kolejna stromizna do pokonania, trzeba drapać się na czworakach, mokra ziemia, śnieg i liście osuwają się spod nóg. Pot zalewa oczy, oddech chrapliwy, gardło wysuszone. Korniaktowski przetarł czoło wierzchem dłoni, wbijając buty w stromiznę. Ledwo nadążał pod górę za Jędrzejem. Wreszcie weszli się na szczyt. Długi skalny grzebień, rozsypaniec, najeżony głazami i turniczkami, sterczał ze zbocza. Olo z trudem zdołał wejść na wierzchołek rumowiska. Padł pomiędzy głazy, dysząc ciężko jak zagoniony przez ogary jeleń. Kleofas siedział na kamieniu, patrzył w gwiazdy i milczał. Zastanawiał się nad czymś.

– Zaczniesz wyć do księżyca czy coś doradzisz? – warknął Olo, ocierając ubłoconą i spoconą twarz łachmanem, który kiedyś był koszulą od Armaniego.

Kleofas sięgnął do sakwy, wyjął okręconą powrozem butelkę i rzucił Korniaktowskiemu. Ten odkorkował flaszę, przytkną do ust i pociągnął solidnego łyka. Zakrztusił się, oczy wyszły mu na wierzch. Gorzałka paliła przełyk żywym ogniem, ale potem napełniała wnętrzności błogim ciepłem. Łyknął jeszcze i jeszcze, aż Kleofas wyrwał mu butelkę z rąk.

– Ejże, panie bracie, jest to żywa woda, ale dość na tym. Nie zwyczajniście takiego specjału, a i mało go mamy. Posilcie się lepiej. – Kawał owsianego placka i kilka plastrów żółtej słoniny musiało wystarczyć za cały posiłek.

Siedzieli pod skałą, jedząc i pijąc, gorzałka pobudziła w nich krew do szybszego krążenia, nie drżeli już z zimna i zmęczenia. Nie mieli czasu na dłuższy postój. Hryń Kardasz mógł posłać za nimi pościg, który z łatwością dopadłby wędrowców, idąc do skalnego grzebienia po śladach na śniegu. O ile oczywiście pijani beskidnicy zauważyli, że dwóch z pojmanych zdołało umknąć w las. Niebezpieczeństwo jednak istniało. Kleofas obtarł twarz, umył ręce w śniegu, splunął przed siebie i rzucił:

– No, panie bracie, wstawajcie. Komu w drogę, temu czas, jako rzecze mądrość ludu. Zbóje już pewnikiem węszą za nami w puszczy. Tam gwiazda północna, czyli tam nam iść trzeba. Przeto idźmy, panie Angielczyk.

– Słuchaj, nie nazywaj mnie Angielczyk!

– Eee, nie unoście się. Chodźmy, panie Niemiec.

Zaczęli schodzić ze skalanego rumowiska, klucząc między porastającymi zbocze świerkami, jaworami i bukami, powoli i ostrożnie, by nie potknąć się o wystające korzenie. Ześlizgując się po stromych ścianach, zeszli do biegnącego u dołu głębokiego jaru. Tutaj nawet za dnia nie dochodziło słońce. Na dnie wąwozu leżała gruba warstwa ciężkiego, mokrego śniegu. Zapadając się po uda, grzebiąc przez zaspy i brodząc w stojącej pod śniegiem wodzie, brnęli przez parów, który doprowadził ich na płaskowyż. Świtało już, gdy las zaczął rzednąć, a między drzewami pokazała się polana. Na polanie stał dwór, a właściwie mała forteczka.

– Ot, prawdziwe fortalicium – mruknął Kleofas. – Jak u moich rodzicieli, świeć Panie nad ich duszami.

Forteczka obwiedziona była wysokim ostrokołem z potężnych, dębowych pali, u góry zaciosanych jak groty dzid i ozdobionych czaszkami jeleni oraz żubrów. U dołu ostrokół został wzmocniony podsypem ziemi i podgrodzony płotem, sięgającym po pas. Z boku stała baszta, czyli, jak ją niekiedy nazywano, bojnica. Mierzyła co najmniej cztery sążnie i kończyła się strzelniczką o sześciu okienkach. Wchodu do obwarowanego obejścia strzegła piętrowa brama z izbą i strzelnicą o „trzech wierzchach”.

– No, może tu nam ktoś pomocy udzieli – rzekł Korniaktowski, kierując się w stronę dworu. Kleofas złapał go za ramię.

– Nie tak skoro, panie bracie. Najsampierw trza się rozejrzeć. W takich dworkach na pustkowiu czasem nie tylko dobrzy ludzie mieszkać lubią.

