Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 27>|>

Zawód Wiedźma tom I (fragment)

 

 

 
O KSIĄŻCE

Dlaczego mistrz wrzuca młodziutką magiczkę na głęboką wodę zagadki, która przed nią pochłonęła 13 ofiar, w tym... kilku magów z doświadczeniem?

Bo ma talent. Bo jest wystarczająco wścibska i ciekawska, a dwutomowa podróż w jej towarzystwie przekonuje, że to świetny kompan i - wbrew pozorom - nielichy przeciwnik.

Taka jest rudowłosa Wolha Redna,  jedyna kobieta na typowo męskim wydziale magii Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa. Postrach strzyg, gwiazda magii praktycznej, autorka rewolucyjnych tez obalających wiekowe mity o wampirach (w tym bzdury o czosnku), niestrudzona badaczka obyczajów i życia codziennego krwiopijczej społeczności.Gdy przekracza granicę lasu osik oddzielających inne krainy od Dogewy, ojczyzny wampirów, przez myśl nam nie przejdzie, że wysłano ją z poselstwem niemalże dyplomatycznym...

 

(Fabryka Słów)

 

Ulokowano mnie w małym przytulnym domku niedaleko fontanny. Jego właścicielką okazała się starsza wampirzyca, niziutka, pulchna, a do tego aż nazbyt miła i rozmowna. Po oficjalnym wręczeniu zwoju Starsi zaciągnęli Lena – dosłownie zaciągnęli, jako że delikwent się opierał – do czegoś o nazwie Dom Narad, w związku z czym biedak ledwie zdążył zamienić ze mną parę słów. Ze swojej strony niezbyt paliłam się do konwersacji. Po pierwsze, czułam się jak ostatnia kretynka. Po drugie, doskonale rozumiałam, że pozostanę nią już na zawszę, mając pewność, że po osiemnastce już nikt nie zmądrzeje. Wyciągnęłam z torby kartkę papieru z ponumerowanymi bazgrołami mistrza. Tak więc, zgodnie z etykietą, przy spotkaniu z władcą Dogewy powinnam była: 1) zgiąć się w ukłonie do ziemi, 2) wymienić jego imię i wyliczyć wszystkie tytuły, 3) poczekać na pytanie, 4) wymienić swoje imię i cel przybycia, 5) podziękować niebiosom, że dały mi sposobność tego wysoce wspaniałego spotkania, 6) obiecać, że będę się poprawnie zachowywać i 7) uniżenie poprosić o pozwolenie na pozostanie w Dogewie, póki się im nie znudzę. I, wylewając z siebie potoki wdzięczności (nawet jeśli otrzymam kopniaka w pewną część ciała), wykonać kolejny ukłon i uroczyście podać zwój.

Zamiast tego poszczułam go strudzoną kobyłą, bez pozwolenia przeszłam na poufałe „ty”, zarzuciłam głupimi pytaniami, zapomniałam pełnego imienia i przyznałam się, że niezbyt pragnę je sobie przypomnieć. Póki co trudno o gorsze wrażenie. Ale co tam, przystojny facet... Śliczny. Czarujący. Jakoś przy nim spokojnie. Westchnęłam. I poczułam ukłucie zdenerwowania. Zaraz, jak to szło w tych bajkach o wampirach? Przylatują, szepczą pod oknem czułe słówka, dziewczyny się czują mile połechtane i otwierają. Nie no, czas z tym skończyć póki ręka sama nie sięgnęła do zasuwy.

– Dziecko, czemu stoisz na dworze? Wchodź, kochana, odpocznij po podróży.

Podniosłam głowę. Wampirzyca, do której mnie skierowano na zakwaterowanie, radośnie uśmiechała się do mnie z ganku. Nie miała skrzydeł, tak jak nie miała ich żadna z dogewskich wampirzyc. Kły były krótkie, niezauważalne pod karmazynową górną wargą. O, teraz ta chce, żeby odpocząć... Pewnie na wiecznym spoczynku. Po chwili zastanowienia zaciągnęłam pętlę z postronka na poręczy ganku i chwyciłam torbę podróżną i miecz. No bo jak bez niego? Miecz w moim ręku jest straszną bronią. Przede wszystkim dla mnie. Jestem głęboko przekonana, że wszystkie miecze mają duszę – i jakiś uraz do mojej osoby. W walce na to żelastwo zawsze ratowałam się w ten sposób, że we właściwej chwili rzucałam broń i przywalałam przeciwnikowi jakimś zaklęciem. Jedna rzecz to z zazdrością patrzeć na turniej rycerski, a zupełnie inna – machać pioruńsko ciężkim kawałem metalu pod nosem prawdziwego przeciwnika, na dokładkę trzymając wyżej rzeczony jedną ręką – i to lewą, ponieważ dwie trzecie zaklęć trzeba poprzeć niezbędnymi gestami.

