Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Zakużona Planeta

<|<strona 25>|>

Nieruchomość

  

 

Biuro agencji „Nieruchomości Normana” – a to kto? Normański, kurwa, najeźdźca? mieściło się w samym centrum Zabrza, na ulicy Wolności. Najbardziej ruchliwym, hałaśliwym i brudnym miejscu w mieście. Dzięki wytężonej, wieloletniej pracy Norman mógł pozwolić sobie na opłacenie wyśrubowanego czynszu, a nawet wynajął sekretarkę. Jego biuro składało się z dwóch pomieszczeń w budynku zaraz przy mijance tramwajowej. Właśnie tamtędy przejeżdżało mrowie tych małych pociągów, średnio jeden na dziesięć minut, wprawiając okna w niebezpiecznie wibracje.

Mały pociąg, to kolejka H0 albo TT. Tramwaj to tramwaj, a powyższe porównanie jest co najmniej rozpaczliwe. Ponadto, nie chciałbym urazić mieszkańców Zabrza, ale jeśli jeden tramwaj na dziesięć minut w „najbardziej ruchliwym miejscu” to „mrowie”, to czym w takim razie byłby NORMALNY ruch tramwajowy z dowolnego, cywilizowanego miasta w Polsce, gdzie na głównych ulicach tramwaje różnych linii przejeżdżają w godzinach szczytu co dwie, trzy minuty? Zabrzanie (przynajmniej ci z tego opowiadania) padaliby na przystankach na atak serca, jako te muchy...

Codziennie pokonywał brudne, śmierdzące moczem schody i pozbawione światła ulice – a te ulice, to na którym piętrze?, by dotrzeć do drzwi z grubej blachy.

Jako żywo, jeszcze nie widziałem drzwi z grubej blachy. Obite blachą – tak, ale drzwi z blachy brzmią jakby to chodziło o dom Blaszanego Drwala.

Wyciągał wtedy klucz, otwierał zamek Gerdy – a ta Gerda to jakaś znajoma? Zabawne imiona tam w tym Zabrzu mają..., najdroższą rzecz, jaka znajdowała się w jego biurze. Przekraczał próg zawsze o tej samej porze, szóstej rano. Codziennie narażał się na pobicie lub śmierć, by dotrzeć do miejsca osobistej kaźni, którą sam sobie zgotował.

Drogi Autorze! Azaliż doprawdy nie dostrzegasz wżdy sydy, iż ten Twój Norman od siedmiu boleści jest przetragizowany do tego stopnia, że aż śmieszny? Już w tych pierwszych akapitach konstrukcja bohatera woła o pomstę do nieba. Tekst, w założeniu zapewne poważny, wygląda jak jakaś koślawa, kompletnie oderwana od rzeczywistości tragikomedia.

Pierwszym widokiem witającym Normana było biurko sekretarki, zawsze zawalone papierami i ozdobione plamami tłuszczu – to drobiazg może, ale trudno mi sobie mimo wszystko wyobrazić plamy tłuszczu na biurku. Nie byłyby bardziej na miejscu na tych spiętrzonych papierach?. Amanda – jakże popularne zabrzańskie imię żeńskie!, jego zatrudniona na ćwierć etatu sekretarka, miała słabość do hamburgerów i frytek. Znaczyła nimi teren niczym pies, a raczej – suka.

Geniusz powyższego zdania pozwolę sobie uczcić fragmentem piosenki:

Szedłem sobie ulicą
To był poniedziałek
Albo wtorek, nie wiem już
Nie zapamiętałem
Nagle z bramy wyszło coś
I błysnęły ślepia
Bestia straszna jak zły sen
I ostra jak seta
Pomóż mi, pomóż mi
Mi, mi, mi
Demoniczny to był pies
Nie to była suka
Z pyska piana ciekła jej
Urwała się z łańcucha
Chciałem szybko cofnąć się
Uciec przed atakiem
Lecz nie było gdzie
Ukąsiła mnie
Pomóż mi, pomóż mi
Mam w sobie suki kły
Pomóż mi, pomóż mi
Mi, mi, mi...

Problem polega jednak na tym, że kiedy Paweł Kukiz pisał ten tekst, robił sobie jaja. Nie jest dobrze natomiast, kiedy ufny w swój talent Autor Dzieła Literackiego posługuje się równie pożałowania godnym językiem na poważnie. Trąci to amatorszczyzną poniżej jakichkolwiek standardów.

Reszta pomieszczenia wyglądała na podejrzanie zadbaną. Czyste, bielone ściany – pewnie zdrowym, wiejskim wapnem. W końcu skąd w Zabrzu farba?, myte co tydzień plastykowe okna – co ma do okien artysta plastyk?!? oraz długie półki, wypełnione katalogami – półki? Wypełnione? Kornikami chyba... i fachową literaturą. Znalazło się nawet miejsce dla skarlałej rośliny doniczkowej... Co prawda Norman nie wiedział, jaki to gatunek, ale przyzwyczaił się do tego czegoś.

Nie oszukujmy się. To nie Normana wina, że nie wiedział. Norman najprawdopodobniej, byłby o wiele szczęśliwszym człowiekiem, gdyby tylko wiedział, resztkami jakiejżto rośliny doniczkowej wypełnione były półki. Kto wie, być może nawet nie zginąłby tak marnie o trzy strony stąd (ups! Zepsułem coś? Zaprawdę, Czytelniku, powiadam Ci – mała strata, krótki żal. Ten tekst nie wart jest emocji), gdyby tylko znał nazwę uschniętego badyla? Niestety, Norman nie znał nazwy, bo sam Autor nie miał pojęcia. A dlaczego? Bo był zwyczajnie zbyt leniwy, żeby napisać „fikus”.

Jego gabinet urządzony został w podobnym stylu. Tyle, że u niego na biurku stał komputer, stare cztery-osiem-sześć, no i nie było kwiatka. Norman nie lubił marnowania miejsca, więc zamiast zieleniny wstawił parę metalowych szafek z szufladami – a, przepraszam. Teraz widzę, że to nie fikus. Wnioskując z ilości miejsca, jakie musiałby zająć, widzę wyraźnie, że to bananowiec. Przechowywał tam oferty z całego powiatu. Każda szuflada oznaczona była kolejnymi literami alfabetu – też można, choć w przedszkolu mieliśmy o wiele atrakcyjniejszy system. Na szafkach z ubraniami mieliśmy ponaklejane obrazki misiów, samochodów, lalek, kucyków, pajacyków i czego tam jeszcze. Doprawdy, nie rozumiem dlaczego Norman miałby skorzystać z tak banalnego rozwiązania, jak porządek alfabetyczny..., dzięki czemu można było wprowadzić jako-taki ład.

Nie zawsze jego życie było bagnem – a jest? Myślałem, że tylko pracę ma kijową.. Kiedyś patrzyli na niego z podziwem – kto? A, już wiem... Oni. Wszyscy. Już my wiemy, kto.... Był młodym, energicznym i całkiem majętnym absolwentem architektury Uniwersytety Śląskiego. Chciał otworzyć dużą agencję nieruchomości – jak każdy absolwent wydziału architektury w centrum Katowic. Wtedy przyszła ona... – żółtaczka. Zakochał się, była ideałem. Snuli plany na przyszłość, chcieli mieć dom z ogrodem, gromadkę dzieci i psa. Po roku się pobrali. Pierwsze pięć lat było niczym nieskończony miesiąc miodowy.

A, prawda, fantastyka...

Później rozpętało się piekło. Przyłapał ją z innym, zdradzała go w ich własnym łóżku. – tak samo łóżko jej, jak i jego, więc w czym problem? Gdy on szalał z wściekłości – robił co? Skakał, pluł i łypał?, ona usiadła i kazała mu wyjść, bo im przerwał. Nigdy już nie wrócił.

Zrekonstruujmy przebieg wydarzeń... Norman wraca do domu, a tu żona gzi się z innym. Widać rzygała już tym miesiącem miodowym. Norman się wścieka, jak mężczyzna, ale kiedy żona każe mu wyjść, podwija ogon pod siebie i idzie sobie, jak zbita suka. W tym wypadku pies.

Wiecie, co? A dobrze mu tak, fajtłapie.

Następnego tygodnia sąd przyjął wniosek o rozwodzie z orzeczeniem o winie. Proces ciągnął się miesiącami, aż wreszcie Norman dowiedział się, że przegrał. Jego adwokat wystawił go do wiatru. Dlaczego? Była żona Normana zaciągnęła prawnika do łóżka i obiecała Bóg wie co. Okazał się winny rozpadu małżeństwa i musiał oddać tej szmacie niemal wszystko. Nie miał już siły, by dalej walczyć.

Drodzy Czytelnicy! Na przykładzie powyższego fragmentu możemy zaobserwować bardzo wyraźnie, jak potwornie Autor nie ma pojęcia o rzeczywistości. Wszystko, czym jest się w stanie posługiwać, to wytarte do nieprzyzwoitości klisze, stereotypy i uprzedzenia, czemu daje wyraz między innymi nazywając żonę Normana „szmatą” w narracji!

– Szefie? – Znajomy skrzek. Sekretarka łaskawie przyszła do pracy. – Jest pan?

– Jestem, a pani jest jak zwykle spóźniona.

– Powinien się pan już do tego przyzwyczaić.

Przyzwyczaił się do jednego – jej nieskrępowanej bezczelności.

– Zamiast gadać, zrób mi kawy. Co dziś w grafiku? – tak szybko na „ty”? a buzi-buzi gdzie?

– Będę musiała dostać podwyżkę. Właściwie, to ja prowadzę ten bajzel na kółkach.

– Jeszcze słowo, a wywalę! – warknął Norman, wściekle zaciskając dłonie na oparciach krzesła.

– Chciałabym – odparła kobieta, stawiając szefowi na biurku kubek kawy. Oczywiście, połowę wylała po drodze.

Oczywiście.

– To idź. Nie jesteś mi potrzebna! – ryknął, tracąc nad sobą kontrolę.

Tyle lat krył wszystko w środku, zapijając problemy, nie potrafiąc sobie ulżyć – herbatkę z dziurawca polecam ani odreagować. Marzenia odeszły razem z jego pieniędzmi, pozostawiając po sobie zgliszcza w postaci nory na zadupiu, idiotki jako sekretarki i czterech młodzików, grających specjalistów.

– Zostaw mnie, jak wszyscy! – Rzucił kubkiem o ścianę, rozbijając go i ochlapując popękany tynk fusami.

– Nie muszę tolerować takiego zachowania! – oburzyła się sekretarka.

– Wypierdalaj stąd! – krzyknął na całe gardło, podrywając się z krzesła.

Kobieta nic nie odpowiedziała. Odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskają drzwiami tak mocno, że szyba prawie wyleciała z ramy. Co nie było żadnym wyczynem, gdyż sekundę później za oknem przetoczył się tramwaj, wprawiając w drżenie całe biuro.

Naprawdę nie udało mi się dostrzec związku między trzaskaniem drzwiami a tramwajem. Przysięgam, próbowałem.

– Szlag by to wszystko! Szlag... – Rozpłakał się, jak dziecko. Był bezradny, nie miał niczego. – nawet przyzwoitego tekstu, żeby w nim wystąpić.

Wtedy zadzwonił telefon, co niezmiernie zdziwiło Normana. Telekomunikacja odcięła mu go – auć!!! miesiąc temu i od tamtej pory używał wyłącznie komórki. Pewnie chodziło o niezapłacone rachunki, tylko w takich wypadkach tepsa działała bez zarzutu.

Drogi Autorze! Jeśli linia została odcięta, to naprawdę nie ma znaczenia, czy ktoś działa z zarzutem, czy bez. Bez związku. Znowu.

Dźwięk dzwonka wiercił dziury w bębenkach, czwarty sygnał, piąty, szósty... Wreszcie zdecydował się odebrać.

– Agencja nieruchomości Normana, właściciel przy telefonie – zaczął niepewnym głosem.

Też znam takich, którzy lubią się przedstawiać per „magister ...ski”, lub „pan ...icz”. „Właściciel” w sumie brzmi nawet jeszcze lepiej...

– Już myślałem, że nikogo nie zastanę. Dzień dobry panu, nazywam się Hellhun – Jezus Maria! Strach pomyśleć, jak może mieć na imię prezydent miasta w Zabrzu (Małgorzata to musi być jakiś pseudonim...) – Mężczyzna po drugiej stronie był stary, ale sam głos raczej nie pozwalał na wnikliwą analizę. – ten tekst jest niewątpliwie dobry, jednak nawet uważna lektura nie pozwala na wnikliwą analizę.

– Dzień dobry – Norman odpowiedział, nieco się ociągając. – Czemu zawdzięczam ten telefon?

– Najpewniej telekomunikacji – Van Hellhun – panie Hellhun! Van panu wyrosło! O tu, przed nazwiskiem! parsknął śmiechem, lecz nie doczekał się reakcji rozmówcy, więc na powrót przyjął oficjalny ton. – Do rzeczy. Interesuje pana pośredniczenie w sprzedaży pewnej posiadłości?

– Nie wiem – Serce wyrywało się z piersi, miał ochotę wyć ze szczęścia, ale udało mu się opanować. – Musiałbym najpierw ją obejrzeć. – zapamiętaj, Czytelniku, te słowa. Myliłbyś się sądząc, że Norman faktycznie zamierza oglądać cokolwiek. Ale nie dziwmy się, wszak to sam Autor, jakże podstępnie, wprowadził Cię w błąd... Dopiero wtedy byłbym w stanie podjąć decyzję.

– Tak, naturalnie – Van Hellhun odchrząknął i zaczął coś szeptać do kogoś innego, ale zakłócenia na linii uniemożliwiły Normanowi zrozumienie słów. – zakłócenia? A może Hellhun po prostu szeptał za cicho?

– Proszę pana?

– Przepraszam, ale musiałem skonsultować coś z moim asystentem. Mam rozumieć, że interesuje pana oferta i mam oczekiwać pańskiego przyjazdu?

– Tak, jestem zainteresowany – Wahał się przez chwilę, po czym dodał. – Tylko, że nie będę to ja, a moi pracownicy.

Ha! Nie wiem, z jakimi agentami nieruchomości Autor miał do czynienia, ale przypuszczam, że... cóż, z żadnymi. Zapewne słyszał o nich co nieco, ale też niedokładnie. Agencja cienko przędzie, Norman cienko przędzie (tekst cienko przędzie...), nagle zjawia się klient, a Norman co? W pierwszej chwili mówi, że sam musi obejrzeć, a potem zlewa klienta personelem. Na miejscu pana Hellhunda (moja wersja nazwiska chyba brzmi trochę mniej festyniarsko) zwyczajnie odłożyłbym słuchawkę i sięgnął po kolejny numer w książce telefonicznej.

– Mogę zapytać ile ich będzie? – Ile czego?

– Wyślę do pana czworo moich najlepszych specjalistów. – cztery specjalisty chyba. Żeby już być konsekwentnym.

– Świetnie. Proszę przygotować coś do pisania i kartkę papieru, zaraz podam panu adres.

Norman zapisał wszystko, po czym pożegnał się z Van Hellhunem. Przez całą rozmowę nie wspominali o pieniądzach, ale no to przyjdzie czas. – oczywiście. Dżentelmeni, jak Norman, o pieniądzach nie rozmawiają. Jeśli coś zostało mu od czasów studiów, to właśnie – niewłaściwe podejście do klientów. Nawet tak dziwnych, jak ten.

Time out! Time out! Pytanie do Autora – na jakiej podstawie Czytelnik ma zgadnąć, iż Hellhund jest dziwnym klientem? Bo ma kretyńskie nazwisko? No, przyznaję, to jest jakaś wskazówka, ale sama w sobie jeszcze niewystarczająca. JA wiem, że AUTOR wie, bo Autor zazwyczaj wie więcej, niż Czytelnik. Ale jak się tak zastanowić, to wychodząc z takiego założenia, w ogóle nie ma sensu pisać. Przecież Autor zna całą historię z góry, na co mu Czytelnik?

Jest takie przysłowie „Pecunia non olet”, czy jakoś tak, choć jeden z jego pracowników twierdził, że „Petunia nie omlet”.

Ha. Ha. Ha. Wszyscy razem! Ha! Ha! Ha!

Wykręcił numer do Piotrka, szefa grupki specjalistów, – zapamiętaj, Czytelniku, SPE-CJA-LIS-TÓW. Pamiętaj, że to specjaliści, bo gdy ich poznasz, sam nigdy byś nie zgadł. ale okazało się, że aparat stacjonarny znów został odcięty. Jakim cudem Hellhun się dodzwonił do nieczynnego telefonu? Nieważne. – oczywiście. Norman większymi sprawami dupy sobie nie zawraca. Norman wyciągnął komórkę i po raz drugi wystukał numer. Cztery sygnały zabrało chłopakowi odebranie.

– Witam pana, szefie – odezwał się młody, szczęśliwy głos.

Kiedy Norman był ostatnio tak szczęśliwy? – na długo zanim został bohaterem tego tekstu, to pewne. Nie pamiętał niczego takiego. Jak smakowało szczęście?

– Cześć, Piotrek – odpowiedział. – Mam dla was robotę.

– Taki ruch od samego rana?

Norman spojrzał na posrebrzany zegarek marki Casino. Która to godzina? Dziesiąta... Wcale nie tak wcześnie.

– Się powinieneś raczej cieszyć, że w ogóle coś jest... Tym razem willa w okolicach Krakowa.