 Ostrożnie podczołgali się do skraju ostrokołu. Zza wału nie dochodziły żadne odgłosy, cała polana pogrążona była w ciszy. Nie odzywały się nawet ptaki, które o świcie w lesie zaczęły swoje śpiewy. Podpełzli ku bramie. Stała otworem, wisząc na pordzewiałych zawiasach.

– Na psa urok, wchodzimy! – Kleofas ścisnął w garści sękaty kostur i pchnął bramę, która przeraźliwie zaskrzypiała. Weszli na majdan.

Stare, kryte gontem modrzewiowe dworzyszcze, powiększane przez pokolenia o kolejne dobudówki, wznosiło się na środku podwórca jak kunsztownie ułożony stos do podpalenia.

Obejście dworskie opasywał wysoki płot, z odylowaniem pokrytym gontowym daszkiem. Solidna brama, kiedyś pilnowana przez pachołków zwanych wrotnymi, strzegła podwórza, a okute drzwi wejściowe z grubej dębiny i żelazne kraty u okien utrudniały dostęp do samego domu. Brama główna, wiodąca na obejście, miała po obu bokach i nad nią pięterka przeznaczone na mieszkanie dla stróżów, do którego prowadziły schody od wewnętrznej strony podwórza. Zgodnie ze zwyczajem staropolskim, dwór wybudowano „na jedenastą godzinę”, to jest tak, aby jego fasada była najlepiej oświetlonym miejscem jeszcze przed południem. Tym sposobem w ciągu dnia słońce ogrzewało każdą stronę domu. Korniaktowski rozglądał się po obejściu z nieukrywaną ciekawością. Wszystko tu było dla niego nowe, choć przecież kiedyś o tym czytał, zmuszany przez polonistkę, babę upierdliwą i szpetną, do lektury Potopu.

Jędrzej pchnął wierzeje i razem weszli do sieni. Tu się odbywały sąsiedzkie sejmiki, tu się gromadziła czeladź w razie alarmu, tu się gotowała wyprawa łowiecka lub zajazdowa, tu wreszcie na sianie spali pokotem goście w czasie wesel, festynów czy pogrzebów. Ściany służyły do wieszania broni i sieci myśliwskich, a w rogu stał olbrzymi, murowany komin. Obszerna sień biegła przez cały budynek, prowadząc do licznych salek, izb, komnat, pokojów, alkierzy i komór niewiadomego przeznaczenia. Wszędzie panowała cisza i mrok. Widać dwór od dawna stał opuszczony, nikt do niego nie zaglądał i nikt nie wykorzystywał go jako schronienia.

– Szczęście nas spotkało. Odpoczniemy tu trochę, posilimy się, a o świcie ruszymy dalej.

 

* * *

 

Nad ranem zbudził ich hałas. Kleofas wyjrzał przez okienko.

– O do kurwej maci! – Skoczył ku ziewającemu Korniaktowskiemu i zatkał mu usta kułakiem. – Gorzej być nie mogło. Sam Diabeł, znaczy Stadnicki ku nam zawitał.

Drogę na zewnątrz mieli odciętą. Ludzie Stadnickiego wchodzili już do sieni, a przez zakratowane okna nie dało się uciec. Jędrzej zastawił klapę wyjścia na strych jakąś starą skrzynią. Pozostawało jedynie liczyć na szczęście i mieć nadzieję, że nowo przybyli nie będą chcieli penetrować wszystkich zakamarków dworu i nie wejdą na stryszek. Ludzie Stadnickiego oraz jacyś inni przybysze, odróżniający się nieco strojem i wyglądem, zgromadzili się w najobszerniejszej sali dworu, izbie stołowej.

– Sabatów Diabeł ściąga, widać chce nająć zbójów na rabunek – szepnął Kleofas.

– Kogo ściąga?

– Sabatów. Nie wiesz waść, kto to? Najemni zbóje, Madziarzy.

– Znaczy Węgrzy?

– Węgrzy, nie Węgrzy, kto ich tam wie? Cichaj, bo nas usłyszą!

Stadnicki rozparł się za stołem, opierając dłonie na głowicy batorówki. Spojrzał badawczo na siedzącego naprzeciwko kapitana sabatów. Nic przez dłuższą chwilę nie mówił, mierząc go wzrokiem, po czym wybuchnął głośnym śmiechem i zawołał:

– Podaj no, Zegart, węgrzyna, nie będziem o suchym pysku z panem Istvanem o interesach rozprawiać. Wiedz, waszmość – tu zwrócił się do Węgra – że mam przednie wino, które specjalnie dla mnie od was kupcy wieźli. Oni, prawdę rzekłszy, zadowoleni z tego eksportu być nie mogli, bom im nic nie zapłacił, a gdy łyki za głośno protestować zaczęli, tedym jednego o głowę skrócił, a reszta u mnie w Łańcucie w loszku zgniła. A wino zostało. Ale ad rem, panie Almazy, trza mi waszych ludzi, i to mnogo.