A w przerwach między zwycięstwami – znaczy, jeżeli takowe w ogóle miały miejsce – miecz ściągał mój pas na lewo, zaczepiał się o wszystko, o co tylko można, a przy każdym ruchu walił po biodrach, zostawiając na nich podłużne sińce. Przeciwnicy naprawdę oszczędziliby sobie całej masy problemów, wciskając mi do ręki miecz i uciekając bez oglądania się za siebie. Doskonale poradzę sobie z pocięciem się na kawałki bez dalszej pomocy z ich strony.

Tym razem przebiegły miecz jakimś cudem trafił w szczelinę między drzwiami i futryną, zaklinował się i z całej siły pociągnął mnie za pas jak psa za obrożę. Właścicielka poczciwie spróbowała skryć uśmiech za pokasływaniem, ale oczy zdradziły ją całkowicie.

– Nie przeszkadzam pani bardzo? – Wykrztusiłam, jakoś poradziwszy sobie z żelastwem.

– Ani trochę, dziecko. Tak rzadko mamy gości, że twój przyjazd jest prawdziwym świętem.

Rzuciłam na nią niedowierzające spojrzenie z ukosa. Chyba się nie naśmiewała.

A wampirzyca kontynuowała.

– Mieszkam sama, dzieci nie mam, dom stoi pusty – czasem nawet nieswojo się robi. Chodź, chodź, nie stój na korytarzu. Możesz położyć torbę na fotelu. Na rzeczy opróżniłam ci górną szufladę komody, możesz się urządzić, jak ci wygodniej. Tu masz łóżko. W szafie są ręczniki i szlafroki, w szufladach – wszystko, co może się przydać młodej dziewczynie. Jeśli będziesz potrzebowała czegoś jeszcze, zwróć się do mnie – w miarę możliwości spróbuję pomóc.

Mrugnęła do mnie tak jakoś zagadkowo, że zrobiło mi się nieswojo.

– Ojej, i tak przecież zajęłam cały pokój... A pani?

– Nic, nic, ja przenocuję w kuchni na piecu. Dla nas, staruszków, tak jest nawet lepiej – kości wygrzeję.

Staruszków?! Przecież ona ma nie więcej jak czterdziestkę.

– Przepraszam...

– Tak? – uśmiechnęła się do mnie krzepiąco.

– Zapomniałam zapytać, jak się pani nazywa.

– A nie, to ja się zapomniałam przedstawić. Hm... Wiesz co, dziecko, możesz mnie nazywać po prostu Kryna.

Chciałam zapytać, po co wampirom tak długie i trudne do wymówienia imiona, jak chociażby już mi znany Arr’akktur, co to prawie złamał język mistrzowi, skoro i tak używają tylko przezwisk, ale stwierdziłam, że nie będę obciążać swojego sumienia kolejnym głupim pytaniem.

Pokręciłam się trochę po pokoju, bez żadnego szczególnego celu wysunęłam i znowu zamknęłam środkową szufladę komody. Kryna skinęła pokrzepiająco i znikła w kuchni, zostawiwszy mnie sam na sam z moim mózgiem, czyli praktycznie w samotności. Wyczerpana, opadłam na przykryte pledem łóżko i w końcu miałam okazję odrobinę dojść do siebie. Tak pełne wrażeń dni zdarzają się raz do roku i nie zawsze kończą się najlepiej. Jeszcze żebym tylko noc przeżyła...

W pokoju szybko robiło się ciemno. W jasnofioletowym zmroku za oknem majaczył białawy cień księżyca.

Na stole stał świecznik z trzema świecami. Na zwęglonych knotach w odpowiedzi na moje wyćwiczone pstryknięcie palcami zamigotały żółto-różowe płatki ognia, zalewając pokój światłem – złocistym, miękkim, ciepłym. Chyba warto na pamiątkę zabrać ze sobą ogarek. Będzie zagadka dla laborantów z Katedry Alchemii. Niech określą skład wosku w świecach: nie kopci, nie trzeszczy, prawie nie cieknie, płomień ma równy, spokojny, niezmiennie idealnego kształtu, jak kropelka. Na drzwiach szafy wisiało lustro, w które odruchowo spojrzałam i poczułam się jak rodowita mieszkanka Dogewy. Płomień świecy odbijał się w rozszerzonych źrenicach, włosy miałam rozczochrane, nos drapieżnie wyostrzony, policzki w cieniu, wargi wyzywająco karmazynowe – w sumie typowa demoniczna facjata, w dodatku nieuczesana. Ostatnio układałam włosy rano i chyba wsadziłam grzebień do torby. Gdybym była dziewczyną schludną, to bez wątpienia tam też bym go znalazła. A tak musiałam wywalić cały bagaż na podłogę, tworząc coś w rodzaju barykady, z której, jak halabarda ostatniego obrońcy obleganego miasta, sterczał osinowy kołek. Natychmiast wpakowałam go z powrotem do torby.