Za oknem po raz kolejny przetoczył się tramwaj, skutecznie przerywając rozmowę.

– Tak daleko? Myślałem, że obsługujemy jedynie parę okolicznych miejscowości.

Do ucha Normana dotarły charakterystyczne zakłócenia, na drugą komórkę Piotrka musiało coś przyjść. Pewnie wszy ją oblazły.

– Bierzesz, czy mam szukać innych specjalistów? Amanda już dziś wyleciała.

– Dlaczego tak ostro, szefie? Oczywiście, że biorę... Tej starej mendzie się należało.

– Dzięki – Mężczyzna uśmiechnął się smutno. – Zawiadomisz resztę?

– Jasna sprawa. Poda mi pan adres celu? Kartkę i długopis już mam.

Norman powtórzył to, co przekazał mu Hellhun i pożegnał się z Piotrkiem. Nadal uśmiechnięty, podszedł do okna.

– To już koniec. Dłużej nie mogę...

Otworzył górną szufladę biurka i wyciągnął pożółkłą kartkę A4. Szybko skreślił parę słów, podpisał, przybił pieczątkę. Teraz to wszystko należało do czwórki specjalistów. On ucieknie, wyjedzie gdzież daleko i zacznie od zera. Czterdzieści lat to całkiem niezły wiek.

Narzucił stary, znoszony płaszcz i otworzył drzwi, wchodząc do przedsionka własnego piekła. Tylko, że on stąd uciekał.

Nagle poczuł chłód stali na gardle, a następnie falę ciepła, płynącą prosto w dół. Oczy wyszły mu z orbit. Nie krzyczał, bo po co? To będzie najlepsze zakończenie gównianego życia. Osunął się na podłogę i zwyczajnie zasnął.

OK, czas na małe podsumowanie. Norman śpi na schodach z poderżniętym gardłem (ciekawe, czy chrapie...), firma przestemplowana na kartce A4 „specjalistom”, gruba sekretarka na bruku. Smród, brud i ubóstwo. Po pierwsze, postaci. Idiotyczne imiona, schemat na schemacie schematem pogania, autentyczności, wiarygodności żadnej, dialogi składają się z pojedynczych kwestii, nie ma w nich żadnej ciągłości stylu, nieporadność aż boli. Po drugie, akcja. Znów – schematyczna, potwornie pretekstowa, a Autor nie może się zdecydować, kim Norman właściwie ma być. Agent nieruchomości w typie chandlerowskim, to zaiste idiotyczny pomysł, w dodatku wszystko trąci dalece niezamierzoną autoparodią. No i nie zapominajmy, iż wszystko to tak naprawdę nie ma znaczenia. Autor poleciał z Normanem po łebkach, bo nie miał pojęcia, o czym pisze. Norman potrzeby był tylko i wyłącznie po to, aby jakoś wprowadzić pozostałych bohaterów, co do których mam nieznośne podejrzenie, iż stanowią alter ego Autora, jego dziewczyny i zapewne jakichś dodatkowych znajomych. A zatem, Czytelniku, przygotuj się, bo dalej jest jeszcze gorzej.

 

***

 

Czarna furgonetka – Drużyna A??? mknęła po autostradzie A4, chcąc przebić się z Zabrza do Krakowa. Dziś było wyjątkowo mało samochodów – to przez co się przebijali? Przez owce?, dzięki czemu można było rozwinąć większą prędkość. Nagle jedno z okien uchyliło się. Puszka po piwie wyleciała na wolność, uderzając o asfalt i rozchlapując dookoła kropelki bursztynowego płynu.

– Popieprzyło cię? Grzesiek, nie zgrywaj tępaka! – krzyknął kierowca.

On nie zgrywa, wierzcie mi.

Chłopak miał na imię Piotrek. – który chłopak? Grzesiek? Nosił krótko obcięte, brązowe włosy, pozostające w wiecznym nieładzie. Ubrany był w czarną bluzę z kapturem i dżinsy tego samego koloru. Na nogach nosił trampki, wyśmienite do prowadzenia, a już na pewno lepsze od glanów. – wygląd typowego agenta nieruchomości z Zabrza, jak sądzę...

– Wiesz, jak to jest oberwać puszką z  prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę?

– Nie chrzań.

Chłopak, który wyrzucił puszkę, Grzesiek, był o rok starszy od kierowcy. Długie, czarne włosy sięgały za ramiona. Siedział z przodu, na fotelu pasażera i trzymał nogi na desce rozdzielczej. Podeszwy glanów dotykały przedniej szyby.

Czy wszyscy zabrzańscy fani Kata zostają agentami nieruchomości? Czarna msza na przypieczętowanie kontraktu? Dziękczynna ofiara z pająka za każdą udaną transakcję? Zbezczeszczenie grobu babci za zerwane negocjacje?

– Zachowujesz się, jak trzęsąca tyłkiem panienka – jak dziwka, znaczy??? – Grzesiek skrzywił się i założył słuchawki podłączone do PSP.

Typowe. Zamiast szukać zjazdu, bawi się. – Choć, właściwie, to Piotrek sam miał ochotę zagrać. – jestem za. Niech przypieprzą w drzewo, będzie spokój.

– Dajcie spokój – odezwała się trzecia osoba, Monika, narzeczona Piotrka. – Kochanie, nie irytuj się aż tak.

Była niewysoką brunetką o szafirowych oczach. Na okrągłej buzi bardzo często gościł promienny, zaraźliwy uśmiech. Miała na sobie ciemnozieloną bluzeczkę na ramiączkach i długą, dżinsową spódnicę, spod której widać było brązowe kozaczki.

Korci mnie, żeby napisać, iż to SĄ alter ego Autora i jego dziewczyny, ale pewnie nie powinienem dawać wskazówek, co do jego prawdziwej tożsamości. To byłoby trochę nie fair. W końcu, bohaterowie tego opowiadania nie są, jakby to delikatnie ująć, najlotniejsi. Naprawdę, nie chciałbym, aby ktokolwiek na tej podstawie wyciągał wnioski co do autentycznych osób. Tak, to by było zbyt krzywdzące. Stanowczo. Lepiej zmilczeć.

– Do zjazdu jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów, więc spokojnie – Delikatnie pocałowała Piotrka.

To zawsze poprawiało mu humor. – aaaach, ain’t they cute...

– Co za ciecie – wysapała ostatnia osoba, dziewczyna o imieniu Patrycja. – Już nawet nie można się kimnąć, bo nawijają.

Zwlokła się z posłania, ułożonego z rzeczy pozostałej trójki i przeczesała kręcone, brązowe włosy, sięgające do ramion. Otuliła się kocem tak szczelnie, że wystawały z niego jedynie jej głowa i czubki trampek.

Sam już nie wiem, Drużyna A, czy Scooby Doo... Jakiś głęboki syndrom na pewno, w każdym razie. Autor stara się, jak może, żeby było cool. Niemniej, żebym się nie wiem, jak starał, czarny van z barłogiem z tyłu zamiast siedzeń w pierwszej kolejności kojarzy mi się z amerykańskim kinem dla nastolatków. Jakoś znacznie bardziej, niż z polską rzeczywistością, ale tu się nie będę upierał nadto. Czasy mogły się przecież zmienić.

– Sikać mi się chce – Patrycja lubiła jasne sytuacje. – co jest jasnego w tym, że się komuś chce sikać? Coś o owijaniu w bawełnę albo waleniu prosto z mostu, bo ja wiem? Język polski dysponuje adekwatnymi frazami, czy sięgnięcie po kompletnie nieprzystającą jest wyrazem literackiego buntu? Formalną prowokacją? Stylistycznym palcem w oko skostniałej krytyki? Mój Boże, ale jestem do tyłu z awangardą...

– Boże, kolejna! – krzyknął Piotrek. – Chcę, byśmy dojechali tam jeszcze dziś! – Mocniej nadepnął na pedał gazu.

– Skarbie, zjazd już blisko, a parę minut cię nie zbawi – Monika użyła specjalnego tonu. Niby słodki, a jednak niepozostawiający miejsca na sprzeciw. – aaaach, ain’t they cute...

– Szlag by to! – warknął chłopak.

Samochód zjechał na prawy pas i, po chwili, zatrzymał się na parkingu stacji benzynowej.

– Macie kwadrans – burknął do pozostałej trójki.

Grzesiek odsunął boczne drzwi i wyszedł razem z Patrycją.

– Dlaczego tak się wściekasz? – zapytała z wyrzutem Monika, gdy upewniła się, że reszta jej nie usłyszy.

– Bo tak – Piotrek nachmurzył się i zaczął rytmicznie uderzać dłońmi w kierownicę. – Normanowi zależało, byśmy dotarli na miejsce jak najszybciej.

– Dlatego się na nich wydzierasz?

– Nie – mruknął chłopak. – Łeb mnie boli, a ich skrzeki drażnią bardziej od wiertarki udarowej. Przepraszam.

Policzyłem. Jak do tej pory Patrycja i Grzesiek wygłosili wspólnie cztery kwestie. Zaiste, muszą to być jakieś skrzeki, o których my, Czytelnicy, nie mamy pojęcia, wszak Autor nie raczył poinformować.

– Już lepiej – Dziewczyna uśmiechnęła się i zgrabnie wyskoczyła z samochodu.

Piotrek odprowadził ją wzrokiem, aż zniknęła w drzwiach stacji benzynowej. Dopiero wtedy wyciągnął ze schowka puszkę coli. Rozległo się głośne pssst i wnętrze auta wypełnił słodki zapach napoju, tak uwielbianego przez chłopaka.

Czuję się niewątpliwie bogatszy duchowo, wiedząc, jaki to słodko pachnący napój uwielbia chłopak.

Założył nogi na desce rozdzielczej – jak każdy w tym pieprzonym samochodzie... i czekał na towarzyszy, racząc się colą. Co prawda, była ciepła, ale wciąż dobra. – może jeszcze jakieś dodatkowe informacje na temat coli? No dalej, jeszcze ze trzy zdania... Niech będzie jak w amerykańskiej książce. Po paragrafie na każdy szczegół. Dotyczący. Coli. Grzesiek wrócił najszybciej. Widać było, że niesie coś pod pachą. Kroczył spokojnie, choć na dziwnie ugiętych nogach, jakby walczył z chęcią podkradnięcia się do samochodu.

– Co tam niesiesz? – zapytał Piotrek, zgniatając pustą puszkę w dłoni.

– Co cię to, kurna? Grzesiek pokazał chłopakowi palec. – Mam nadzieję, że nie u stopy, bo mógłby się przewrócić.

Cokolwiek niósł, było to szczelnie zawinięte w reklamówkę. Długowłosy szybko spakował zawiniątko do plecaka i spojrzał na Piotrka.

– Ani słowa. Wieczorem wszystkiego się dowiesz, ale nie mów niczego dziewczynom, zgoda?

– Wszystko mi jedno – odpowiedział chłopak i wyrzucił zgiętą puszkę przez okno.

Podziwiam żelazną konsekwencję w sprawie manier i obyczajów. Piotr moim idolem!

Ta zatoczyła w powietrzu łuk i wylądowała w krzakach, bujnie rosnących na ozdobnym pasie zieleni.

– Nie chce ci się do klopa? – zagadnął długowłosy.

– Nie. Ale gdzie podziały się dziewczyny? Już po czasie.

– Pewnie wiedzą, że nie jesteś w stanie nic im zrobić – Grzesiek wykrzywił twarz w sarkastycznym uśmiechu.

– Grzychu...

– Tak?

– Zamknij się.

Ach, te błyskotliwe dialogi. Normalnie, aż mi się chce tam, gdzie Piotrowi nie.

Do samochodu zbliżały się obie dziewczyny, wyraźnie o czymś dyskutując. Gdy tylko dotarły do drzwi, Piotrek usłyszał jedno zdanie i to mu dało ogólne pojęcie, co się za chwilę stanie.

– Twój narzeczony będzie wściekły – Patrycja bąknęła pod nosem do Moniki.

Szybko usadowiły się na miejscach i furgonetka potoczyła się po wyasfaltowanej drodze.

– Cóż takiego się stało, moja droga? – zapytał Piotrek, zerkając do lusterka.

– Patrycja zapytała sprzedawcę na stacji o dojazd... czyli zrobiła coś, o czym sam powinieneś pomyśleć – rzuciła, nieco zbyt zgryźliwie.

– Znaczy coś nie gra – kierowca westchnął ciężko.

– Dokładnie – dorzuciła Patrycja, kopiąc Piotrka w siedzenie.

– Na naszej drodze stanęły roboty drogowe i budowlańcy, oferujący dość skomplikowany objazd – dorzuciła Monika.

– Czyli z planów pana doskonałego nici. – Grzesiek szeroko wyszczerzył zęby. – Trza było się czepiać?

– Nieważne – Piotrek odburknął z rezygnacją. – Czyli którędy musimy jechać?

– Tędy – Patrycja wskazała palcem zjazd, który właśnie mijali.

– Kurwa! – krzyknął kierowca, gwałtownie wciskając hamulec i zawracając samochód niemal w miejscu.

Mijające ich auta, za pomocą klaksonów, głośno protestowały przeciwko takim wybrykom. Piotrek wystawił rękę za okno i wystawił palec. – a, czyli jednak nie u stopy. Przy odrobinie szczęścia, następnym razem jak ktoś będzie pokazywać palec, dowiemy się może, który.

– No wiesz co? – Oburzyła się Monika.

– Wiem, wiem, ale to wy zapomniałyście mnie ostrzec na czas.

Mercedes dzielnie pokonywał kolejne kilometry wiejskich i polnych dróg, coraz bardziej błądząc. Gdyby nie mapa, Piotrek dawno by stracił orientację. – skoro zabłądził, to chyba jednak stracił, nie? Czy może nie do końca pokrywają się ze sobą moja i Autora definicje leksemu „błądzić”? Oczywiście to Monika pilnowała trasy, ponieważ Grzesiek był zbyt zajęty bardzo-ważną-grą i warczał na każdego, kto się ośmielił mu przeszkodzić.

– Więc gdzie my teraz jesteśmy? – zapytał Piotrek, nie kryjąc rozdrażnienia.

– Wygląda mi to Pcim Dolny – Monika starała się ukryć złość pod maską żartu.

To nie jest złość ukryta pod maską żartu. To jest nieudolny sarkazm. W dodatku wzmiankowana miejscowość, o ile dobrze pamiętam, leży gdzieś po drodze z Krakowa do Zakopanego. No naprawdę... Tak spalić już i tak nieśmieszny dowcip...

– Przecież mijaliśmy to miejsce już dziesiątki razy. Mam tylko prośbę... Niech ktoś uciszy Patrycję! – krzyknął kierowca.

Dziewczyna leżała, rozwalona z tyłu samochodu, chrapiąc doniośle. Monika podkradła się do niej i pchnęła jeden z plecaków. Ten spadł, uderzając śpiącą w twarz. Wewnątrz musiało być coś twardego, gdyż nagle obudzona Patrycja poderwała się z krzykiem, trzymając za nos.

No, mówiłem. Bystre to to nie jest. Aż strach myśleć, że za tymi postaciami mogą kryć się autentyczne osoby. Tak plecakiem w ryj. Koleżance. No, pogratulować pomysłowości.

– Co jest, cieciu jeden?! – Wtedy dostrzegła Monikę i wróciła do masowania. Gdy ściskała nos jej głos brzmiał jeszcze bardziej... nosowo. – No wiesz co? Tak budzić steraną życiem niewiastę?

– Wybacz, nie wiedziałam, że jest tam coś twardego – oczywiście, gdyby nie coś twardego w środku, rzucanie plecakiem w twarz śpiącej osoby byłoby jak najbardziej w porządku. Wszyscy tak budzimy naszych znajomych. Naturalnie. – Monika wystawiła język i na powrót przysiadła przy Piotrku – To była inicjatywa szefa. Strasznie głośno chrapiesz.

 

***

 

Powoli zapadał zmrok, a oni wciąż się błąkali po zadupiach – i w ten oto sposób poznaliśmy Autora opinię o podkrakowskich wsiach i mniejszych miejscowościach, które w miarę postępowania ciemności stawały się coraz bardziej niepokojące – mam nadzieję, że nie przejeżdżali przez Wadowice. To by dopiero był skandal. Nawet Piotrek zrozumiał, że muszą się zatrzymać. Szczególnie, że samochód napędzały już opary, a nie paliwo.

– Dobra, zatrzymujemy się w następnym motelu – westchnął ciężko, przełączając światła na długie.

Logiczne. Pojazd zatrzymany paliwa nie zużywa. Oczywiście, wizyta na stacji benzynowej, których w naszym pięknym kraju jak nasrał, wydawałaby się oczywistym rozwiązaniem, jednak nie dla Autora. Pewnie sam ma zwyczaj nocować w motelach, w których do rachunku dołączane są kanistry z etyliną.

– Przecież właśnie w ten sposób zaczynają się wszystkie horrory, z gatunku tych tępych i krwawych – Grzesiek nareszcie dołączył do życia małej społeczności w samochodzie. Przyczyna okazała się prozaiczna. Padły mu baterie w PSP. – Jeśli koniecznie chcesz nas wszystkich pozabijać, to wymyśl jakąś ambitniejszą scenerię.

– Jak zawsze optymistyczny, nieprawdaż? – Piotrek zapytał z przekąsem. – Nikt nie zginie, bo potrzebuję was wszystkich, bo chałupa Hellhuna jest spora. – bo głupie to zdanie, bo jak cholera.