– Znamy się z wami, panie starosto, wiem, że w takich sprawach polegać na was można. Ludzi przyprowadzić, jak książę Gabriel obiecał, mogę. Przyjdą do ciebie, panie starosto, sabaci nasi siedmiogrodzcy przez Beskid w trzech partiach, będzie razem około sześć tysięcy ludzi dobrze uzbrojonych, jazda w pancerzach i z kopiami, piechota zbrojna w półhaki i topory. Dotrą jako się zwykło tą dziurą ku Samborze, którędy nas z Węgier jeszcze król Stefan nauczył chodzić.

– Dobrze, waszmość panie. A może się po drodze trochę ludzi miejscowych dobierze. Są tu w górach całe zaścianki szlachty zbrojnej, a chętnej do bitki, która, gdy jeno krzyknąć i w róg zadąć, rychło w bój ruszy, jeśli jakoweś profity w tym dla siebie, rozumie się, widzi. Ludzie to przecie rozumni, a umni, nic za darmo. Znam ja tych Komarnickich, Czernickich, Wysoczańskich, a jeszcze chętniejszych między nimi kniaziów i sołtysów, co jak wilki alibo niedźwiedzie po uroczyskach i pustkach, w Husnej, Krywce, Żupaniu, Rykowej, Jabłonce i Wysocku siedzą. Baczą jeno, kiedy na łup skoczyć. Mam ja garść sporą swoich kozaków i Szkotów, dobrych pachołków. Będziem mieć sił pod dostatkiem. Zda się i na Opalińskiego, psa wściekłego, a jeśli trza, będzie samemu królowi do gardła skoczyć, tak i skoczymy.

– Cóż to, panie starosto, na majestat chcecie się porywać? Nie godzi się przecie!

– Waszmość panie Almazy! – Stadnicki pochylił się nad stołem w stronę Węgra, a dłonią ścisnął rękojeść szabli tak mocno, że pobielały mu knykcie. – Nie mów mi waść, co się polskiemu szlachcicowi godzi, a co nie godzi! Chcę ja przy wolności zostać, którą nam król łamie. Żebym jedno sam miał zostać, to mówię, że króla nie przyznawam za pana. Trza było rokosz złożyć, posłuszeństwo wypowiedzieć, stanąłem na rokosz. I teraz się wahać ni chwili nie będę. Wprzód do gardła dla dobra ojczyzny dopomogę. Powiadaj kto, co dobrego król uczynił przez te osiemnaście lat, co godnego posteritatis? Co nawet królewskiego? Naprzód w piłkę grać, druga alchemią robić, trzecia piece wymyślać, czwarta w saraju mieszkać i tam syna ćwiczyć, piąta w sodomskim grzechu żyć; przyobiecawszy publice na sejmie nie pojmować siostry żony swojej, po sejmie to uczynił. Teraz po tym sejmie w pierwszą niedzielę słyszałem na kazaniu od Skargi: król, kiedy w karty gra, nie jest królem, ale kiedy na majestacie poważnie rzeczy odprawuje. Nie mam go za Pana, bo mi go prawo mieć nie każe. Może to serce szlacheckie znieść, aby mu krzywoprzysiężca i Sodomczyk panował? Niechaj kto chce co czyni, ja się za tem opowiadam, że króla Zygmunta za pana nie mam i poddaństwo mu wypowiadam! Jeśli Sodomczyk ma nam panować, pożre nas, boję się, ziemia! Tak jest, panie Węgier! Lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być, lepiej szlachcicem nie być, niż wolności odstąpić.

Istvan Almazy sięgnął po kielich z węgrzynem. Uniósł go ku górze, pod światło, chwilę patrzył, nad czymś rozmyślając, po czym zamoczył wąsy w gęstym trunku.

– Przedni tokaj w istocie. Z najlepszych piwnic Regnum Hungarorum – rzekł jakby do siebie, lecz zaraz zwrócił się do Stadnickiego. – Wybaczcie waszmość panie starosto pytanie, ale przecie naszych sabatów nie jeno na króla Zygmunta potrzebujecie, wiem ja, że są tu u was jakoweś prywatne zatargi.

– Nie myślę ja nic ukrywać, choć po prawdzie moja to rzecz i nic wam do tego. Otóż historia to długa i nudna, zwykły spór, jak to między sąsiadami. A i o cóż mnie to Opaliński śmie oskarżać? Mówi, że poszło o charta. A może i o charta, kto to może pamiętać, a może poszło o zająca, o raroga, o karła, o oćwiczonego chłopca czy bądź co innego. Mówi przecie przysłowie: „kto się o pachołka nie weźmie, ten się i o żonę nie weźmie”, tak się więc i bronić mi trzeba było przed gwałtem nieżyczliwego sąsiada. Więc czynię, co w mojej mocy. Bywało, że wysłał Opaliński dwóch swoich dworzan na roczki sądowe do Przemyśla, przecie cali i żywi wrócili stamtąd, że szkaradnie porąbani przez moich hajduków, no to i co z tego. Miał Opaliński karzełka we dworze lachowieckim, spodobał mi się ów karzeł, tom go porwać kazał i w Łańcucie trzymał. Miałem z niego krotochwili mnóstwo.

Oskarża mnie Opaliński, żem w czterysta ludzi konnych i pieszych napadł na Palikówkę, ludzi pobił, pojmał, powiązał i do Łańcuta zabrał, folwark i chłopów do szczętu złupił i jakiegoś szlachetkę, ich dworzanina ponoć, śmiertelnie poranił. Rzecze, że moi hajducy szlachcicowi jednemu dwór w Cisowej zrabowali i zgwałcili krewną mu panienkę. Prawi Opaliński, żem zajechał dobra jego ślubnej: Rachwałową, Wolę, Chmielnik, Błędową, Zawałów. Może to i prawda, nie przeczę, różne się rzeczy przy sporach między sąsiadami dzieją, ale prawdą jest, że Opaliński odpowiedział na to zajazdem na wsie moje Rakszawę, Żołynię, Stadniki, Czarną, Rudę i Krzemienicę. Po sądach mnie włóczyć chcą, Opalińska prezentuje w grodzie trzech chłopów swoich, którym żem ponoć kazał poobcinać ręce. Jest to prawda, ale jeno dwom z nich obie, a jednemu lewą. Prawą mu zostawić kazałem. A co, niech się ma czym chłop przeżegnać. – Stadnicki zarechotał, sięgnął po puchar z winem i opróżnił go jednym haustem.

– Innego poddanego Opalińskiej moi hajducy oprawiać zaczęli, a to najpierw drzeć pasy, potem oderżnęli mu piłą ręce, a w końcu z podeszwami nóg umieszczonymi na ostrej bronie zakopali żywcem w ziemię aż po szyję. Ot, nic nie poradzisz, panie Almazy, na nadgorliwość służby. Boleję nad tym, jak i nad siołami i wsiami, z których jeno pustki, popioły, niepogrzebane kości i członki rozmaite ciał ludzkich, na pastwę psów i kruków zostały. Ale cóż, kto winien – pan starosta leżajski, przecie nie ja. – Spojrzał w górę, jakby szukając tam wsparcia i dowodu swoich słów. Widać nie znalazł, bo znów sięgnął po kielich.

– Wina mi nalej, jeden z drugim, psi synu!- wrzasnął na pachołków. I zwrócił się do kapitana sabatów, kontynuując opowieść. – Wszystko to nic nie znaczy, waszmość panie Almazy, wobec krzywdy, jaka mnie spotkała. Mówić o tem nie czas, ale oto fortuna się odwróciła, nie wiem, czy to czary jakieś, czy sam diabeł papieżnikom pomagał. Zbóje Opalińskiego pobili moich ludzi i krwią zaślepieni, nie bacząc na szacunek dla domu szlacheckiego, wpadli do mego łańcuckiego zamku. Wdarłszy się do środka, nie dawali nikomu pardonu; rąbiąc, kłując, strzelając, po trupach i rannych wpadli do wnętrza, rzucili się do rabunku, rozbijali skrzynię, szafy i sklepy skarbne. Wszystkie te nieocenione skarby w kosztownych sprzętach, w złocie, srebrze i klejnotach – wszystko to rozdrapano w mgnieniu oka. Był bardzo bogaty i cenny zbiór broni, rzędów kosztownych, przyborów wojennych i rycerskich. Zbrojownia ta cała, na wojnach i wyprawach, w licznych bitwach w Koronie i za granicą z trudem i potem walecznie zdobyta i zebrana, w ręce tłuszczy wpadła. Nawet stworzeniu Bożemu nie przepuścili, kurwie syny. Miałem na zamku olbrzymią psiarnię i wielką ilość ptaków myśliwskich, sokołów, rarogów. Z barbarzyńskiej żądzy niszczenia wszystkiego, co tylko zniszczyć się dało, żołdactwo spędziło psy i ptaki do pełnej owczarni i, chciwe dzikiego widowiska, owczarnię zapaliło. Wśród wycia psów, wśród rozpaczliwego trzepotania się ptactwa i wrzasku owiec, spłonęło to wszystko razem. Cały zamek padł pastwą płomieni. Gdy już zamek płonąć zaczął, rzuciło się żołdactwo na miasto. W Łańcucie pogwałcono kobiety, złupiono mieszczan, zniszczono księgi i przywileje miejskie, z furią niepohamowaną wtargnięto do protestanckiego kościoła, któren własnym sumptem bogato ozdobiłem, odarto go ze wszystkiego, co tylko było do wzięcia. Nawet własnych kościołów katolickich nie uszanowali, zabrali z nich srebra i ornaty. Taka to, waszmość panie Almazy, pokrótce historia sporu sąsiedzkiego między mną, a Opalińskim. Widzisz, miałbym ja powód do nienawiści, ale przecie jeno sprawiedliwości szukam. Póki ta szabla u boku, o tę sprawiedliwość walczyć mi trzeba. Będzie jeszcze czas, gdy tego panka w ręce dostanę, stawię się z nim i na gardle jego siędę.