– Kochanie? – Monika szturchnęła chłopaka w ramię. – Widać tam jakaś tablica – jest – Dziewczyna mrużyła oczy, ale bez okularów nie widziała zbyt wiele z rzeczy bardziej oddalonych. – oddalonych bardziej, niż co? – zainteresował się Coleman.

– Dzięki. Tylko na tobie mogę polegać w tym wozie wariatów.

 

***

 

Dotoczyli się do celu następnego dnia w południe. Faktycznie, nikt nie zginął, a Grzychu nawet upił baterie. – jestem pod wrażeniem. Czciciele szatana są w stanie wypić wszystko. Najpierw jechali drogą asfaltową. Później powitała ich bardziej wyboista i podziurawiona, wiejska, a na samym końcu trafili na żwirową. – a ta wiejska to o jakiej nawierzchni, bo chyba mi coś umknęło... Wtedy dostrzegli posiadłość, dumnie wznoszącą się za laskiem.

– Kawał chaty – skomentował Grzesiek. – Dlaczego właściciel chce się jej pozbyć?

– Nie wiem, stary – odparł Piotrek, pilnując, by wzrok nie powędrował z drogi na nieruchomość.

Niby dlaczego miałby wiedzieć? Wszak prawdziwi specjaliści od nieruchomości takimi bzdetami sobie dupy nie będą zawracać.

– Cieć ma gust – zawyrokowała Patrycja, chwaląc na własny sposób.

Autor tego tekstu jest grafomanem – skrytykowałem na własny sposób.

Dom musiał mieć z trzy piętra. – jak się tak przyglądam tej czwórce, to aż mnie nie dziwi, że mają problemy z policzeniem pięter. Specjaliści od nieruchomości, przypominam. Dobrze zachowane, choć wyglądające na wiekowe ściany usiane były szerokimi oknami. Zwrócony na wschód front musiał witać pierwsze promienie słońca, nasycając nimi posiadłość. Strzelisty, pokryty czerwoną dachówką dach wystawał ponad warstwę drzew, stanowiąc dla nich piękny kontrast. Miejsce to było pełne magii, aż proszące się, by zostać.

Po kolei... Ściany mogą być USIANE oknami tylko w przypadku architektury urżniętej w trzy dupy. Usiane wskazuje na coś bez ładu i składu, gęsto, ale chaotycznie. Czyli, że możemy na przykład powiedzieć, iż ten tekst jest usiany niedorzecznościami. Ściany usiane oknami to błąd. Dalej, zwrócony na wschód front budynku z całą pewnością musiał witać pierwsze promienie słońca. Wszak zwrócony był na wschód. Słońce wschodzi na wschodzie. No więc, zaiste, musiał. A przy tej okazji chciałbym również zapewnić, że front nie nasycał posiadłości promieniami słońca. Okna wychodzące na wschód zapewne wpuszczały do wnętrza posiadłości promienie słońca, ale nasycający front to już lekka przesada (bo nie chciałbym nadużywać określenia „kompletny idiotyzm”). A, i ogry mają warstwy. O warstwie drzew możemy porozmawiać, jak brygada drwali ułoży pościnane na ziemi.

Na koniec chciałbym kategorycznie zaprotestować, jakoby powyższy fragment zdołał u mnie wywołać wrażenie miejsca pełnego magii. Miejsce pełne nieudolnych opisów, to już prędzej.

Furgonetka zaparkowała na podjeździe i czworo ludzi wysypało się na zewnątrz. Stawiali stopy ostrożnie, obawiając się, że ich obecność zmąci ten cudowny nastrój. – nie byli tak ostrożni, kiedy WYSYPYWALI się na zewnątrz raptem jedno zdanie wcześniej, neh?

– To będą cudowne wakacje. – Uśmiechnęła się Monika, cmokając Piotrka w policzek.

Niech mnie ktoś poprawi, ale czy oni nie mieli przypadkiem zająć się sprzedażą tego domu? Jak na specjalistów z agencji nieruchomości przystało?

Podwójne drzwi otworzyły się, poskrzypując. Na ganku stanął wysoki, posiwiały mężczyzna w idealnie skrojonym, czarnym garniturze.

– Pan Hellhun? – zapytał Piotrek, podchodząc do gospodarza z wyciągniętą dłonią.

Nieznajomy obdarzył go jedynie pełnym pogardy spojrzeniem. Piotrek nagle spoważniał i z kamienną twarzą cofnął rękę. Nie chciał od razu zrażać pracodawcy, choć facet nie wzbudził w chłopaku ciepłych uczuć.

– Nie – siwek – znaczy koń? skwitował pytanie lekkim uśmiechem. – Nazywam się Alfred i będę waszym nadzorcom. – zapewne powiedział to z pewnom takom wyniosłościom...

– Dlaczego pan Hellhun nie pofatygował się osobiście? – zapytał Piotrek.

– Alfredzie – dodał Grzesiek, parskając śmiechem.

– Ponieważ nie widział takiej potrzeby – odpowiedział mężczyzna, ignorując długowłosego. – Wejdźcie, pokażę wam co i jak. – obiecał nam Autor, po czym dał sobie spokój z tym, co sam napisał, bo mu się nie chciało wymyślać. Jeszcze chwila i sami zobaczycie.

Czwórka specjalistów zabrało ze sobą bagaże i ruszyło za sztywnym mężczyzną.

To chyba czwórko, jak zabrało i ruszyło, neh?

Ciężkie drzwi zaskrzypiały i oczom gości ukazał się bogaty hol, oświetlony niezliczoną ilością lamp, świeczek i karniszy.

A może jeszcze świecące korniszony do tego?

Korytarz był wyłożony boazerią, – dobrze, że nie mizerykordią, bo po tych karniszach wszystkiego się można spodziewać... a podłogę zakrywał puchaty, czerwony dywan.

Specjaliści szli za Alfredem, rozglądając się, oczarowani. Na ścianach wisiały portrety i obrazy najsłynniejszych malarzy. Goście starali się szacować wartość tego wszystkiego, ale było tego zdecydowanie za dużo.

– Szykują się ciekawe wakacje – Piotrek wyszeptał te słowa Monice na ucho, jednak ich przewodnik jakoś je wychwycił. – co oni tak z tymi wakacjami, do jasnej cholery?

– Bez gadania – warknął, nawet się nie odwracając.

Po krótkim marszu, podczas którego minęli z pół tuzina drzwi – oczywiście, że krótkim. Pół tuzina to sześć, czyli po trzy z każdej strony. Nie taki wielki ten hol, jak się Autorowi z początku wydawało, dotarli do zwieńczenia holu, sporego, owalnego pomieszczenia.

O... A schodów nigdzie niet?

– To jest serce tego domu – powiedział mężczyzna, odwracając się do czwórki gości. – Tutaj będziemy się zbierali co rano, by rozdzielić zadania na dany dzień i podsumować wyniki pracy z dnia poprzedniego. Zbiórka punkt ósma. Nie toleruję spóźnień – mówiąc te słowa, Alfred odwrócił się i ruszył w stronę drzwi wyjściowych.

Zaiste, zaprawdę powiadam wam, już on im pokazał co i jak...

Reszta dnia minęła im na spokojnych spacerach po ogrodzie i gadaniu o bzdetach. Jednak jedno uczucie, które wszyscy dzielili mąciło sielankę. Im dłużej pozostawali poza domem, tym bardziej chcieli do niego wrócić. W końcu, gdy słońce chowało się za drzewami, nie wytrzymali i wrócili do środka. – dlaczego? Ja bym tam został w lesie jeszcze parę godzin. To, że jestem specjalistą i mam pośredniczyć w sprzedaży domu jeszcze wcale nie znaczy, że mam tym domem być zainteresowany, nie? W końcu to ja jestem specjalistą, obejrzę nieruchomość, kiedy sam będę chciał... Oczywiście, nie szczędzili Alfredowi konstruktywnej krytyki. Dobrze, że jego tu nie było.

– Co za dupek – mruknął Grzesiek.

– W tym jednym się z tobą zgadzam – odpowiedział Piotrek, szturchając mężczyzną łokciem w bok. – to łokciem, czy mężczyzną, bo się gubię?

– Frajer – długowłosy roześmiał się i zamarkował cios.

– Dzieci – powiedziała Monika, zerkając na Patrycję. – Weźmiemy te pokoje. – Wskazała na drzwi prawej stronie owalnego pomieszczenia.

– Ciecie – skwitowała dziewczyna, pokazując dwóm mężczyzną środkowy palec.

A nie mówiłem?! Do trzech razy sztuka :)))))

Gdy tylko specjalistki – już widzę, jak milionom czytelników stają w tej chwili przed oczami zagajniki. I celofyzy. zamknęły za sobą drzwi, druga połowa ekipy przerwała starcie, zatrzymując się niemal w miejscu.

– To gdzie masz to piwo? – chłopak zapytał Grześka. – który chłopak?

– W dupie – odparł długowłosy. – Nie dostaniesz, jest na jutro.

 

***

 

Monika rzuciła się na łóżko. Co prawda było zakurzone, ale wygodne. Jej pokój był całkiem spory. Dwie stare i skrzypiące szafy, szerokie okno, drzwi do małej łazienki oraz szerokie, małżeńskie łoże. Podłogę wyścielał gruby, brązowo-czerwony dywan. Sprawdziła go i nie doszukała się robactwa. – aż żal, że Autor oszczędził nam opisu tego sprawdzania To dobry znak. W wazonie na stoliku stał bukiet świeżych kwiatów, a ciężkie zasłony poruszały się w rytm wiatru, wiejącego przez uchylony lufcik. Czegoż chcieć więcej? Dziewczyna przez moment myślała o zostaniu tu na wieki. Ale odgoniła te myśli. Parę dni wystarczy. Tymczasem musiała posprzątać.

Doprowadzenie pokoju do stanu względnej czystości zajęło dwie godziny. Parę razy prawie się udusiła, kurz przeprowadzał zmasowane ataki z powietrza. Przewaga liczebna była zdecydowanie po jego stronie, więc szeroko otworzyła okno. Czyste powietrze wdarło się do środka. Kształty stały się bardziej widoczne, a szara tapeta niemal biała. Nie wiedziała co porabia reszta przyjaciół, ale domyślała się, że to samo, co ona.

– Czas się trochę kimnąć – powiedziała i rzuciła na łóżko.

Zasnęła prawie od razu.

Zdawało jej się, że dopiero co zapadła w sen, a już powiew chłodnego powietrza zbudził ją. No tak, w końcu zostawiła otwarte okno. Ale to nie był wiatr. – niemniej to BYŁ powiew chłodnego powietrza, tak? Czy nie? Bo ja się znowu gubię... Gdy poczuła, że coś mokrego skapuje jej na skroń. – eee... wtedy co? Poderwała się do pozycji siedzącej. Pokój się zmienił. Tapety stały się brudno-czerwone i w wielu miejscach naderwane. Dywan nie był już puchaty. Wynędzniały, leżał na środku pomieszczenia, a wśród nielicznych włosów kłębiły się setki prusaków. Okno zostało pozabijane deskami, spod gwoździ skapywała czarna maź. Taka sama ciecz spływała po porozbijanym i przerdzewiałym karniszu. – jak porozbijany i przerdzewiały, to pewnie już nie świeci, bidulek. Monika dotknęła miejsca, gdzie spadła kropla. Spojrzała na palce. Były umazane ciemna czerwienią.

Chciała krzyczeć, ale dopiero teraz zobaczyła coś, co przeraziło ja najbardziej. – logiczne. Chciałem krzyczeć, ale zmieniłem zdanie, bo mnie coś przeraziło. Proste. Pościel była przesiąknięta żółcią i juchą. – jucha. Taaak, znam. Będzie już ładnych parę lat, odkąd widziałem to słowo w tekście bez stylizacji. Może dlatego, że z powszechnego użycia raczej znikło. A ta żółć pewnie podpisana. Stąd natychmiast wiadomo, co zacz. Dziewczyna umazała się tym od stóp do głów. – znaczy, pełne garście nabrała i się umazała, tak? Włosy posklejały się w grube, śmierdzące strąki. Żółty płyn ściekał jej do gardła, zapychając nos, sklejając powieki. Wtedy coś uniosło się niepewnie z podłogi. Było skryte w cieniu, ale Monika dojrzała w tym ludzką sylwetkę. Tyle, że nienaturalnie powykręcaną, pozbawioną rąk. Głowa znajdowała się na wysokości rozprutego brzucha. Stwór roztaczał wokół siebie smród rozkładu i szczyn. Uniósł nogę, rozprostowując chwytne palce. Sięgał w stronę twarzy dziewczyny. Szurał pazurami po pościeli, rozcinając ją, uwalniając całe tysiące karaluchów.

Kompletnie nieczytelny opis. Z jednej strony postać niekształtna i skryta w cieniu, z drugiej detale, których wobec powyższego nie ma prawa być widać. Autor tak się zachłystuje tymi obrzydliwościami, którymi się próbuje przed czytelnikiem popisać, że aż zapomniał, że nie umie pisać. Miało być strasznie, a jest groteskowo aż do śmieszności, kiedy próbuję sobie wyobrazić to „coś” podskakujące na jednej nodze, nawet bez rąk, żeby nimi pomachać dla złapania równowagi. Tego, że stwór niemal jednocześnie sięgał pazurami w stronę twarzy i rozcinał pościel, stojąc w pewnym oddaleniu od łóżka, już nawet nie ma po co wspominać...

Te, jakby na komendę, zwróciły się w stronę Moniki. Najpierw poczuła je na udach, później zaczęły pokrywać systematycznie całe jej ciało. Stwór prawie dotykał dziewczyny, gdy ta pokonała wewnętrzny opór i zaczęła krzyczeć. – a rzeczywiście, zauważyliśmy już wcześniej, że z jakichś niezrozumiałych powodów strasznie się przed tym krzyczeniem wzbraniała.

Nagle obudziła się, nadal krzycząc. Znów we własnym pokoju. Nie wiedziała co to było, ale dom zdecydowanie przestał jej się podobać.

Ja mam pewną koncepcję w tej sprawie. Pojawiają się w niej podskakujący na jednej nodze, bezręki stwór z Silent Hill, karaluchy, jucha i żółć. Ale zachowam to dla siebie, inaczej zapewne zepsułbym czytelnikom niespodziankę.

 

***

 

Grzesiek siedział z Piotrkiem w pokoju tego drugiego. Mężczyzna zdjął buty, dając odpocząć nogom. Odpowiedź ze strony lokatora była błyskawiczna. Chłopak dopadł do okien i otworzył je na całą szerokość, wzbudzając przy tym drwiący uśmieszek długowłosego.

– Mam tego dosyć, chłopie – powiedział Grzesiek, podając towarzyszowi puszkę ciepłego piwa.

– Tylko dlaczego? Źle ci z nami? – zapytał Piotrek, otwierając prezent.

– Chcę robić to, na co naprawdę mam ochotę – odparł.

– Czyli? Siedzieć na tyłku, palić skręty, żłopać piwsko i dymać dziewczynki? – warknął Piotrek, racząc się piwem.

– Mniej-więcej – roześmiał się długowłosy. – Dodaj do tego granie do upadłego na konsoli i będziesz miał w miarę dokładny obraz.

– W tym momencie dochodzimy do najważniejszego. Kto będzie za to wszystko płacił?

– Mam trochę zaskórniaków – burknął. – Parę zaległych zleceń na ilustracje. Jakoś dam sobie radę.

– Na cudzej stancji?

– Nie. Mam jedno na oku. Małe, tanie, daleko od zgiełku miasta, ale za to z netem.

– Wszystko, czego można chcieć od mieszkania, co?

Grzesiek nie odpowiedział. Obaj mężczyźni siedzieli przez chwilę, dokańczając piwa. W końcu długowłosy wstał i zmiął puszkę w dłoni.

– Gówno. Chcę znaleźć dziewczynę, która pozwoli mi się poczuć bezpiecznym. Chcę założyć dom i mieć całą chmarę dzieci. Chcę też robić to, co kocham i móc z tego żyć.

Mówiąc to, chłopak wstał i podszedł do drzwi. Piotrek w lot zrozumiał, że Grzesiek uznał rozmowę za zakończoną.

– Wybacz, ale z tobą i tą wesołą gromadką, raczej tego nie osiągnę.

To jest dialog na miarę Złotych Malin, Antynobla i Nagrody Darwina. Mógłbym przeanalizować po kolei każdą z powyższych kwestii, poddać bezlitosnej i bolesnej wiwisekcji, spróbować doprowadzić czytelników do łez dowcipnymi komentarzami. Ale w zderzeniu z literaturą i talentem pisarskim takiego kalibru, po prostu opadam z sił. Ktoś, kto pisze takie dialogi, nie powinien pisać w ogóle. Drogi Autorze! Po przeczytaniu powyższego dialogu bałbym się spojrzeć nawet na listę zakupów Twojego pióra.

 

***

 

Piotrek nie mógł zasnąć. Kręcił się na łóżku, ze wszystkich sił zaciskając powieki, które złośliwie wcale nie chciały się zamknąć. – pewnie były na sprężynkach... Rzucał się z boku na bok, czując narastającą wściekłość. Coś było nie tak. Nie wiedział, czy winę ponosi pokój, dom, czy on sam, – ...pogoda, zmęczenie, rozmowa z Grześkiem, ból pleców po dwóch dniach spędzonych na pokonaniu góra osiemdziesięciu kilometrów, niestrawność, duszność, zimno, ból głowy... setki, tysiące powodów. Ale co tam, Autor się chętnie ograniczy tylko do tego, co mu pasuje do fabuły, a realizmem głowy sobie przecież nie będzie zawracał. ale nie zmieniało to faktu, że sen nie chciał nadejść. Położył się na boku, tyłem do ściany i wlepił wzrok w ciemność, zastanawiając się, czy coś zobaczy.