 

* * *

 

Olo i Jędrzej leżeli na stryszku, podsłuchując rozmowę, z nosami w szparach powały, między pokrywającymi podłogę mysimi odchodami. Unoszący się w powietrzu kurz kręcił w nosie. Kręcił nie do zniesienia. Wcześniej czy później musiało się to tak skończyć – alergia nie baczy na niestosowność miejsca i czasu. Korniaktowski potężnie kichnął. Zgromadzeni w izbie stołowej umilkli, spojrzenia powędrowały ku górze.

– Do kaduka! – zaklął Kleofas, gorączkowo rozglądając się po stryszku. Daremnie. Żadnej drogi ucieczki nie było.

Pachołkowie Stadnickiego wypadli ze stołowego. Tupot podkutych butów zadudnił w sieni.

– Na górce się szpieg schował! Tu jest właz. Przystawiać drabinę do wchodu!

Dwu drabów wdrapało się ku górze, pchając klapę włazu. Zastawiony ciężką dębową skrzynią, nie puszczał.

– Siekierę podajcie!

Kilka ciosów toporem wyrwało zawiasy. Klapa wraz z zabezpieczająca ją skrzynią, drabiną i dwoma kozakami runęła w dół. Pokiereszowanych pachołków odciągnięto na bok, a pięciu ludzi Stadnickiego zaczęło się wspinać na strych. Na czele szedł Zegart. Nim wetknął głowę przez właz, wsunął lufę garłacza. W ciemnościach gruchnął strzał, siekańce zadudniły o belki wspierające konstrukcję dachu. Kozacy wskoczyli do środka przez chmurę prochowego dymu i obłok kurzu. W najdalszym kącie, za stosem rupieci, kryli się Kleofas i Korniaktowski.

– Nie strzelać, waszmościowie! Nie strzelać! Myśmy się tu jeno przed deszczem schronili.

 

* * *

 

Stanisław Stadnicki z rozbawieniem patrzył na rzuconych mu do stóp pojmanych. Bawił się rodowym pierścieniem ze Szreniawą. Pokręcił wąsa i zwrócił się do siedzącego obok Węgra:

– Widzicie, panie Istvanie, wdzięczny wam chyba być muszę, bo szczęście mi przynieśliście. Uszedł mi ten chłystek dni temu kilka. Jużem myślał, że szukać mi trzeba będzie długo, a tu sam w ręce wpada. – Pochylił się ku Korniaktowskiemu, złapał go pod brodę i dźwignął z klęczek. Śmierdzący winem i przetrawionym jadłem oddech wionął Olkowi w twarz. – I cóż to, panie Korniakt? Znów się widzimy, stęskniłeś się widać waść za starym Stadnickim. Jeszcze trochę, a się ze swoim bratem, Kostusiem zobaczysz. Obaj w moich lochach zgnijecie. Chcieliście, łyki, po szlachecką fortunę brudne łapy wyciągać? Wybiję ja to wam ze łbów, kańczugiem na ławie.

– A pocałuj mnie, kurwa, w dupę, świrze jeden! – zapiał Korniaktowski heroicznie.

W izbie zapadła cisza. Słychać było jedynie parskające za oknem konie i brzęczącego pod powałą bąka, co na próżno próbował wydostać się ku ciepłu wiosennego poranka.

Olo sam się zdziwił, skąd znalazł w sobie tyle odwagi. No, teraz już po mnie, zaraz mnie tu zaciukają, biednego misia, pomyślał.

Stadnicki pobladł zrazu, puścił brodę pojmanego, spojrzał po zgromadzonych i wybuchnął głośnym śmiechem.

– Popaczcież, waćpanowie, sodomczyk się nam trafił. Uciech się mu zachciewa. Związać chłopów i zamknąć w alkierzu – warknął na koniec.

Kleofas uniósł głowę i zaprotestował:

– Waszmość panie starosto, ja nie jestem żaden chłop, jeno szlachcic, choć ubogi.

– Szlachcic, powiadasz. No to wiedz, panie bracie, że mnie to gówno obchodzi. Ale i po szlachecku cię, panie bracie, mogę w loszku ugościć. Zabrać to ścierwo!

 

* * *

 

Hajduk wpadł do sieni, roztrącając stojących w przejściu sabatów Almazego, pchnął drzwi i rzucił od progu:

– Wasza miłość, jacyś zbrojni z lasu wychodzą!

– A cóż to za ruch tu dziś taki, jak na jarmarku w Rzeszowie u pana Ligęzy na świętego Wojciecha! Kiedyś to było takie ciche, ustronne miejsce. Cóż, pójdźmy zobaczyć.

Kozacy Stadnickiego i sabaci Almazego zajmowali już miejsca za ostrokołem, otwory sztrzelniczki na baszcie zaroiły się od luf muszkietów, a wrota zawarto. Dwór był gotów do obrony.

Na skraju lasu w istocie ktoś się poruszał. Kilku ubogo ubranych konnych, na chudych koniach, ale dobrze uzbrojonych, wyłoniło się zza osłony drzew. Ze skraju polany badawczo spozierali w stronę dworzyszcza.

– A palnij tam który z fuzji na postrach. Trza się dowiedzieć, kto zacz – wydał komendę Almazy. – Szkody im jeno nie czyńcie. Nie czas jeszcze.

Jeden z sabatów przyłożył kolbę muszkietu do policzka, opierając lufę o tyn jak o forkiet. Gruchnął strzał. Kula zdmuchnęła kapelusz z głowy jednego z jeźdźców. Pozostali zawrócili konie i skoczyli w las.

– Dobry strzał – zarechotał Stadnicki i zakrzyknął: – Ktoście to, ludzie dobrzy, i czegóż tu szukacie?

– Spasi Bih! A kto pyta? – dobiegło z lasu wołanie.

– Sam się przedstaw, chamie, kiedy Jego Miłość Stanisław Stadnicki, starosta zygwulski, pyta. – wrzasnął Zegart. – I z lasu wychodź, nie będziem z niewidzialnym rozprawiać.

– Strzelać nie będziecie?

– Z lasu wychodź!

Przybysze wysłali jednego posła. Wyjechał zza osłony drzew powoli i ostrożnie. Zbliżył się ku bramie, patrząc spode łba na wystające ze strzelniczek lufy muszkietów. Pod narzuconą na ramiona góralską cuchą krył nabite krócice.

– Ja tego łachmytę znam, Wasza Miłość. To Martyn Portasz z bandy Hrynia Kardasza – rzekł Zegart, po czym krzyknął do posła. – A cóż to tak po próżnicy Hryń was po lesie włóczy? Grzybów szukacie? Przecie dopiero kwiecień. Nie ma grzybów. Nie lepiej to na gościńcu na kupców dybać?

– O jaśnie wielmożny pan Zegart, sława Bohu! Zawsze to lepiej ze znajomkiem pogwarzyć. – Jeździec wyraźnie poweselał. – Dwóch ludzi nam uszło z obozu, na pohybel im, czortowe syny. A wiadomo, każdy człek to grosz gotowy. Kupce z Siedmiogrodu za każdego zdrowego chłopa dają sto pięćdziesiąt dukatów. Przedają ich potem do Turcji, Wołoch, na Multany, czort jeden wie gdzie. Pono nawet Italczykom do roboty w polu. Przeto ich ścigamy, jak Kardasz kazał. Ot, a ślad wiedzie do tego tu dworu. I, zda mi się, wiecie coś o nich?

– A może i wiemy, ale w naszej są mocy.

– Szkoda haworyty. O dwu ludzi jeno chodzi, a wy takie trudności czynicie. Wydajcież nam ich, bo z nas Kardasz budu pasy drzeć.

– A niech drze, to już wasza rzecz. Jest tu ludzi spora garść, widzicie, na muszce was trzymają. Odejdźcie przeto, prawe chrześcijany, w pokoju, jako rzecze Pismo Święte, nic tu po was. No sio, poszli w las.

Dalsza gadanina nie miała sensu. Martyn splunął za siebie i zawrócił konia. Do lasu jednak nie dotarł. Celny strzał zwalił zbója z siodła. Portasz przez chwilę kopał ziemię nogami, jęcząc i wrzeszcząc, po czym znieruchomiał.

– Po kiego diabła kulę marnujesz, jeden z drugim! – warknął Stadnicki.

– To nie my strzelali, wasza miłość. To z lasu.

Stadnicki zmrużył oczy. Spojrzał ku skrajowi lasu i pobladł. Miedzy drzewami znów coś się ruszało. Nie byli to jednak beskidnicy Hrynia Kardasza. Z lasu zaczęła wychodzić piechota węgierska, ubrani w barwy Opalińskich semeni i pancerni z chorągwi kozackiej. Hufce ustawiały się w karne szeregi wokół czerwono-żółtego sztandaru, z żółtym krzyżem i takimiż listwami. Na krańcach szeregu ustawiano małe armatki, śmigownice. Widać szykowano się do szturmu.