Zobaczy. Literackich partaczy.

Nic takiego się nie stało. Sfatygowana szafka nocna pozostała sobą, tak samo puchaty dywan i przeżarta przez mole, skrzypiąca szafa. Chłopak miał wrażenie, że dostał najgorszy pokój z możliwych. Nic tu do siebie nie pasowało, jakby dekorator wpadł w szał, popuszczając wodze fantazji. Mosiężna klamka gryzła się z pozłacaną lampą – pewnie dlatego, że obie podobnego koloru..., a ciężkie kotary wkroczyły na wojenną ścieżkę z tapetą w żółte kwiatki – a jeśli kotary też były w żółte kwiatki?. Co prawda, nie wiedział, jak wyglądały pozostałe pomieszczenia, ale miał nadzieję, że lepiej niż to.

Przewrócił się na plecy i podłożył ręce pod głowę, by lepiej widzieć świat za oknem.

Ot, zagwozdka. Dom trzypiętrowy (około...), pokój na parterze, a okno tuż nad głową. Z tym domem chyba faktycznie coś jest nie tak.

Widok, rozprzestrzeniający się zza niego był najlepszą rzeczą w całym domu – widok za oknem w domu?. Piotrek mógł podziwiać korony drzew – w domu?, które rosły tu – w domu? na długo, nim ktokolwiek pomyślał o wybudowaniu domu.

Nie przesadzałbym. Autor jak do tej pory nie wspominał nic o tym, by las dokoła był naprawdę stary. Ba! Wiemy, że dach wystaje dobrze nad korony drzew. Które, bardzo często, nie rosną aż tak wolno, jak nam się wydaje. Duża część tak charakterystycznych w Polsce borów sosnowych, na przykład, sadzona była już po wojnie. Ośmielam się zakładać więc, że w istocie dom w tym opowiadaniu jest starszy niż las. Oczywiście, Autor ma wszelkie prawo spróbować tę tezę obalić.

Każde z tych drzew miało własną historię do opowiedzenia i nie kryły się z tym. Szumiały na wietrze, dzieląc się nią z każdym, kto chciał i potrafił słuchać.

Zapewne miało być poetycko. Tymczasem jest to jedno z najbardziej sztampowych, kiczowatych zdań, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Wymiotnie kiczowatych wręcz.

Chłopak zastanawiał się ile zwierząt znajdowało tam schronienie – wliczając insekty? Miliony sztuk. Co najmniej. Zawsze wolał las od gór, które uwielbiała Monika.

Księżyc świecił na bezchmurnym niebie, rozświetlając okolicę razem z pokojem Piotrka. Chłopak nareszcie odnalazł winowajcę bezsenności – zuch chłopak! Od razu widać, że nie jest aż tak głupi, jak się na początku wydawało. Poderwał się i szarpnął za kotarę, odcinając się od źródła światła. Wrócił do łóżka, zakopując pod kołdrą. Ułożył się i po chwili jedynym odgłosem w pokoju było jego chrapanie.

A teraz pytanie za trzy grosze. Po cholerę nam był cały ten fragment?

 

***

 

Trzecia w nocy jest magiczną godziną. – serio??? Aż sprawdziłem na Wikipedii, ale jakoś się nie doczytałem. Cisza otula świat, a ludzie już dawną śpią. Wtedy organizm pogrąża się w najgłębszych odmętach snu, umysł przestaje pracować, a to, co najgorsze i najciemniejsze wyłazi na wierch. – Suuuuumiom jodły na gór scycie...! Także wtedy, a dokładniej kwadrans po trzeciej, zaczyna działać zegar, znajdujący się w holu posiadłości Hellhuna. Uderza dwadzieścia cztery razy, a za każdym razem dom odpowiada, pulsując życiem. Ściany się wzdymają, podłoga trzeszczy, a obrazy stają się oknami, wychodzącymi na inne światy.

Bla, bla, bla...

Po korytarzu snuły się półprzezroczyste postaci, wychodząc ze ścian i podłogi. Mijały się, zmierzając do schodów – a skąd nagle schody?, wiodących na wyższe piętro. Jedne były szybsze, inne wolniejsze – znaczy są schody pospieszne, ekspresowe i osobowe, tak?, lecz wszystkie posiadały wspólny cel. Jakby duchy zamieszkujące posiadłość chciały nawiązać kontakt z jej sercem, umieszczonym piętro wyżej. – naprawdę? A to nowość...

Jednak ten cały spektakl nie wydawał się być niczym więcej, jak przedstawieniem.

A nawet jako przedstawienie wypada to wszystko coś tanio i tandetnie...

Pokoje czwórki gości były odizolowane od wszystkiego, żaden odgłos, czy zjawa nie zakłócał ich snu. – powiedz to Monice, cwaniaczku.

Dokładnie o godzinie trzeciej dwadzieścia zegar cichł, a wraz z nim dom. Wskazówki ruszały w wędrówkę po tarczy, zatrzymując się na za pięć trzecia, gdzie czekały przez cały dzień.

 

***

 

Dopiero pierwsze promienie słońca zapuszczały się do domu, gdy z pokoju Grześka dało się słyszeć skrzypienie podłogi. Chłopak wyszedł na korytarz, ziewając i drapiąc po kroczu. Rozejrzał się dookoła, patrząc na zalewane porannym światłem wnętrze. Długowłosy uśmiechnął się pod nosem. Jasny dom wyglądał korzystniej od mroczniejszej wersji.

Mrużąc oczy, ruszył do łazienki, wiedziony nakazem przepełnionego pęcherza. Jednak coś sprawiło, że zatrzymał się wpół kroku. Dostrzegł sporych rozmiarów, zabytkowy zegar. Zawsze lubił antyki. Były one powodem, dla którego zgodził się na tę pracę. Powodem, który był zarazem jego tajemnicą. Nie chciał, by inni dowiedzieli się o jego słabości, wolał być postrzeganym jako twardziel bez serca. Tak naprawdę, jedynym czego pragnął była odrobina uczucia.

No, po prostu, zasmarkany idę się wzruszać.

Stanął przed zegarem, podziwiając misterne zdobienia na wahadle, pozłacane wzory na tarczy i piękno drewnianej obudowy. Obok znajdował się niewysoki taboret, jakby specjalnie przygotowany, by za jego pomocą móc nastawić skomplikowaną maszynerię zegara. Długowłosy, nie zważając na nalegania pęcherza, wspiął się na stołek i zaczął kręcić wskazówkami, zerkając na godzinę, pokazywaną przez jego własny czasomierz. Gdy już skończył, zaczął obracać kluczyk, znajdujący się pod tarczą, naciągając sprężynę.

Grzesiek usłyszał zgrzyt mechanizmu, po czym zegar ruszył, wypełniając korytarz tykaniem. Dopiero teraz dom nabrał właściwiej sobie magii. Chłopak, dumny z dobrze wykonanej roboty, zszedł ze stołka i ruszył w kierunku łazienki. To miejsce zaczęło coraz bardziej przypominać mu jego stary, rodzinny dom. Uśmiechnął się, odrzucając pozory chłodu. I tak nikt go nie widział.

Bo ja wiem? Grzesiek, prawdę powiedziawszy, nie wywarł na mnie wrażenia człowieka chłodnego... Raczej głupiego, niedojrzałego gnoja spędzającego czas na marnowaniu życia (swojego i innych). Śmierdzącego lenia, zapuszczonego, niechlujnego półgłówka bez ambicji i jakiejkolwiek wartości własnej. Ale chłodny? Nie... naprawdę, nie popadajmy w przesadę.

Sięgnął do drzwi łazienki i nacisnął na klamkę. Zalał go strumień oślepiająco jasnego światła. Długowłosy zachwiał się i upadł do tyłu, uderzając głową o kamienne podłoże. Mógłby przysiąc, że sekundę temu znajdował się tam gruby dywan. Poczuł ciepło, rozlewające się pod nim i stracił przytomność.

 

***

 

O dziwo, mimo koszmarnego snu, Monika przespała resztę nocy spokojnie. Nic się jej nie śniło, ale wstała wypoczęta i zrelaksowana. – po pierwsze, śnimy wszyscy, co noc, przynajmniej po kilkakroć, choć po przebudzeniu nie zawsze pamiętamy, że śniliśmy. Po drugie, to, czy pamiętamy, że coś nam się śniło, czy nie, i tak nie ma większego wpływu na to, czy wstajemy wypoczęci i zrelaksowani. Ścieląc łóżko, postanowiła nikomu nie mówić o strasznym śnie, wiedząc, jaki Piotrek potrafi być przesądny. Dziewczyna przebrała się i gdy usiadła na łóżku, starając się rozczesać włosy, do jej pokoju dumnie wkroczyła Patrycja.

– Cześć – rzuciła raźno. – Widzę, że ty też się wyspałaś.

– Tak – Monika odpowiedziała, uśmiechając się. – Jak tam chłopcy?

Patrycja musiała być od dłuższego czasu na nogach. Zdążyła się już nawet umyć i przebrać, podczas, gdy ona wciąż siedziała w piżamie. Monika poczuła się dziwnie skrępowana.

– Nie wiem. Pewnie śpiochy dalej śpią. Nie wywabiłam ich z pokoi nawet zapachem świeżo zaparzonej kawy. Ciecie jedne, zawsze się garną do kawusi jak muchy do g... miodu.

– Już wypiłaś poranny kubeczek? – zapytała Monika, nie kryjąc zdziwienia.

– Porannej? Dziewczyno! Już południe! Sie ubieraj, a ja pójdę wyciągnąć chłopaków z wyrek. Pora do roboty!

Monika poderwała się z łóżka i w pośpiechu pozbierała ubrania. Miała zamiar zająć łazienkę przed resztą ekipy. Gdy pędziła korytarzem, usłyszała jeszcze, jak Patrycja mruczy pod nosem coś o cieciach, robiących na nocną zmianę.

Dziewczyna nie zwróciła uwagi na zegar, odmierzający mozolnie czas. Nie skojarzyła, że wczoraj nie działał. – oczywiście, że nie. Wczoraj zegar nie doczekał się nawet najmniejszej wzmianki w tekście, więc skąd miała wiedzieć, że tam w ogóle powinien być jakiś zegar? Nie miała prawa też zobaczyć, że ktoś przestawił taboret. Wbiegła do łazienki, zamknęła z sobą drzwi, przekręcając klucz w zamku i zaczęła się przebierać. Miała nadzieję, że będzie to dobry dzień.

 

***

 

Gdy Monika wróciła do holu, zobaczyła, jak Patrycja krzyczy coś do Piotrka, który wyglądał na bardzo strapionego. Chłopak już zdążył się przebrać, a o bardzo długim śnie, z którego dopiero co go wybudzono, świadczył jedynie mizerny zarost. Dziewczyna, zaniepokojona brakiem połowy męskiej części – muszę się przyznać z ręką na sercu, zupełnie nie mam pojęcia, jak do tego podejść. Próbowałem przez dłuższą chwilę wyobrazić sobie brak połowy męskiej części Piotra, no i nie wiem, nie idzie mi jakoś..., podeszła do przyjaciół, chcąc wiedzieć o co chodzi.

– Gdzie Grzesiek? – zapytała, nie witając się z Piotrkiem.

– Właśnie o to chodzi, że nie mamy pojęcia – odpowiedział narzeczony. Ku zdziwieniu dziewczyny, nawet nie upomniał się o buziaka.

– Jak to, nie wiecie?! – zdziwiła się Monika.

– Normalnie – odparła Patrycja. – Nie ma go w pokoju, a w korytarzu także go nie widzę. Myślę, że gdyby był w kiblu, to sama byś go dostrzegła, prawda?

– Przestańcie już – warknął Piotrek. – Znając Grześka, pewnie zaszył się gdzieś, by uniknąć roboty.

Aaaach... Sensowna uwaga! Jedna. Od początku tego tekstu pierwsza. Sam nie wiem, płakać czy ejakulować.

Chłopak odwrócił się od dziewczyn, biorąc coś ze stolika.

– Najwyraźniej Alfred nie miał zamiaru na nas czekać. Był tu, zostawił nam to i tyle go widzieli – powiedział, wręczając dziewczynom po kopii planu posiadłości. – Mamy tu rozplanowane wszystko, czego nam trzeba. Myślę, że po odpowiednim rozplanowaniu działań, skończymy w pięć dni – Piotrek mówił, niezrażony tym, że nikt go nie słucha.

– A co z Grześkiem? – zapytała Monika. – Jak się na niego natkniemy, to opieprzamy i kierujemy do roboty?

– Ano.

Trójka przyjaciół rozeszła się po domu, każdy w innym kierunku. Jednak Piotrek po chwili stanął i upewniając się, że Patrycja go nie zobaczy, ruszył za Moniką. Dotarł do drzwi, za którymi zniknęła i cicho wszedł do środka. Dziewczyna już na niego czekała. Objęła go, wpijając się w jego usta jak spragniona wody roślina. Całowała Piotrka długo, namiętnie. Jego dłonie zaczęły błądzić po jej ciele.

Monika stawiała opór, ale bez zbytniego zdecydowania, co było dla chłopaka jasnym, sygnałem. Pchnął ją na sofę, stojącą pośrodku pokoju i szarpnięciem ściągnął podkoszulek. Wycena nieruchomości była ważna, ale mogła poczekać.

I znowu burłagan, jak stąd do niewidać. Alfred, niby taki zasadniczy, niby taki ostry, a zostawia liściki i ulatnia się jak moja cierpliwość do tego tekstu, pomimo iż dał im wyraźne wskazówki co do rozkładu dnia i wymagań. Co za niekonsekwentny bęcwał.

W sprawie Grześka – znowu, raz niby się martwią, potem nagle bagatelizują, znowu się martwią... Logika nakazywałaby – najpierw bagatelizować, a potem zacząć się martwić i niepokoić. Z jakiego powodu Patrycja krzyczała do Piotrka też diabli wiedzą. Nawet nie ma dowodu na to, iż miało to w istocie cokolwiek wspólnego z Grześkiem. No i ta scena łóżkowa... Napisane tak nieporadnie, że aż strach wyciągać wnioski co do Autora doświadczeń własnych w tej materii.

 

***

 

Petit – kto??? szła korytarzem i rozglądała się, zaciekawiona. Chciała zapamiętać jak najwięcej, chłonęła piękno wystroju wnętrza. Cokolwiek można było powiedzieć o właścicielu, miał gust. – no więc podobno nie miał. Dowody na to wciąż możemy jeszcze znaleźć w sypialni Piotra chociażby. Dziewczyna potrafiła docenić piękno, lubiła je i starała się nim otaczać. Przystanęła, przyglądając się jednemu z obrazów. Autor używał tylko odcieni szarości i czerni. Dziewczyna patrzyła na mroczne wzgórza i kikuty drzew, wyglądające niczym wypalone zapałki. Im dłużej się temu przyglądała, tym więcej szczegółów ukazywało się jej oczom.

Dostrzegła pojedyncze kamienie, leżące wśród traw na wzgórzu, poddające się wiatru drzewa. – szału dostaję, kiedy widzę, jak autorzy podobnych dzieł lekceważą sobie kompletnie czytelnika. Błąd językowy, jak w zdaniu powyżej, wraz z wieloma innymi w tym tekście dowodzi niezbicie, iż Autor, ufny w swój niewątpliwy geniusz literacki, uznał, że w wielkości swojej nie będzie sobie leniwej dupy zawracał choćby JEDNOKROTNYM przeczytaniem tego koszmarka, który stworzył. Przecież tego się nie da nie zauważyć... Nagle dziewczyna zobaczyła mroczną sylwetkę, wpatrująca się w nią spomiędzy drzew. Istota była malutka i bardzo dobrze ukryta, jakby autor specjalnie zadał sobie tyle trudu, by nikt niepowołany nie dostrzegł tej postaci. Patrycja wpatrywała się w niepokojącą sylwetkę. Coraz więcej elementów stawało się jasnych, jakby obraz uginał się, ukazując obserwatorce najskrytsze tajemnice.

Boże... jak ja bym chciał, żeby ten tekst się tak dla mnie ugiął...

Postać nosiła szary płaszcz z kapturem. Odzienie było rozchylone, odsłaniając wątłą pierś i jaskrawoczerwone serce. Ta kolorowa plamka stała się tak oczywista, tak rażąca w otaczającej szarości, że dziewczyna nie rozumiała, jak mogła jej wcześniej nie zobaczyć. Zbliżyła się do obrazu, prawie dotykając go nosem. Czuła pragnienie, by zanurzyć się w nim, dołączyć do szarej postaci, dotknąć jej żywego serca.

Powierzchnia malowidła zmąciła się, zafalowała i Patrycja poczuła, że zagłębia się w nim, wkracza do szarej rzeczywistości.

Z transu wyrwało ją głośne trzaśnięcie. Dziewczyna drgnęła, odsuwając się od obrazu. Rozejrzała się, licząc, że zobaczy Grześka i będzie mogła go opieprzyć. Jednak nie zobaczyła żywej duszy. Zrezygnowana, odwróciła się do malowidła. Niestety, nie dostrzegła tamtej postaci. Szukała, ale czerwona kropeczka zniknęła wśród szarych drzew.

Zrezygnowana, ruszyła dalej. – już tylko z obowiązku zwrócę uwagę na powtórzenia. Do uniknięcia, naturalnie, gdyby Autorowi chciało się przeczytać to, co napisał. Choć z drugiej strony, jak się tak zastanowić, trudno go winić... Nie rozglądała się, chcąc jak najszybciej dotrzeć do pokoju, w którym miała zacząć. Gdyby jednak się obejrzała, zobaczyłaby, że szara postać znów wygląda zza drzew.

Nie zobaczyłaby. Postać była maluteńka, a Patrycja nie stała już z nosem w obrazie. Proszę mi tu nie wciskać bzdur.

 

***

 

Dzień upłynął pracowicie. Trójka specjalistów zinwentaryzowało – to chyba trójko, nie trójka, neh? połowę parteru, dokonując wstępnej wyceny. Praca pochłonęła ich do takiego stopnia, że nie zauważyli braku długowłosego przyjaciela. – zauważyli. Zaraz po tym, jak wstali. Dopiero, gdy zapadł wieczór, Piotrek zaczął się niepokoić. Chcąc odpocząć, zebrali się w bibliotece, grzejąc się przed kominkiem.

Biblioteka? Kominek? Zaraz się okaże, że w tym domu i basen jest, i kręgielnia, i solarka... Jak do tej pory Autor nie zapoznał nas z żadnym sensownym opisem domu, wytrząsa jak kleksy z nogawki kolejne pomieszczenia dopiero w miarę, jak przychodzi mu do głowy, aby ich użyć. Boleśnie nieudolna to praktyka, potwornie wręcz nieudolna.

Wnętrze było dość przytulne. Półki z książkami ciągnęły się od podłogi do sufitu, zajmując dwie z czterech ścian. Witraże niczym wyjęte z gotyckiego kościoła – zupełnie pominięte przy opisie zewnętrznym domu, zajmowały trzecią ścianę. Wbudowany w czwartą kominek otaczały gobeliny. Pięć wygodnych foteli stało w półkolu. Aktualnie, trzy z nich zajmowali goście. Piotrek nerwowo przeglądał oprawioną w skórę książkę.

– Musimy go znaleźć! – krzyknął, gwałtownie zatrzaskując tomiszcze.

– Tak, a wiesz, gdzie on jest? – zapytała Monika, krzywiąc się.

– W tym domu, do ciężkiej cholery! – krzyknął.

– Nie wydzieraj się, wszyscy jesteśmy zdenerwowani – warknęła ostrzegawczo Monika.

Patrycja wcale nie włączała się do rozmowy. Wydawała się otumaniona, zaabsorbowana czymś innym. Gapiła się na jeden, jedyny obraz, wiszący nad kominkiem. Piotrek spojrzał na niego, nie dostrzegając nic, poza szarym pejzażykiem.

– Patrycja! Rusz tyłek i pomóż nam!

– Spadaj, cieciu jeden – burknęła, nie ruszając się z miejsca.

– Cudownie... Po prostu zajebiście! – powiedział Piotrek, wychodząc z pomieszczenia.

Monika ruszyła za nim, doganiając w połowie drogi do drzwi frontowych.

– Co chcesz osiągnąć, wydzierając się na nas? – zapytała z wyrzutem. – Nie uważasz, że przeginasz?

– Nie, ten dom ma na mnie paskudny wpływ, a teraz ten opierzony dupek gdzieś wsiąkł. – Spiorunował dziewczynę wzrokiem. – Sam się znajdzie. Gdziekolwiek jest, pewnie w końcu sam wypełznie, jak to robaki mają w zwyczaju.

Drzwi w głębi korytarza zaskrzypiały. Para obejrzała się, mając nadzieję, że to zguba się odnalazła. Jednak nie był to Grzesiek, a Patrycja, wlokąca się noga za nogą.

– Piotrek... – Monika złapała się rękawa koszulki chłopaka. – Boję się... Nie chciałam tego mówić, ale mam cholernego stracha.

– Ciecie – zaczęła. – Idę się położyć. Jestem wykończona.

A dialogi nadal niedobre. Jak w polskim filmie, te dialogi są.

 

***

 

Para siedziała w pokoju chłopaka, wtulona w siebie. Dziewczyna drżała, wyglądała, jak przerażone, zaszczute zwierze. Piotrek gładził ją po włosach, szepcząc czułe słówka do ucha. Nie wyglądało, jakby odnosiły specjalny skutek, ale liczyło się to, że były. – liczyło, sriczyło...Monika wtuliła się mocniej niczym pisklę, szukające ciepła pod skrzydłami matki. Trwali tak, niewrażliwi na upływ czasu.

Musieli zasnąć – siedząc wtuleni? Idealna pozycja do snu, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że wskazówki zegara przeskoczyły do przodu o cztery godziny i wskazywały wpół do drugiej w nocy?

Jakiego zegara? Tego w holu? No ja już nie takie rzeczy widziałem w jego wykonaniu.

– Skarbie – wyszeptał, delikatnie potrząsając ramieniem dziewczyny. – Czas się położyć.

– Nie mogę, najdroższy, strasznie mnie w krzyżu napier..la...

Monika niczym nie pokazała, że słowa chłopaka do niej dotarły. Nie przebudziła się nawet wtedy, gdy chłopak zaczął powoli wyswobadzać się z jej objęć. Spała twardo – siedząc na łóżku dziwacznie pochylona, bo przecież jeszcze przed chwilą opierała się o Piotrka..., nie reagując na to, że Piotrek wziął ją na ręce i ułożył na łóżku.

Chłopak przeciągnął się. Wyjrzał przez okno i przez chwilę patrzył na nadciągające burzowe chmury – doskonale widoczne za lasem w samym środku nocy. Uśmiechnął się – uwielbiał pioruny.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju, chcąc odszukać przyjaciela na własną rękę.

...ponieważ, oczywiście, była to najlogiczniejsza pod słońcem rzecz, jaką należało zrobić.

 

***

 

Patrycja siedziała, przywiązana do krzesła. Była pewna, że wróciła do pokoju i położyła się spać. Pamiętała nawet ostatnią myśl przed zagłębieniem się w sen. Wyobrażała sobie szarą postać o jaskrawoczerwonym sercu, bijącym pod rozchyloną na piersi szatą. Coś w nim, bo nie wątpiła, że jest to mężczyzna, przyciągało ją. Gdy tylko zobaczyła tajemniczą postać na obrazie, wiedziała, że jest cała jego. Pokochała rysunek – rysunek? Czyli to nie był jednak obraz?. Gdyby opowiedziała jej to jakaś jej koleżanka, wyśmiałaby głupią. Teraz nie było jej do śmiechu.

Wszystko sprowadza się do tego, jak się daną historię opowie. Ale to już akurat, taka uwaga na marginesie.

Zamknęła oczy, mając nadzieję, że jak je otworzy, na powrót znajdzie się w łóżku.

Oczywiście napisać, że zamknęła oczy mając nadzieję, iż to wszystko tylko jej się wydaje, że to jakiś zły sen, omam, byłoby zbyt proste, zbyt banalne dla Autora. Nie, on musi po swojemu – bach! I z powrotem w łóżku! Niby drobna różnica, a jaka znacząca.

Jednak, gdy to zrobiła, ujrzała przed sobą istotę o której marzyła.

Jaki sens przywiązywać do krzesła, jeśli strachy i tak nawiedzają ją w jej głowie? Czy, gdyby zamknęła oczy, leżąc na łóżku, efekt nie byłby zupełnie ten sam? Widać Autorowi jakoś szczególnie na przywiązywaniu zależało. Świntuszek.

Mężczyzna, otoczony przez szarość, stał przed nią i uśmiechał się złowieszczo. Dziewczyna zobaczyła, jak kaptur zsuwa się z jego twarzy i krzyknęła. Krzyczała jeszcze, gdy szaleńcza muzyka wyrwała ją ze snu. Zamrugała, pragnąc wyrzucić z umysłu widok doskonałej i nieskończonej pustki, jaką ukazał jej mężczyzna.

Jednak ta nie miała zamiaru poddać się tak łatwo. Patrycja zamrugała, usilnie chcąc uwolnić się od mroku, który wkradł się pod jej powieki. Gdy unosiła dłonie, nie napotkała oporu sznurów. Kakofonia dźwięków raz jeszcze dotarła do jej uszu i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ciemność ustąpiła.

Dopiero po chwili dziewczyna zrozumiała, że obudziła się na środku... CYRKU!

Prawdę powiedziawszy, mniej mnie zastanawia ten cyrk, niż to, gdzie, właściwie znajduje się „na środku cyrku”. POśrodku ARENY, na przykład, bym zrozumiał. Na środku cyrku – ni chu-chu.

Zewsząd docierały do niej śmiechy dzieci, pogodna muzyka. Radość i wesołość wciskały się do głowy każdą możliwą drogą. Wstała z miejsca i ruszyła prosto przed siebie, w stronę dużego namiotu.

A to już, pardon my french, totalny burdel. Autor sam nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie umieścił Patrycję. Autor robi sobie jaja totalne.

Nagle wszystko się wykrzywiło. Niebo nabrało barwy granatu, muzyka wierciła dziury w bębenkach, a śmiech doprowadzał do obłędu. Otaczający ją ludzie płakali krwawymi łzami, rozdrapując sobie ciało, rwąc włosy i gryząc nawzajem. Rozdający baloniki klaun spojrzał na dziewczynę i zaniósł się psychopatycznym śmiechem. Do zdobiącej jego twarz mokrej kredy poprzyklejane były różnej długości włosy i paznokcie. Wyszczerzył spiłowane pilnikiem zęby.

Dziewczyna panicznie bała się klaunów, a ze strachu narodziła się nienawiść. – osobiście w tym wypadku stawiałbym na panikę, ale niech Ci będzie... Oczy Patrycji zaciągnęły się czerwoną mgiełką. Rzuciła się na błazna, mierząc palcami w jego gardło. – pewnie chciała przebić na wylot. Zaczęła nim szarpać, rozbijając czaszkę o płyty chodnikowe. – nie mogła. Klaun zapomniał się przewrócić na ziemię. Klaun nie bronił się, a jedynie śmiał. Tym obłąkańczym, demonicznym śmiechem... Patrycja wstała, umazana krwią, ze skórą błazna między palcami i resztkami mózgu na twarzy – a on co? Dalej się śmieje???. Krzyczała. Zaczęła biec w stronę namiotu, wymachując dużym butem ofiary (musiał go mieć na głowie, najwyraźniej...). Zabije ich wszystkich. Za karę, za to, co musiała przeżyć w dzieciństwie. TO NIE BYŁ SEN! (a skąd my to mamy wiedzieć? Już dziwniejsze rzeczy się w tym opowiadaniu śniły...) Ona wiedziała, że jest bardziej realna niż kiedykolwiek (jak to często w snach bywa).

Niech tylko ta pieprzona muzyka skończy grać!

Ciśnie mi się na usta... A nie, nie powiem. To byłaby już czysta złośliwość.

 

***

 

Piotrek wyszedł na korytarz. Nie do końca wiedział, co nim powodowało. (podobno chciał poszukać Grześka. Ale może coś źle zapamiętałem...) Po prostu miał ochotę się przejść, wciągnąć w płuca zapach starego drewna i tytoniu (po pierwsze, dlaczego drewna? Dom trzypiętrowy, z kominkami, witrażami... no jak w mordę strzelił murowany. A po drugie, Autor zapomniał nas poinformować, że dom ów stał otoczony wonną plantacją tytoniu. Do tej pory byłem przekonany, że to las). Jednak to, co poczuł daleko miało się do jego oczekiwań. Smród stęchlizny i smaru, rozkładu i ekskrementów uderzył chłopaka w nozdrza, niemal zwalając go z nóg.

Od razu widać (czuć), że stęchlizna, rozkład i ekskrement jeżdżą dieslem.

Zatoczył się, opierając o ścianę. Już dawno powinni stąd uciec. (dlaczego?) Właściwie, to nawet nie powinno ich tu być. (dla-cze-go???) Nie mówił tego przyjaciołom, ale za każdym razem, gdy myślał o odejściu, jakaś dziwna siła kierowała myśli chłopaka na inny tor. (że nie powiedział przyjaciołom, to nie mój problem. Widać tacy z nich przyjaciele. Ale, że nie powiedział nam, czytelnikom, to już problem. Bo gdybyśmy wiedzieli dokładnie, co kieruje jego postępowaniem, motywami, decyzjami, może wtedy nie wydawałby się takim skończonym kretynem) Nie mógł zbliżyć się do drzwi frontowych, by nie poczuć nieprzyjemnego mrowienia w całym ciele. Czuł się, jak pies, uwiązany łańcuchem do budy. (co z pewnością wpłynęło na fakt, że cały pierwszy dzień pobytu wszyscy spędzili POZA domem...) Tyle, że jego łańcuch nie pozwalał nawet na wyjście przed budę. Chłopak bał się, ale do tej pory myślał, że to jest jego wymysł.

Korytarz zafalował, skręcił się i zaczął drżeć. Piotrek poleciał na twarz. Jego głowa uderzyła o twarde deski podłogi w miejscu, w którym wcześniej znajdował się dywan. Mroczki zatańczyły mu przed oczami. Chłopak podniósł się na czworaki i zaczął pełznąć w stronę wyjścia. Kropelki krwi skapywały z jego nosa, znacząc drogę, jaką przebył. Gdy wyciągnął rękę, chcąc chwycić za klamkę, poczuł, że za kotki chwytają go silne dłonie. (i całe szczęście, że za kotki. Chwytanie za pieski jest dużo bardziej bolesne)

Został pociągnięty w głąb korytarza. Darł paznokciami podłogę (drewnianą...), czuł drzazgi, wpijające się w ciało (te drzazgi, to z tego darcia pazurami tak szły...). Jednak wszystko zostało zagłuszone przez syk napastnika, z każdą chwilą głośniejszy, głębiej wgryzający się w mózg.

Kwadrans po trzeciej zegar rozpoczął pracę, obwieszczając rozpoczęcie kolejnego wyścigu.

W dalszym ciągu za cholerę nie mogę zrozumieć, skąd zegar wie, która jest godzina... To znaczy... Dopiero co było pół do drugiej, ale tego też nie możemy być pewni, bo przecież zegar pokazywał za pięć trzecia przez cały czas. A co, jeśli tak naprawdę jest piętnaście po pierwszej, a zegar robi sobie z nas jaja?

Gdy tylko rozbrzmiało pierwsze uderzenie, uścisk na kostkach Piotrka zelżał. Za drugim, kolana chłopaka uderzyły w podłogę. Syk bólu wyrwał się spomiędzy jego warg. Stracił przytomność, nieświadom parady duchów, odbywających codzienną wędrówkę.

 

***

 

Piotrek zbudził się i natychmiast poczuł potężny ból głowy. Syknął, dotykając skroni. (i co, pomogło?) Powiódł wzrokiem dookoła, pragnąc dowiedzieć się, gdzie wylądował. Wciąż znajdował się w korytarzu posiadłości, lecz coś odmieniło wnętrze. (ja wiem, co! Duchi, panie, duchi!) Coś niemal nieuchwytnego, detal, mający wpływ na całość niczym źle dobrana barwa krzaka na płótnie, przedstawiającym górski potok. (mój ty Mistrzu Literackich Porównań...)

Dom stał się mroczniejszy. Okna nie przepuszczały światła słonecznego, choć na dworze była jego obfitość.

Zaiste. Słyszałem, że taka obfitość światła słonecznego czasem występuje, jeśli trafi się wyjątkowo urodzajny rok.

A przy okazji, mały wykład z fizyki dla Autora. Otóż, tak się śmiesznie składa, że wszystko, co widzimy, to światło. Tak naprawdę JEDYNE, co widzimy, to światło. Wszelkie obiekty są dla nas widoczne tylko i wyłącznie dzięki temu, że odbijają światło. Co z tego wynika dla Piotrka? Otóż, jeżeli Piotr widzi cokolwiek za oknem, to znaczy, że okna jak najbardziej PRZEPUSZCZAJĄ światło słoneczne. Gdyby tak nie było, za oknem widoczna by była jedynie jednolita czerń. Oczywiście, styl literacki dopuszcza pewnego rodzaju... no, powiedzmy, dowolność. Wymaga ona jednak właściwego użycia. Można na przykład napisać, że w domu wydawało się być znacznie mroczniej, niż powinno, zważywszy słoneczny dzień na zewnątrz. Lub coś w podobnym stylu. Ktoś z minimum literackiego talentu z pewnością by sobie poradził.

Cienie postąpiły do przodu, połykając całe fragmenty holu. (obawiam się, że cieni bez światła i Lucas ze Spielbergiem nie potrafiliby uzyskać...) Chłopak poczuł się nieswojo, nie mogąc przypomnieć sobie dlaczego leży na podłodze. Każda próba wywoływała paskudny ból głowy.

Kłamczuszek. Głowa bolała go już wcześniej.

Wstał powoli, bojąc się, że ponownie upadnie. Wtem rzeczywistość zafalowała, dzień ustąpił miejsca nocy (jaki dzień? Dzień podobno został sterczeć na dworze, okna nie wpuściły...), a elektryczne światła zapłonęły samoczynnie, bez niczyjej pomocy (tandetne te duchi. Boją się straszyć po ciemku...). Piotrek zgiął się wpół i zwymiotował. Przewrócił się na bok, jęcząc. Bał się tego domu, był pewien, że śmierdzi strachem na odległość.