– Ot, doszli nas, psie chwosty. Siła ich! – mruknął Zegart.

– Panie Stadnicki! Waszych kozaków będzie pięć dziesiątek, moich sabatów wiele więcej nie ma. Tych widzę parę setek, a jeszcze dwa falkonety mają. Dwór obwarowany, ale drewniany. Nie mamy się jak bronić! Ogień podłożą, spalą to jak kupę chrustu. Trza negocjować.

– Na nic tu negocjacje, Almazy. Oni po moją głowę przyszli. Nic mi po waszych radach. Gdybym jeno jeden tydzień miał, doszliby do mnie zbrojni od Gabora i rzeczy by wzięły inny obrót.

Pierwsza salwa ze strony opalińczyków zerwała ornament z jelenich i żubrzych czaszek, zdobiących ostrokół dworzyszcza. Druga była już bardziej celna. Kilku sabatów zwaliło się z wału na podwórzec, barwiąc krwią błoto na majdanie i belki zabudowań dworskich. Kozacy Stadnickiego odpowiedzieli nieskładną salwą. Od wielu dni ścigani, pobici pod Wojutyczami, zmuszeni do ciągłego wywijania się z matni, nie mieli już kul, prochu, a najbardziej brakowało im ducha bojowego. Gwałcić baby, palić chałupy, napadać na szlacheckie dwory – to było proste, łatwe i przyjemne. Do czasu, gdy fortuna przestała sprzyjać staroście zygwulskiemu. Teraz w kupie trzymał ich tylko strach przed Diabłem. W obliczu groźby utraty życia, realnej jak padające raz po raz od salw opalińczyków trupy, duch przestał być ochoczy, za to ciało rwało się do ucieczki. Nie było szans na obronę.

Oddziały Łukasza Opalińskiego podchodziły coraz bliżej do wału otaczającego dwór. Semeni zataczali armatki, spieszeni pancerni szykowali się do szturmu, piechurzy gotowali berdysze, by rąbać wrota. Pierścień się zaciskał.

– Wasza miłość, czasu już nie ma, uchodźcie! Ja ich jeszcze przez kilka pacierzy zatrzymam. – Czarny od dymu Zegart sam przypominał diabła.

Stadnicki rozejrzał się po majdanie. Sabaci jeszcze odpowiadali ogniem na atak opalińczyków.

– Baszom az anyat, baszom az istenet, baszom a Krisztusmarjat, baszom az atyadot, baszom a vilagot! – Istvan Almazy, trafiony kulą z muszkietu, broczył krwią jak, nie przymierzając, zarzynana świnia. Leżał, wrzeszcząc i klnąc. Kolejny kozak runął z ostrokołu.

– Gdybym miał jeszcze tydzień, inaczej byś zaśpiewał, panie Opaliński. Ale nic straconego, póki szabla w garści. – Stadnicki wskoczył na kulbakę i stanął w strzemionach. – Otwierać bramę, przebijamy się do puszczy.

Wypadli przez boczną furtkę, na lewo od głównych wrót, w miejscu gdzie opalińczycy nie zdążyli zamknąć pierścienia. Zrazu wydawało się, że zdążą. Na czele pędził na siwym bachmacie Stadnicki. Silnym cięciem z ramienia obalił dwóch zagradzających mu drogę semenów. Trzeciego, wielkiego śniadego chłopa z sumiastym czarnym wąsem, położył strzałem z krócicy Zegart, galopujący tuż za plecami Diabła. Ściana puszczy była już niedaleko, ale z lasu wyłoniło się kilkunastu zbrojnych. Poznali Stadnickiego. Doświadczeni żołnierze ruszyli ku nadjeżdżającym stępa, sięgając do szabli i bandoletów. Jeden z nich wziął na cel pędzącego na czele Stadnickiego.

– Szowleha, jeno żebyś nie chybił!

Kozak Szowleha spokojnie mierzył z półhaka w nadjeżdżającego pędem jeźdźca. Huknęło. Stadnicki zachwiał się w siodle. Opuścił bezwładnie rękę, z której wypadła szabla.

– Tygodnia mi, zaraza, zabrakło – jęknął. Dopadli go i rozsiekali, choć bronić się już nie mógł.

 

* * *

 

Krzysztof Drużbic, namiestnik chorągwi pancernej starosty leżajskiego, Łukasza Opalińskiego, siedział w izbie stołowej i pił pozostawionego przez Stadnickiego węgrzyna. Szablę i buzdygan, oznakę godności wojskowej, rzucił na stół. Obok broni leżał kołpak z czaplim piórem przypiętym ozdobną szkofią. Namiestnik wsparł czoło na dłoni i trwał w tej pozie, bardzo widać zafrasowany. Myślał. A myślenie nigdy nie należało do jego ulubionych zajęć.