– Mojsze, słyszałem, że cię w parku napadli!
– No, prawda, napadli.
– I co ci powiedzieli?
– Krzyknęli: „pieniądze, albo śmierć!”
– I co ty zrobiłeś wtedy?
– A co miałem zrobić? Śmierdziałem.

Usłyszał kroki w korytarzu. Uśmiechnął się, to musiała być Monika.

Oczywiście. To absolutnie musiała być Monika. Przecież w tym domu nie straszy tylko duch brutalnie zamordowanej literatury.

Pragnął poczuć dotyk jej rąk, usłyszeć słowa współczucia. (typowy facet. Tylko by się nad sobą użalał i dopraszał pieszczot) Drżał niczym w febrze, czując zimny pot, spływający po jego plecach. Leżał tak, oczekując na ratunek, jednak ten nie nadchodził. Kroki ustały, dom znów przepełniła cisza.

Gdzie podziała się jego ukochana? Czy wciąż śniła? A Patrycja?

 

***

 

Monika przebudziła się wraz z pierwszymi promieniami słońca. Leżała na łóżku Piotrka, a jej narzeczony spoczywał tuż obok niej. Wsłuchiwała się w jego spokojny oddech, patrzyła na unoszącą się i opadającą pierś. Kochała go, to wiedziała, nikt nie musiał jej tego uświadamiać, nie potrzebowała dowodów ani sprawdzianów. Była też pewna jego uczucia. I właśnie dlatego się z nim zaręczyła.

Ach, dziękujemy za ten pasujący jak wół do karocy, ale jakże emocjonalny i wzruszający fragment. Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że miejscami Autor wypisuje jakieś bzdety tylko po to, żeby coś napisać?

Wzrok dziewczyny powędrował ku pierścionku na jej palcu. Nie był zbyt okazały, to prawda, ale został wykonany z białego złota (a nie z białego złotka po cukierku, jak pierścionki jej koleżanek...), a wieńczył go mały brylant. Wiedziała, że póki co, chłopak nie może pozwolić sobie na nic więcej, ale pamiętała jego obietnicę.

„Kiedyś kupię ci wspanialszy, byś mogła chwalić się nim wszem i wobec.” – Mówił, całując ją po rękach. I, na Boga, wierzyła mu.

Choć nadal przekonywała się z całej siły, że tak naprawdę, to ona go kuocha, kuocha ruomantycznie tak, a nie dla jakichś wulgarnych świecidełek.

Miała tylko mieszane uczucia co do tego, czym zajmowali się z resztą grupy.

Ja też. Głównie dlatego, że dobiegając powoli (ZBYT powoli...) nadal nie do końca wiem, czym oni się właściwie zajmują. Póki co, wiem jedynie, iż są specjalistami.

Nie marudziła jednak, mając nadzieję, że uszczęśliwia tym Piotrka. Uśmiechnęła się i przytuliła do ukochanego. Żadnych więcej koszmarów. Zasnęła, wsłuchując się w bicie serca osoby leżącej przy niej.

Mężczyzny z krwistoczerwonym sercem, widocznym spod rozchełstanej koszuli.

 

***

 

– Niezły kawałek mięcha – usłyszał głos z wyraźną nutą głodu.

– Zostaw pana – odpowiedział mu inny, starczy, ale niewątpliwie kobiecy. – Bo się jeszcze strujesz. Pan żyje.

– Nie wygląda. Mamo, jestem głodny. Bardzo głodny. Nie jadłem od paru dni.

– Skarbie, obiecuje ci, że jak tylko pan umrze, to będziesz mógł go zjeść w całości.

– Do ostatniej kosteczki?

– Do ostatniej.

Piotrek drgnął. Wiedział, że jest adresatem tych słów. (nie jest. Nikt nic nie mówił bezpośrednio do niego. Autor powinien powstrzymać się od używania słów, których znaczenia ledwo się domyśla) Otworzył oczy, chcąc zobaczyć czyim posiłkiem miał się stać.

Dwie postaci stały w kacie pokoju (wrzucić jakiś żarcik o stojącym w kącie kacie? A, nie... odpuszczę już sobie tym razem), w którym się znalazł. Wszystko pływało, rozmyte, jakby znajdował się za szybą podczas burzy. Chciał skupić na nich wzrok, ale nie potrafił. Za to dostrzegł, że znalazł się w biblioteczce (wciśnięty na półce między książki...), rozciągnięty na podłodze (a nie, jednak. Spora biblioteczka, jak widać). Czuł przeraźliwe zimno, drżał i miał wrażenie, że zaraz powrócą mdłości.

– Popatrz mamo, przebudził się. – Bardziej kulista z dwóch sylwetek podskoczyła z radością.

Dudley Dursley???

– To znaczy, że twój posiłek nieznacznie się oddalił.

A co? Jak dobić, to nie ma odważnych? Po cholerę czekać, skoro można raz, a dobrze zdzielić przez łeb i gotowe?

Piętro wyżej rozległy się ciężkie kroki, na dźwięk których obie postaci natychmiast się uspokoiły.

– Mamo...

– Idziemy! – krzyknęła staruszka.

Leżący bez ruchu chłopak obserwował jak dziwna dwójka stopiła się z cieniami. Bali się i to bardzo. Wyczuł to w ich głosach. Tylko kim musiał być ktoś, kto wywołał takie emocje w nietypowej parze?

Redaktorem?

Uderzenie wiatru było nagłe i nadeszło z kominka. Piotrek poczuł, jak niewidzialna siła unosi go z podłogi. Z zaskoczeniem patrzył na luźno zwieszające się nogi. Spróbował okręcić się w miejscu. To był błąd. (owszem, logiczny. Pytanie za sto punktów: dlaczego?)

Wiat przybrał na sile, rycząc ogłuszająco i miotając chłopakiem po całym pomieszczeniu. Książki leciały z półek, pojedyncze karki zataczały kręgi, kandelabr zerwał się z łańcucha (musi wściekły jakiś...) i przemknął Piotrkowi przed nosem, rozbijając się o ścianę. Fragmenty metalu krążyły przy nim niczym rój szerszeni. Niektóre wbiły się w ciało, raniąc głęboko. Patrzył, jak kropelki jego krwi krążą razem z nim w powietrzu.

Wszystko ustało tak, jak się zaczęło. Nagle wszystko, co wiatr porwał ze sobą opadło. Tylko chłopak wciąż wisiał w powietrzu. Piotrek rozejrzał się niepewnie i w dalekim rogu pokoju, tam, gdzie wcześniej stała dwójka postaci, dostrzegł szarego mężczyznę. Co dziwne, nie bał się. Patrzył na czerwony punkt na piersi mężczyzny niczym zahipnotyzowany. Poczuł w kroczu ucisk (to ta uprząż do wiszenia pod sufitem), powoli przeradzający się w ból. Speszył się, podniósł dłonie do oczu (wiem, że nie ma sensu pytać, ale naprawdę chciałbym wiedzieć, po co?) i wtedy furia wróciła.

Został pchnięty na witraże, przebijając je i wylatując na zewnątrz. Stalowe pręty (jakie stalowe pręty, na litość boską? Budowali coś tam na zewnątrz? Pręty zbrojeniowe wystawały, czy jak?) wbijały się w niego i wyszarpywały całe kawały mięsa (też wściekłe, te pręty. Jak kandelabr, tylko ich nikt na łańcuchu nie uwiązał i proszę, czym się to skończyło). Kolorowe szkła szarpały chłopaka, wielki odłamek roztargał mu gardło, tnąc struny głosowe i klinując się między kręgami szyjnymi (prawdę powiedziawszy, chuj ze strunami. Ja bym się o krtań, o aortę martwił bardziej). Bezwładne ciało, tryskając krwią z niezliczonych ran uderzyło o pień potężnego drzewa. Jednak niewidzialna siła nie ustępowała, napierając. Połamane żebra przebiły skórę i ubranie, wychodząc na wierzch, organy wewnętrzne pękały, krew trysnęła wszystkimi otworami ciała, a oczy wyszły z orbit.

Zmasakrowane ciało upadło na trawę, spoczywając w kałuży posoki i fekaliów.

Boże... wierzyć się nie chce, jakie głupie są te opisy...

 

***

 

Piotrek podniósł się z ziemi. Nie pamiętał kiedy wyszedł na dwór ani dlaczego leżał pod drzewem.

– Monika, muszę wrócić po Monikę – wysapał, starając się utrzymać równowagę. – Później po Patrycję, Grześka i zwijamy kramik. Pieprzyć Normana.

Chłopak potknął się i zatoczył do przodu. Upadł na kolana, ale nie poczuł bólu. Nie było odartego naskórka, kamyczków w rankach.

Po tym, co właśnie przeszedł, osobiście akurat najmniej przejmowałbym się kamyczkami w raneczkach...

– Teraz już mogę go zjeść? – Padło pytanie za plecami Piotrka.

– Najwyraźniej tak, chłopcze...

Chłopak z wrażenia usiadł na tyłku, a to, co zobaczył, przyprawiłoby go o mdłości... Gdyby jeszcze mógł rzygać. Jednak, o ile dobrze kojarzył, duchy nie zwracały posiłków. Wcale nie jadły.

– Czy ja umarłem?

– Matka wszystkich pytań w Zaświatach – roześmiała się staruszka.

Teraz chłopak widział ich dokładniej. Kobieta była niska, zasuszona niczym rodzynek, a jej piskliwy głos irytował. Chłopak mógłby się założyć, że gdyby krzyknęła, żywym powypadałyby plomby. (jak mi od czytania tego tekstu? Zaiste, potworność nieziemska!) Właścicielem potężniejszej sylwetki, na którą składał się głównie tłuszcz, nadający istocie wygląd kuli do kręgli (ze strategicznie rozmieszczonymi otworami na palce, jak rozumiem...), musiał być synem staruchy. Chociaż zamazane kształty zjaw nie ukazywały szczegółów, Piotrek przez chwilę mógł dostrzec fragment olbrzymiej pieluchy.

Może jednak wnuczek...?

– Przecież nie mogłem umrzeć – powiedział, oszołomiony sytuacją chłopak. – A moja narzeczona? Co się z nią teraz stanie?

– Pytasz, jakbyś nie wiedział – odparła suszka. – Albo zginie w tym domu, albo się wydostanie i znajdzie sobie nowego, lepszego, bardziej kochającego.

Piotrek chciał zakryć dłońmi uszy, lecz gdy spojrzał na kończyny, zobaczył, że jest równie rozmazany, jak upiorna dwójka.

– Masz problem, maluszku – rzekła starucha. – Ta chałupa ma to do siebie, że nie wypuszcza truposzy. Mniej więcej za dobę rozpocznie się kolejny marsz i wtedy wpadniesz na baaaardzo długo – zachichotała.

Znów mam problem z czasem, najwyraźniej. To w końcu jest dzień czy noc? Bo mi się coś nie chce zgodzić z tym pochodem duchów piętnaście po trzeciej.

Nie zważając na toczącą się wymianę zdań, grubas dowlókł się do zwłok i chwycił za jedną z nóg. Duch zaczął rozdziawiać zadziwiająco szeroką paszczę, jednocześnie się materializując. Z gęby skapywały mu strużki śliny, gdy zbliżał się do mięsa. Błyskawicznie wgryzł się w kończynę, wyszarpując spory kawał ciała. Piotrek poczuł przeraźliwy ból, eksplodujący w prawej łydce. Zatoczył się i upadł.

Bał się, że przeleci przez glebę i utknie gdzieś głęboko pod ziemią. Tak się nie stało. Starucha musiała mieć rację – chłopak nie miał szans na uwolnienie się. Kobieta patrzyła na niego z mściwą satysfakcją, by po chwili rozwiać się, wraz z synem i, co gorsza, ciałem Piotrka. Duch chłopaka zaczął rozmywać się, aż wreszcie zniknął całkowicie

 

***

 

Gdy Monika ponownie się przebudziła, (trudno wyczuć, czy rzeczywiście ponownie. Poprzednim razem to mógł być równie dobrze sen, albo majak jakiś...) zegarek na dłoni wskazywał dwunastą (błagam, w dzień, czy w nocy?). Dziewczyna przewróciła się na bok i wtedy dotarł do niej fakt, że Piotrek gdzieś zniknął. Jedyną pamiątką po jego obecności była wymięta pościel i zapach dezodorantu, którego ostatnio nadużywał. (to pijak! I złodziej!) Wstała, przeciągając się z sapnięciem (stęknięciem? Ach, polska język, trudna język, neh?). Teraz tylko szybki prysznic, założenie świeżych ubrań i będzie można zabrać się do pracy.

Pół godziny później wyszła z pokoju. Nagle zatrzymała się, jak wryta. Domostwo się zmieniło. Nie widziała tego, ale była pewna, że coś, istotny szczegół stał się inny. Wszystko było ciemniejsze, jakby dziewczyna spała, jadąc pociągiem, by w następnej chwili obudzić się i stwierdzić, że znalazła się w tunelu. Poszła do pokoju Piotrka, mając nadzieję, że tam go znajdzie. Jednak nikogo tam nie było. Nie mogła znaleźć również Patrycji, o Grześku nie wspominając.

– Kochanie? – usłyszała głos z głębi korytarza. – Jesteś tam? Chodź tutaj szybko, proszę.

To był jej narzeczony. Rozpoznałaby ten głos na końcu świata. (naprawdę? Niesłychane... Wprost niewiarygodne!) Monika odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę schodów, wiodących na drugie piętro (tak prosto z parteru? A pierwsze piętro to co, krowa zjadła?). Wcześniej żadne z nich się tam nie zapuszczało. Było to wbrew ustalonej kolejności, a znając Piotrka nie byłby zachwycony.

Zupełnie, jakby ktokolwiek się przejmował tym, co Piotrek ma do powiedzenia...

Złapała za klamkę i okropny łoskot niemal rozsadził jej czaszkę. Padła na kolana, czując, że nacisk wzrasta coraz bardziej. Jakaś siła przygniotła ją twarzą do podłogi. Dźwięk napierał, wbijając w nogi, pośladki, plecy i kark tysiące małych igiełek bólu. Zaciskała zęby z taka siłą, że prawie popękało na nich szkliwo.

Wszystko ustało tak szybko, jak się zaczęło. Niczym przerażone zwierzę, wcisnęła się              w dywan. Nie mogła się podnieść. Nie mogła nawet poruszyć kończynami, obawiając się nowego ataku. Przeleżała tak dłuższy czas. Była cała. Nie wiedziała dlaczego nie uciekła. Boże, każdy normalny człowiek wiałby gdzie pieprz rośnie. W końcu podniosła się na nogi, przełamując barierę strachu.

Tak, zdecydowałem się. Opisy zdecydowanie jeszcze gorsze, niż dialogi.

– Stara baba z ciebie, a głupia.

Coś na piętrze powyżej przetoczyło się głośno. Drzwi same się otworzyły. Niczego nie było widać. Monika rozejrzała się, szukając włącznika światła. Znalazła. Już do niego sięgała, gdy:

– Nie! – Zamarła w połowie ruchu. – Nie zapalaj światła. ono mnie rani.

– Pan? Pan Norman?! -Rozejrzała się dookoła, jednak nie potrafiła przebić wzrokiem zasłony ciemności.

– Norman? – Głos wyrażał zamyślenie. – To chyba było moje imię.

– Czemu pan jest tutaj? Przecież zwykle sami jeździmy do zleceń – Monika dopiero teraz zauważyła niewyraźny kształt leżący na podłodze.

– Jakich zleceń? Nic nie pamiętam... Choć nie...

Dziewczyna była zaskoczona. Nie wiedziała co powiedzieć.

– Ja tak boję się robaków... Od dziecka... Raz się posikałem ze strachu, gdy gąsienica spadła na mnie z drzewa.

O Boże! Mam nadzieję, że to nie jest wątek autobiograficzny!

Wyciągnęła komórkę. Nakierowała wyświetlacz w stronę kształtu i powoli zaczęła się przysuwać w jego stronę.

– To chyba była jakaś fobia... Nie wiem... Wszyscy się ze mnie śmiali. Biegali za mną z robakami w dłoniach. Krzyczeli „Normuś, mamy dla ciebie podwieczorek! Mamusia już nie będzie musiała cię karmić! Ciota, ciota!”.

Coś zmusiło dziewczynę do zatrzymania się w miejscu i wysłuchania tego, co Norman mówił coraz słabszym i mniej ludzkim głosem. (ciekawe, co? Na pewno nie ciekawość, nie to nie może być to... co by to mogło być?)

– Okrucieństwo małych gówniarzy jest o wiele większe niż jakiegokolwiek terrorysty. No więc się bałem... i co?

Jak to co? Śmierdziałem.

– Ma pan całkowitą rację.

– Ty też kiedyś tego doświadczyłaś? – Kształt się ożywił.

– Nie pamiętam – Monika podjęła ostateczną decyzję. Nacisnęła klawisz komórki, rozświetlając ciemność.

To co zobaczyła wywróciło jej żołądek na drugą stronę.

Przed nią leżały zwłoki Normana, jej byłego pracodawcy. Tylko, że z tymi zwłokami było coś nie tak. One żyły. Ciało, pozbawione oczu, które na nią patrzyło. Poszarpane, przesiąknięte zakrzepłą krwią ubranie i rozpruty brzuch z wywalonymi na wierzch wnętrznościami. Trup wplatał w nie palce, bawiąc się jelitami. Oplatał je sobie wokół nóg i brzucha. Wiązał kokardki i supły. (jak uroczo! Nie ma to jak kokardki, neh?) Uśmiechał się do nich (tych Moników, co tam stali?) bezzębnym uśmiechem. W ustach kłębiły się białe robaki, wyżerając go od środka. Był przegniły. W paru miejscach widać było grzyby (takie autentyczne muchomorki? W radosne, białe ciapki? Jakieś krasnoludki w okolicy też?). Nagle dotarło do niego, że dziewczyna skierowała na niego światło z komórki. Ryknął z bólu i rzucił się w jej stronę. Rozsypywał za sobą tłuste, białe larwy. Wypadały z brzucha, kieszeni, ust.

– Jak śmiałaś? – ryczał, wyciągając w jej stronę palce z odłażącą skórą. – Zabiję cię!

Monika zrobiła krok do tyłu. Trup zaplątał się we własne wnętrzności, którymi tak chętnie się bawił. Leżał na podłodze i płakał.

– Jestem brzydki... Co oni mi zrobili!!! Niczego nie potrafię. jestem nieudacznikiem. – Zamiast łez z oczu leciały mu kawałki skóry i skrzepu.

Dziewczyna patrzyła na ten żałosny obrazek i nie wiedziała co ma począć (przytulić!!!). Przed chwila żegnała się z życiem, a teraz leżał przed nią żywy trup i płakał. Nagle podłoga zaczęła drżeć.

– Uciekaj! – Norman zwrócił w jej stronę puste oczodoły. – On chce cię zabić! Wiej stąd dziewczyno!

„Ta chałupa ma to do siebie, że nie wypuszcza truposzy” powiedział duch kobiety w rozmowie z Piotrem raptem kilkanaście akapitów temu, sugerując wyraźnie, że dom jest w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć przebywających w nim osób, a następnie zatrzymuje przy sobie ich dusze. Norman zginął na progu swego biura zupełnie bez związku z domem pod Krakowem. Bo jeśli jakiś związek był, to Autor zapomniał nas poinformować. My jednak pamiętamy bardzo dobrze, że Norman w gruncie rzeczy miał całą transakcję w dupie, domu nawet nie zamierzał obejrzeć osobiście, a zaszlachtował go jakiś bandzior, od których na klatce schodowej w budynku, gdzie Norman pracował, ponoć aż się roiło.

 

***

 

Pomieszczenie było wręcz ascetycznie puste. Cztery ściany, okno, przez które widać było nocne niebo i drzwi ze sklejki i mężczyzna, leżący w pozycji embrionalnej na podłodze. Poruszył się, wodząc dookoła błędnym wzrokiem. Usiadł, kręcąc głową, jakby chciał pozbyć się natrętnych much. Z całego wiru myśli potrafił wyłowić tylko dwie: imię i to, że właśnie umarł.

– Piotrek. – Smakował to słowo, próbując dopasować do siebie. – Pasuje – powiedział z radością.

Wstał z podłogi, niezdarnie niczym dziecko wykonujące pierwsze kroki. Chwilę zataczał po pokoju, aż w pewnym momencie spróbował oprzeć się o ścianę. Wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, gdy przeleciał przez nią, jak przez mgłę (jakie szczęście, że te same zasady nie mają zastosowania wobec podłogi...). Uderzył o kamieniste podłoże, ale nie poczuł bólu. Rozejrzał się, zdezorientowany. Leżał w połowie przed domkiem, a od pasa w dół we wnętrzu.

Nad głową Piotrka falowało krwisto-czerwone niebo, upstrzone błękitnymi plamkami, mającymi być gwiazdami. Gdzieś zawył wilk, kończąc zew bulgotem, jakby krztusił się własną krwią. Przestrzeń ponad duchem rozdarła błyskawica, dzieląc niebo na dwie części o potarganych brzegach. Była niczym tępe nożyczki, drące delikatną tkaninę.

Aż wyć się chce. I żeby mnie ktoś dobił na miejscu, jak tego wilka...

Duch wygramolił się ze ściany i podjął kolejną próbę przyjęcia pionowej pozycji. Okazało się, że wyszło lepiej niż poprzednio, ale wciąż daleko mu było do ideału. Postawił pierwsze, chwiejne kroki desperacko powstrzymując się od upadku. To, co zobaczył spowodowało, że upadł na kolana. Znajdował się na urwisku, a przed nim rozciągał się fioletowe morze. Był tam ogromny wir, zasysający wszystko dookoła. Powietrze, woda i niebo trwały na łasce i niełasce tej nieokiełznanej siły.

Odwrócił się w obawie, że zaraz sam może zostać połknięty. Wzrok ducha padł na mały domek, przypominający bryłę (bezkształtną, zapewne...) i las, rozciągający się za nim. Gdzieś w oddali, ponad nim widział posiadłość, w której byli uwięzieni jego przyjaciele. A przede wszystkim – Monika.

Zgubił mnie. No, znowu mnie wziął i zgubił. Jaki domek? Czemu „posiadłość” nagle gdzieś za górami, za lasami, skoro dopiero co z niej wypełzł? Naprawdę, jedyny fragment tego żałosnego produktu opowiadaniopodobnego, nad którym Autor miał jakąkolwiek kontrolę, to tytuł.

Wstał i ruszył przed siebie, kierując się w stronę żółtawej poświaty (która nagle i bez pisemnej zapowiedzi wzięła się nie wiadomo skąd). Każdy krok był pewniejszy, jakby nadzieja na ocalenie ukochanej dodawała mu sił. Nie myślał o tym, co się stanie później, teraz chciał ocalić narzeczoną i przyjaciół.

 

***

 

Monika zatrzasnęła za sobą drzwi. Znajdowała się na piętrze posiadłości i powoli odchodziła od zmysłów (najwyższy czas). Silna wola i żelazna determinacja zostały złamane brakiem Piotrka i widokiem martwego Normana. Również to spowodowało, że częściowo uwolniła się spod wpływu domu. Osunęła się po ścianie i usiadła, przyciągając kolana do brody. Drżała, dopiero teraz czując strach przed tym, co się działo dookoła niej.

Niepokojące myśli galopowały jej w głowie (naaapraaawdęęęę???). Zdziwienie, że nie czuła wcześniej tego, co teraz. Jej zmysły musiały być przytępione przez ten dom, przez magię, która się w nim znajdowała. Nie było to zbyt racjonalne wytłumaczenie, choć nie zmieniały faktu, że zaraz po przekroczeniu progu tego domostwa, wszystkie strachy, obawy i to, co łączyło ją ze światem poza, zostało na zewnątrz.

Do jej uszu dotarł dziki skowyt, wyrywając dziewczynę z objęć strachu i myśli.

...tymczasem z objęć strachu wyrwały mnie dwie trupio zimne dłonie, które zacisnęły się wokół moich kostek...

Poderwała się na równe nogi, rozpoznając głos Grześka. To musiał być on, choć brzmiał bardziej zwierzęco, niż ludzko (to normalne u fanów Kata). Monika szarpnęła za klamkę pierwszych drzwi (jaka szkoda... samochód i wycieczka na Hawaje były za drzwiami numer dwa), modląc się w duchu, by był to dobry wybór.

Niestety, widok, jaki ukazał się jej oczom był jeszcze gorszy od martwego Normana (bez kokardek i muchomorków tym razem?). Monika krzyknęła, zasłaniając dłonią usta. Przed nią, w samym środku pokoju, pozbawionego okien i wyłożonego błękitnymi atłasami, na królewskim łożu spoczywało poskręcane i okaleczone ciało długowłosego mężczyzny.

Grzesiek leżał, skrępowany konopnym sznurem, krwawiąc z niezliczonych ran. Włosy, pozlepiane skrzepami (skrzepem! Skrzepem! Tym, co go Norman wypłakał!), zasłaniały jego twarz, ale dziewczyna wiedziała, że ujrzałaby tam jedynie maskę bólu. Zbliżyła się do ciała (bo, w końcu, czemu nie?), modląc się coraz gorliwiej o życie dla Grześka. Sięgnęła dłonią do jego czoła, ignorując zmaltretowane ciało. Czuła się niczym złodziej, skradający się, by odebrać chłopakowi największy sekret. Szybkim ruchem odsłoniła twarz uwięzionego.

Grzesiek patrzył na nią obłąkanym wzrokiem. Uśmiech, wykrzywiający jego twarz był upiorny, zawierający w sobie cały garnitur (a nie garsonkę?) uczuć, od spełnienia po euforię, przerażenie i paraliż (paraliż nie jest uczuciem). Ktokolwiek krzyczał, to nie mógł być on. (bo co? Bo Autor tak postanowił? Obawiam się, że osobiście wolałbym poznać opinię kogoś bardziej kompetentnego) Monika patrzyła, jak z długowłosego uchodzą ostatnie oznaki życia. Ostatnia iskra obłędu zgasła, jak papieros zgnieciony w popielniczce.

I ujrzała Monika, jak z sufitu wyłonił się olbrzymi paluch, który docisnął i zdusił na łóżku Grześka, niczym peta...

– Witaj, piękna pani. Dość tego czekania i patrzenia. Pora wziąć co moje.

Monika odwróciła się powoli, jakby to mogło jej w czymś pomóc. Ujrzała niskiego mężczyznę, który błyskawicznie okrył ją płaszczem. Wszystkie światła zgasły (nie, to płaszcz je przesłonił), nogi ugięły się pod ciężarem ciała. Dziewczyna zapadła się w ciemność, tracąc nadzieję, że jeszcze kiedyś się obudzi.

Nadzwyczaj świadomie się zapadała się w tę ciemność się.

 

***

 

Drzewa wyciągały w stronę ducha gałęzie, jakby chciały rozszarpać mglistą sylwetkę. Przeliczyły się, ich ataki przechodziły przez Piotrka, jak przez mgłę, nie wyrządzając mu żadnej szkody.

Wierzyć się nie chce, że przez tyle lat jeszcze się te drzewa nie nauczyły. Głupie jakieś, czy co?

Biegł przed siebie, miał ochotę lecieć, byle tylko być bliżej ukochanej. Ciemność, która kiedyś doprowadzała go do obłędu, teraz zdawała się zamieniać w sprzymierzeńca, dodając duchowi sił.

Może się mylę, ale to nie ciemność doprowadziła Piotra do obłędu. W ogóle nie przypominam sobie, żeby cokolwiek doprowadzało go do obłędu. Został poszatkowany przez niedoróbkę budowlaną, o czym Autor zapewne wiedziałby, gdyby kiedykolwiek przeczytał własny tekst.

Piotrek nie do końca rozumiał, co się dzieje, ale nie obchodziło go to (i tu się zasadniczo różnimy, muszę zauważyć. Ja też nie rozumiem, co się dzieje, ale mimo wszystko nadal próbuję się wykazać dobrą wolą). Grunt, że czuł w sobie siłę, przekraczającą tę, którą niosło ze sobą życie.

Jak niejasne może być pojedyncze, wcale krótkie zdanie?

Skoczył, odbił się od ziemi (dobrze, że to nie była ściana, bo by się oszukał...) i wyrwał ponad gąszcz konarów i korzeni (głowę daję, że te konary i korzenie splątane są ze sobą i nawzajem...). Leciał tuż powyżej zasięgu drzewiastych bestii (co jest wyłącznie zbędnym efektem specjalnym, bo nawet jak biegł, to drzewa nie były w stanie nic mu zrobić), chłonąc piękno nienaturalnego nieba. Wbił wzrok w posiadłość, lecz ta wcale nie zdawała się przybliżać. Wtem dostrzegł coś jeszcze. Niewielki namiot, tkwiący w miejscu, gdzie kończył się las. Obniżył lot i zbliżył się do dziwnego miejsca.

Najpierw dom w kształcie bryły... o, przepraszam, znowu parsknąłem... a teraz diabli wiedzą skąd jakiś namiot. A, już wiem! To pewnie ten cyrkowy.

Stał tam namiot cyrkowy (wiedziałem! Wiedziałem!!! „Niewielki namiot”, napisał. Ale ja go przejrzałem! Czułem z góry, co się szykuje. Choćby nie wiem jak próbował mnie zmylić. „Niewielki”... akurat!), równie na miejscu, co solarium na pustyni (aaarrgh...). Czuł dziwny strach niczym brzydka czkawka po zeszłym życiu. (o Jezus Maria...) Jednak najgorsze czekało na niego w środku. Wewnątrz nie znajdowało się nic, tylko goła ziemia, pojedynczy reflektor i Patrycja, na którą został on skierowany. Siedziała po turecku, wlepiając wzrok w puste dłonie, oparte o nogi. Zdawała się być zrozpaczona, a zarazem można było dostrzec w jej pozie mściwą satysfakcję.

Drobna uwaga. Tak się akurat składa, że dysponuję kopią Dalej Llamańskiej Księgi Niewyobrażalnych Póz W Szesnastu Językach Ciała i w żadnym z nich opisana przez Autora poza nie wyraża mściwej satysfakcji. Mściwa satysfakcja najczęściej jest wyrażana poprzez podskakiwanie na lewej nodze z prawą piętą w zaciśniętych kurczowo szczękach przy jednoczesnym klepaniu się po brzuchu packą na muchy. W którym ręku należy trzymać packę – to już zależy od dialektu.

Piotrek zbliżył się do przyjaciółki, chcąc dotknąć jej ramienia, wybudzić z transu. Jego dłoń przeniknęła przez dziewczynę, jak poprzednio gałęzie przez niego.

– Ona jeszcze żyje, drogi przyjacielu.

Piotrek dostrzegł Grześka, wchodzącego do namiotu.

– A ty?

– Już nie – Długowłosy skrzywił się paskudnie.

– Monika?

– Bo ja wiem? Nie widziałem jej idąc tutaj, ty chyba też nie...

– Czyli jest jeszcze jakaś nadzieja...

– Na co? Nawet, jeśli dziewczyna żyje, to my nie, a jeśli nie masz pod ręką cudu zmartwychwstania, to wybacz, ale jesteśmy w dupie.

A nie, bo w namiocie!

– Grzychu, zapytam cię o jedną rzecz. Zrobię to tylko raz, więc się dobrze zastanów.

– Wiem co masz w łepetynie i się nie zgadzam. Nie mam ochoty, nie teraz, kiedy nareszcie mogę być wolny.

– Zostań przy Patrycji i broń ją przed tym, czego ona sama nie widzi – powiedział Piotrek, po czym ruszył do wyjścia.

– Tylko dlatego, że jesteś moim przyjacielem.

– Byłem.

Ostatnie metry do wyjścia pokonał biegiem i zaraz po opuszczeniu namiotu wzbił się w powietrze. Był duchem i zamierzał wykorzystać nowe możliwości, by ratować ostatnią ważną istotę z życia.

Nie komentuję nie dlatego, że nie zauważyłem jak beznadziejnie zły jest powyższy fragment, ale głównie dlatego, że opadam już z sił. A poza tym musiałbym po raz kolejny napisać dokładnie to samo...

 

***

 

Chłód metalu i ucisk na nadgarstkach i kostkach wyrwał Monikę ze snu, pozbawionego koszmarów. Zamrugała parę razy, starając się pozbyć mlecznej mgły sprzed oczu i przypomnieć jak tu trafiła. Próbowała się skupić, ale ostatni tydzień został wymazany z jej pamięci (trzy dni wystarczyłyby bez problemu). Próbowała poruszyć głową, nie dało się, skórzane paski trzymały ją nieruchomo. Podobnie z kończynami.

Mogła jedynie wpatrywać się w sufit z odpadającym tynkiem i pojedynczą żarówkę, dyndającą na kablu. Wiedziała, że powinna się bać, wręcz tracić zmysły ze strachu, ale nie potrafiła, zupełnie jakby w głowie dziewczyny przepalił się bezpiecznik, odłączając obwód odpowiedzialny za strach.

– Wygodne, prawda?

WHAT KIND OF A SHIT LINE IS THAT?!?

Głos wydawał się zarazem znajomy, jak i obcy, przywodził na myśl dobrego wujka oraz człowieka w prochowcu, częstującego dzieci cukierkami. (a to nie ten sam?!?)

– Postarałem się, byś nie czuła żadnych obaw. Jestem taki dobry, prawda? To może mi się odwdzięczysz, kochana?

– Nie wiem nawet kim jesteś i dlaczego nie mogę wstać (skórzane pasy, obejmy i kajdany mogą mieć z tym coś wspólnego, ale to tylko taka moja teoryjka...). – Chciała powiedzieć coś innego, ale coś w jej głowie przestawiło zwrotnicę i słowa pobiegły innym torem.

– Och, skarbie, nie musisz się tym martwić. Jesteś ze mną bezpieczna, przecież wiesz...

Monika poczuła, jak dłoń prześlizguje się po jej nodze, skręcając do wewnętrznej strony ud, zatrzymujący się centymetry przed kroczem. Usłyszała dzwonienie ogniw łańcucha i jej nogi powędrowały do góry, rozsuwając się.

Dziewczyna szarpała się, lecz pasy trzymały mocno. Chciała krzyczeć, jednak jej usta nie otworzyły się do krzyku. Tylko oczy panicznie wpatrywały się w sufit, jakby oczekiwały, że odsiecz nadejdzie stamtąd.