– Warchołów po lasach gonić, zajazdy na dwory szlacheckie czynić, wsie i dwory palić, bo pan starosta z sąsiadem w sporze. Psia służba, u kaduka, a najgorsze, że marnie płatna. Rzucę to wszystko w diabły, na emigrację pójdę. Jeno tam za morzem można się fortuny dobić, u Francuzów czy Anglików. Nawet Niemiec, heretyk jeden, lepiej płaci niż ten tutaj, pies go jebał. I na czas przynajmniej. A tu co, łajno, nawet kwarcianym psiekrwie nie płacą. Może by się do Ligęzów zaciągnąć albo do Krasickich? Albo partię zebrać, w Dzikie Pola iść? Nie, to zbyteczne, emigrować trza. A jeszcze mi tych obdartusów czart nadał. – Namiestnik sięgnął po szklanicę. Była pusta. Wino się skończyło.

– I czego się tak gapicie! – warknął. – Odpowiadać, gdy pytam!

– Otóż chodzi o to, że nie pytacie – mruknął Kleofas pod nosem, drapiąc się po głowie. – A o czym tu mówić, wasza miłość? Pojmał nas, niebożątka, Diabeł Stadnicki, gdyśmy szczęśliwie z łap Kardaszowych uszli. Na tego tu kawalera, Aleksandra Korniaktowskiego, szczególnie się uwziął, widać z dawnej swojej nienawiści do rodu Korniaktów.

– Toście wy Korniakt, brat Konstantego? – zainteresował się namiestnik. – A nie wyglądacie.

– Pan mnie z kimś myli. Nie mam nic wspólnego z żadnymi Korniaktami – odparł Olo.

– Otóż właśnie, waszmość panie namiestniku – wtrącił się Kleofas. – Nic nie ma wspólnego. Toż samo mówiliśmy Stadnickiemu, ale on chyba już całkiem mente captus, chyba przez te jego waśnie ze wszystkimi i o wszystko. Nawet na króla Jegomości chciał zbrojną rękę, przeklętnik, podnieść. Tak i chwała Bogu, żeście, panie namiestniku, go usiekli. Będzie odtąd spokojniej w naszej Rzeczpospolitej, gdy takiego, nomen omen, Diabła braknie. No, to tyle. To my sobie już może pójdziemy, nie będziemy waszej miłości czasu zajmować. – Kleofas zaczął cofać się w stronę drzwi do sieni, ciągnąc za ramię Korniaktowskiego.

– Gdzie?! Jeszczem z wami nie skończył – wrzasnął namiestnik.

Stanęli jak sparaliżowani.

– Brzydko mi to wszystko pachnie. Korniakt czy nie Korniakt, diabli was wiedzą. Nie moja to rzecz. Pan starosta się wami zajmie. Hej, a bywaj tu który! Zabrać mi tych tutaj i dobrze spętać. Dość będzie tego popasu. Ruszamy.

 

* * *

 

Konie opalińczyków brodziły w błocie gościńca. Zbrojni wracali z wyprawy hucznie i radośnie, upojeni sukcesem i zadowoleni z dobrze wykonanej roboty. W końcu największy wróg Łukasza Opalińskiego, warchoł, co w szachu trzymał całą ziemię przemyską, wreszcie marnie skończył. Mogli być pewni nagrody, choć z drugiej strony łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Na końcu pochodu wlekli się ponuro jeńcy – kozacy Stadnickiego i kilku ocalałych sabatów. A wśród nich Korniaktowski i Jędrzej Kleofas.

– Nie trapcie się tak, panie Angielczyk. Zawsze to lepiej w niewoli u jego miłości pana starosty leżajskiego siedzieć niż gnić w lochu Diabła Stadnickiego. Mogło być gorzej, mógł nas Stadnicki obwiesić, w ziemię po szyję zakopać albo nawet mąda wyrwać, czyli innemi słowy wywałaszyć, i w takim stanie puścić. Nie miałaby z was wtedy żadna białka pożytku. A tak, popatrzcież, słonko nad głową świeci, ptaszęta śpiewają, drzewa się zielenią. Wiosna! Piękny ten świat, nie zaprzeczycie chyba. A że nas na arkanie prowadzą, no to i cóż. Wygodniej się idzie i szybciej, gdy koń ciągnie. Z tej strony na to trza patrzeć, panie Angielczyk, miast się frasować.

– Już ci mówiłem, nie nazywaj mnie Angielczyk!

– Jako chcecie, panie Niemiec, jako chcecie.

 


< 24 >