– Piękna zdolność, prawda? – głos zawierał w sobie tryumf, zabarwiony jadem. – Możliwość opanowania umysłów i skucia ich niewidzialnymi łańcuchami (to po jaką cholerę te wszystkie pęta, fajfusie?). Jak tylko wyczułem was na podjeździe, byliście moi – Mężczyzna roześmiał się głośno. – Tak samo, jak znudzony życiem Norman. On już jest w mojej kolekcji.

 

***

 

Piotrek nie zwolnił przed ścianą posiadłości. Wleciał w nią, jak w masło, wnikając do przewodu wentylacyjnego (wiadomo, wszystkie duchy bez problemu przenikające przez ściany podróżują przewodami wentylacyjnymi. Ot tak, dla fasonu). Jeśli skupił się mocno na Monice, potrafił wyczuć, gdzie się aktualnie znajduje i co czuje. Teraz była śmiertelnie przerażona, a ciemna siła więziła ją wewnątrz siebie samej. Musiał ją ochronić.

Za późno. Ona już występuje w tym opowiadaniu. Nic się dla niej nie da zrobić.

Przyspieszył, dając z siebie wszystko. Wyskoczył z przewodu wentylacyjnego niczym błyskawica i nagle uderzył w niewidzialną przeszkodę. Zaskoczony, opadł na podłogę, wgapiając się w pustą przestrzeń przed sobą. Nieco dalej znajdował się stół, na którym leżała unieruchomiona Monika z uniesionymi nogami. Za nią, wlepiając wzrok w krocze dziewczyny, stał mężczyzna w bogato zdobionym szlafroku. Nie miał włosów na głowie, a nagą skórę znaczyły brązowe plamy. Ręce, splecione za plecami wyglądały bardziej, jak zakrzywione szpony. Każda dłoń miała tylko trzy palce, zakończone długimi paznokciami (takie długie paznokcie nazywamy właśnie szponami. Na podobieństwo ptasich. Nie ręce. Paz-nok-cie)

Upiorna istota odwróciła się i spojrzała prosto na ducha, wciąż siedzącego na podłodze. Piotrek czuł, że mężczyzna go widzi. Postać uśmiechnęła się paskudnie. Wskazała palcem na Piotrka, a później pokazał coś (ta hermafrodyta gramatyczny jedna...), znajdującego się po drugiej stronie pomieszczenia. Duch spojrzał na szafkę, na półkach której leżały dziesiątki małych, zielonkawych kamieni, oszlifowanych niczym diamenty. Ledwo je zobaczył, poczuł dreszcz. Do tego momentu myślał, że martwym się to nie zdarza...

Chwilę później przeniósł wzrok na starucha i zobaczył, jak ten odpina guzik spodni Moniki i rozsuwa zamek, podczas, gdy dziewczyna wcale się nie ruszała, nawet nie pisnęła. Szybkim szarpnięciem, istota ściągnęła dżinsy (po raz kolejny jestem pełen obaw o rzeczywiste pożycie erotyczne Autora. Ściąganie dżinsów z dziewczyny leżącej z ROZWARTYMI nogami może się i Autorowi kiedyś przyśniło w jakąś gorącą, lipcową noc, ale w rzeczywistości jest niewykonalne. Nawet nie trzeba próbować, wystarczy chwilę pomyśleć), ukazując światu majtki dziewczyny. Podszedł bliżej, przykładając szpon do materiału i wodząc nim w górę i w dół. Monika zadrżała, a z jej ust wyrwało się pojedyncze westchnienie.

Duch poderwał się z ziemi i uderzył pięścią w barierę, oddzielającą go od ukochanej. Powietrze zafalowało, ale Piotrek nadal pozostawał odcięty. Uderzył jeszcze raz i jeszcze... Kryształy na półkach zaczęły mienić się zielonkawym światłem, pulsując przy każdym ataku. W końcu duch cofnął się nieco, jakby zamierzał wziąć rozbieg. Chłopak patrzył na starucha, wsuwającego palce pod bieliznę dziewczyny, nie kryjąc zamiarów. (raczej oczywiste. Dopiero co walił pięściami w ową niewidoczną barierę, trudno o bardziej oczywistą demonstrację zamiarów)

Piotrek ruszył do przodu, wkładając w to całą moc, jaką potrafił z siebie skrzesać. Uderzył w barierę, poczuł, jak się wygina do wewnątrz, po czym pękła.

Tak po prostu. Pierdolutnął na rympał całym organizmem i bariera, jako te sklejkowe drzwi, pękła. Czyżby duch Piotra był aż tak silny? Czy to potęga miłości pomogła mu zwalczyć niewidzialną barierę? Czy Piotr ma moce, o które go nie podejrzewaliśmy? Nie-e. To po prostu Autorowi wyobraźni nie stało, żeby wymyślić coś bardziej oryginalnego. Magiczna bariera? Nie straszna, wystarczy odpowiednio mocno przypierdolić...

Duch przeleciał na drugą stronę w towarzystwie roju zielonkawych odłamków, wbijających się w niego. Piotrek poczuł ogarniającą go słabość. Ulatywała z niego siła niczym powietrze z przekłutego balonu. Próbował się podnieść, ale zaraz opadł na podłogę. Nie mógł się poruszyć, leżał, wgapiając w kamienne płyty, tworzące podłoże. (ciekawe co tak wgapiał... może cały wgapiał? Jak we ścianę?)

Silne ramiona schwyciły jego ręce i uniosły do góry. Ducha mógł dotknąć tylko inny duch, czyli...

– Naiwny dupek. – Piotrek usłyszał głos Grześka.

Jako że były to jedyne dwa duchy w całym tym opowiadaniu.

Widząc nowego intruza, staruch odwrócił się od Moniki.

– Ojej, dwa okazy do kolekcji – jego głos był niczym tysiąc paznokci, drapiących po tablicy. – Będziecie numerami 589 i 590, poznajcie się. (oni już się znają, farfoclu)

Dwa kryształy z półki wystrzeliły w powietrze, zmierzając prosto na przyjaciół. Piotrek czuł, że nie skończy się to dobrze (reeeeeeeallly?), ale nie mógł się poruszyć, był jak kłoda, leżąca w tartaku. (z tą różnicą, że stał. Grzesiek go podniósł. Wiem, bo PRZECZYTAŁEM)

Grzesiek wyrzucił balast w powietrze, patrząc jak jego przyjaciel ląduje na stole, przy Monice. Wtedy uderzył go zielony pocisk. Duch nawet nie krzyknął, gdy został wessany do wnętrza kamienia. (już się nie mogę doczekać, kiedy Rzut duchem z przeszkodami zostanie włączony do programu Igrzysk Olimpijskich)

Obserwujący całe to wydarzenie staruch zaśmiał się i skierował do Piotrka.

– Imponujesz mi, dzieciaku. Będziesz ważnym elementem kolekcji. – Wyciągnął szpony, by dotknąć chłopaka i, ku zdziwieniu Piotrka, jego dłonie nie przeniknęły przez zjawę. – Odkryłeś mój mały sekret, co? (a gdzie, tam! Toć przecie to niewinne i przygłupie! Jaki tam sekret, proszę pana... On najmniejszego pojęcia nie ma, o co tutaj chodzi, nie ma się co denerwować. Sekret? Pierwsze słyszę, jak w bonie dydy. A ten tam, na stole, wie jeszcze mniej, to nie jego wina, już się taki urodził...) Tak, jestem nieśmiertelny, a to dzięki wam, moje kochane duszyczki – mówił ciepłym, niemal ojcowskim głosem. – Dajecie mi życie, a teraz wezmę sobie potomka, bo mam dość dusznego towarzystwa, jeśli wiesz o czym mówię... (eee... nie? Aczkolwiek nie wykluczam takiej możliwości, iż to mógł być tak zwany żart)

Parę rzeczy stało się w tym samym momencie. Staruch zerwał majtki z Moniki, łańcuchy opadły, wraz z nimi nogi dziewczyny, a w Piotrka uderzyło zielonkawe więzienie.

W zasadzie, gdyby to umiejętnie rozegrać, zwłaszcza te opadające nogi, na ekranie ta scena mogłaby wyjść naprawdę komicznie... Taaak, myślę, że bracia Wayans mogliby to jeszcze uratować...

Istota odwróciła się, nie kryjąc furii. Ogień płonął w jego oczach, nadając mu wyglądu demona, albo bóstwa śmierci (którego? W końcu jest parę do wyboru...). Przez chwilę wodził dookoła wzrokiem, aż wreszcie zatrzymał go na umazanej krwią dziewczynie, ściskającej w dłoni sporej wielkości nóż. U jej nóg leżał oderżnięty łeb klowna.

– Patrycja... – wyszeptała Monika, odzyskując szczątki świadomości.

– Głupia dziwko, wchodzisz mi w drogę – wysyczał staruch.

– Pan Hellhun, prawda? – zapytała Patrycja. – Spotkałam ptaszka, który wyćwierkał mi wszystko. – Dziewczyna wyciągnęła przed siebie rękę, która do tej pory ukryta była za jej plecami. Trzymała w niej łeb Alfreda. – Cieć okazał się być rozmownym łojem.

Patrycja rzuciła głową w stronę Hellhuna. Ta podtoczyła się pod same nogi starucha, a ten odskoczył od niej jak oparzony. Nie zauważył kiedy, ale poczuł w trzewiach chłód metalu (musi przefrunęła jak w „Przyczajonym tygrysie”... Ani się obejrzał, a ona fruuu i majcher w bebech). Ostrze przekręciło się, po czym powędrowało do góry, rozpruwając go niczym rybę. Staruch zsunął się z noża i opadł na kolana. Bez słowa, za to z oczami wypełnionymi żalem, upadł i wydał ostatnie tchnienie.

I na tyle mu się nieśmiertelność zdała. Widać od Ruskich na bazarze kupił.

Dziewczyna z zaskoczeniem patrzyła na postać, która wyręczyła ją w zamiarze popełnienia morderstwa. Stała tam szara istota, z czerwienią, bijącą spod rozchylonego płaszcza (a! Strzał z boku! Bardzo sprytnie, Autorze, aleś nas wszystkich wykołował, urwisie jeden...). Mężczyzna schylił się i przyłożył zielony kryształ do rany w ciele Hellhuna. Po chwili, już wyprostowany, włożył klejnot do kieszeni, gdzie ten stuknął o inny.

Całe pomieszczenie rozmyło się niczym obraz w lustrze, spłukiwanym wodą.

 

***

 

Monika obudziła się na dworze. Czuła zapach trawy i delikatny wiaterek, owiewający jej twarz. Przewróciła się na plecy i przeciągnęła rozkosznie niczym kociak. Przez chwilę starała się przypomnieć, co się z nią działo, ale kilka ostatnich dni było owianych mlecznobiałą mgłą. Jednak nie niepokoiło ją to. Czuła na piersiach nowy ciężar, dający jej poczucie bezpieczeństwa i miłości. Sięgnęła do niego i wyczuła gładki, oszlifowany kamień.

No jak rany, przyklejony na dobre. Ten kamulec, znaczy. Do piersi. Obu.

Uśmiechnęła się, czując, że już nigdy go nie zdejmie. (no pewnie, że nie. Przecież mówię, że przyklejony) Usłyszała kroki za sobą i odwróciła się, by zobaczyć wychodzącą z krzaków Patrycję.

– Co za ciecie z nas są – westchnęła. – Jak można się tak po prostu zgubić w lesie?

– Wyraźnie można. – Monika odłożyła rozmyślania na później. – Widziałaś, co mam? – zapytała, wskazując na zielony kamień, wiszący na srebrnym łańcuszku.

– To? Tak, dał ci to przecież Piotrek, nim wyjechał. Myślałam, że chcesz o tym zapomnieć. I najwyraźniej wyszło ci to niesamowicie. – Patrycja usiadła przy Monice.

– Wiesz, miałam dziwny sen...

– Od dawna je miewasz. I nawet spisujesz. Pierdzieliłaś coś o świadomym śnieniu, ale nie za bardzo cię słuchałam – po czym dodała szeptem – jak mnie ten długowłosy dupek.

– Grzesiek? Znałaś Grześka?

– A kto mnie zdradził? Kto uciekł ode mnie z cycatą osiemnastką?!

Dziewczyny wstały z zamiarem odszukania wyjścia z lasu. Próbowały jeszcze parę razy podjąć rozmowę, ale wątek zawsze się rwał. Patrycja cały czas trzymała rękę w kieszeni. Monice wydawało się, że nawet dostrzegła chwilowy błysk zielonej poświaty, ale był to ułamek sekundy i stwierdziła, że się jej wydawało.

Za to ona koncentrowała się na miłości, bijącej z jej naszyjnika, a dokładniej z kamienia, wiszącego na wysokości jej piersi.

Po godzinie zdołały wyjść z lasu i to od razu na prawie pusty, jeśli nie liczyć szarego minibusu, parking. Od strony pojazdu ruszyły w ich stronę dwie męskie sylwetki, machając do dziewczyn. Jednak żadna z nich nie miała długich włosów, ani lekkiej nadwagi.

 

No, dość żartów...
Już dawno nie czytałem tak fatalnego opowiadania. Autentycznie. Autorze, jeśli napisałeś kiedyś jakiś tekst, w Twoim mniemaniu literacki, pokazałeś go rodzinie czy znajomym, a oni powiedzieli Ci, że masz talent – nie słuchaj ich! To nie ludzie, to wilki! Zrobili Ci krzywdę, naprawdę. Jedyne, co po tym opowiadaniu widać, to tyle, iż się Autor naczytał/naoglądał horrorów. Niestety, my wymagamy czegoś znacznie więcej, niż kilku nieudolnie napisanych scen z obrzydliwościami i jeszcze bardziej nieudolnych, żenująco wręcz nieudolnych scen pseudoerotycznych, wrzuconych w totalnie głupawą i prostą jak konstrukcja cepa fabułkę. I to nie dlatego wymagamy, że jesteśmy redaktorami, nie dlatego, że jesteśmy Wielkim Fahrenheitem, nie dlatego, że jesteśmy bandą aroganckich cwaniaczków (nawet jeśli wszystko to prawda :> ). Wymagamy jako czytelnicy, którzy oczekują, że autor tekstu będzie ich szanował. Choć trochę.

Nie każdy musi pisać dobrze od razu. Nie każdy musi pisać dobrze. Ba! Nie każdy w ogóle musi pisać. Jednak ci, którzy próbują powinni ZAWSZE i BEZWZGLĘDNIE zadać sobie choćby tyle trudu, aby samemu swój tekst przeczytać. Choć raz. Tyle potrafi zrobić każdy, z talentem czy bez.

Wracając do „Nieruchomości”... Zacznijmy od konstrukcji tekstu. Oto mamy wprowadzenie z Normanem, by potem przeskoczyć do czwórki bohaterów. I jest to przeskok bardzo nieudany. Głównie dlatego, że czytelnik nie czuje żadnego związku pomiędzy jednym a drugim. Norman sobie, czwórka, pożal się Boże, specjalistów sobie. Nie mówiąc już o tym, że owo wprowadzenie z Normanem jest po prostu fatalne. Czyta się to, jakby to miała być jakaś groteska, może nawet parodia, tymczasem po przeczytaniu całości tekstu widać wyraźnie, że Autor pisał na poważnie. No, na tyle, na ile, bo Norman jako postać jest najwyżej śmieszny, nie tragiczny. A na dokładkę, jego późniejszy powrót jest kompletnie nieuzasadniony, zbędny i w dodatku koszmarnie napisany.

A potem robi się gorzej. Nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, czemu wyraz już dałem w przypisach do tekstu, że Autor wziął po prostu grupę znajomych i postanowił zrobić im przyjemność umieszczając w opowiadaniu. Może tak, może nie, efekt jest, w każdym razie, żałosny. Diabli wiedzą, kim ci ludzie są naprawdę i na jakiej podstawie Autor łudził się, że zdoła nam ich sprzedać jako agentów nieruchomości. Ot, czwórka gówniarzy w vanie zainteresowanych wyłącznie kilkoma dniami opitalania się na koszt pracodawcy, zgrzewką piwa i migdaleniem. Nic dziwnego, że Normanowi telefon odłączyli. Jeśli to byli jego najlepsi „specjaliści”, to dziwię się jakim cudem w ogóle udało mu się założyć firmę...

Zresztą, rzeczywistość w tym tekście skrzeczy na każdym kroku. Wszystko wydaje się tak naciągane, chciejskie i nienaturalne, że aż człowiekowi żołądek skręca. Do tego dochodzi bardzo nieporadna, pełna błędów narracja, jedne z najgorszych i najgłupszych dialogów, jakie w życiu czytałem i opisy potworności, które przyprawiły mnie o chroniczny parskot kulinarny. Muszę się teraz wykosztować na nowy monitor, bo ten już się doczyścić nie daje. I na koniec, jako ta śmierdząca wisienka na skisłym torcie tkwi historyjka tak cienka, że ma tylko jedną stronę i oryginalna jak dresy z bazaru. Autor potraktował zadany temat (nawiedzony dom), jakby było to ćwiczenie na użycie najbardziej wyświechtanych pomysłów dostępnych na rynku.
Podsumowując:
Fabuła – dno
Bohaterowie – dno
Język i styl – dno
Dialogi – dno
Całość... a, co mi tam! Zgadnijcie sami.

Tak, czy inaczej, Autorze, serdeczne gratulacje! Udało Ci się zmarnować kilkanaście godzin mojego życia, jak nikomu innemu przed Tobą!

Coleman


<25 >