Wyciągnąwszy górną szufladę komody wzięłam się za sortowanie i układanie przywiezionych rzeczy. Na samym dnie znalazły się zapasowe spodnie, ciepły sweter, lniana koszula i trzy główki czosnku, starannie owinięte szmatką. Po nich z torby wyłoniły się długie białe męskie gacie (nie pakowałam bagażu sama, wepchnęła mi go do ręki narzekająca intendentka, nieprzyjemna stara flądra, na dokładkę potwornie skąpa), wykrochmalona

koszula nocna, odświętna na wpół przezroczysta bluzka, poniżająco wręcz mała ilość bielizny i zagadkowa paczka z wiele obiecującym podpisem „Komplet kobiecy”. Nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić z gaciami. Może uroczyście wręczyć władcy Dogewy? Czy jeszcze zdążę zrobić to jutro, przy większej liczbie świadków? Po chwili namysłu wrzuciłam je z powrotem do torby. A co to za pakunek? Po rozwinięciu trafiłam na długą i ostrą srebrną szpilę. Summa summarum, wysłano mnie do łapania zagadkowego umarlaka z wyposażeniem na wampiry. Coś tu chyba nie tak. Kogo właściwie trzeba ratować – wampiry przed umarlakiem, czy... umarlaka przed wampirami? Nie powiem, zrodziło się we mnie podejrzenie, że umarlaka po prostu nie ma, a mnie wysłano do Dogewy w charakterze wabika-dawcy – skuszą się wampiry czy nie?

Chyba to samo przyszło do głowy profesorom, ponieważ na samym dnie torby znalazła się zmiętoszona książka niejakiego Tudora Wybawiciela – „Krwiopijcy”. Po jej losowym przekartkowaniu naprawdę się przestraszyłam. W środku były szkice zębów, schematy ukąszeń i ryciny z wizerunkami rozwiązłych potworów, przysysających się do łabędzich szyjek nieszczęsnych, miotających się na łóżkach panien. Pomiędzy stronami odnalazł się mój grzebień. Stwierdziwszy, że tylko koszmarów mi jeszcze brakowało, natychmiast wepchnęłam książkę pod pościel. I tak pewnie przez całą noc będę czekać na skrzypienie zawiasów i trzepot skrzydeł.

Chciałam od razu zamknąć okiennice, ale przeszkodził mi w tym ich brak. Nie było również zasłon, które z zasady powinny chwiać się zagadkowo podczas wizyty nietoperza. Zamiast krowiego pęcherza i miki ramy wypełnione były plastrami kryształu górskiego, przezroczystego i niesamowicie drogiego. „Dobra, kochani goście, możecie się zlatywać” – pomyślałam i otworzyłam okno na oścież. W twarz uderzył strumień chłodnego nocnego powietrza. Pokój był mały, ale bardzo przytulny, czyściutki, skromnie urządzony: łóżko (wysokie, ze stertą poduszek), tuż przy nim komoda, w rogu – szafa, za nią, wzdłuż drugiej ściany, wielka skrzynia, stół i wyściełane krzesło. Naprzeciwko stołu – pusta ściana z drzwiami. W ścianie naprzeciw łóżka dwa okna, pomiędzy nimi gobelin: dziewczynka w sukience, fartuszku, sandałkach i czerwonej szpiczastej czapeczce, na zgiętym ręku – koszyczek z bułeczkami, obok – duże drapieżne zwierzę, z tyłu – świerkowy las, dokładnie taki sam jak ten w Dogewie. Na środku pokoju – ze siedem kroków wolnej podłogi, przykrytej plecionką z wierzbowych witek. Ściany obite deskami, jasnymi i chyba brzozowymi, na brzegach dokładnie łączonymi tworzącymi piękne zygzaki ząbkami.

Zbadałam szafę i skrzynię, ale nawet jeśli były tam jakieś dowody na krwiopijstwo, zostały one zlikwidowane przed moim wprowadzeniem się. W szafie, nieco na uboczu od pozostałych ubrań, wisiał nowy czysty szlafroczek, wyraźnie przygotowany dla mnie. Natychmiast pozbyłam się kurtki i go narzuciłam. Gdy tylko przysiadłam na krześle, by rozsznurować buty, ktoś zabębnił we framugę okna. Skacząc na jednej nodze dotarłam do okna. Na dworze stał nieznany mi ciemnowłosy wampir, na widok którego odruchowo sięgnęłam do niezapiętych guzików szlafroczka. Ale jego niezbyt interesowała moja łabędzia szyja – sucho i oficjalnie poinformował, że jestem zaproszona na kolację do Domu Narad jako gość honorowy, po czym dosłownie rozpłynął się w nocy, nawet nie poczekawszy na odpowiedź.

Cóż, „gość honorowy” brzmiało bardziej optymistycznie niż „danie główne”. Ale w czym mam pójść? Prawie wszystko było pogniecione i przepocone. Na głowie kołtun – trzeba było się czesać natychmiast, a nie czekać, aż włosy wyschną. Buty pokryte warstwą rudego błota. I niby gdzie mam je umyć?

„Umyj szyję, reszta ujdzie i tak” – złośliwie doradził głos wewnętrzny.

Do drzwi ktoś zapukał i do świetlicy ostrożnie zajrzała Kryna.

– Dziecko, wołają cię do Domu Narad.

– Tak, tak, już wiem.

– Pożyczyć ci spódnicę?

Na taką propozycję kamień mi spadł z serca. Czysta bluzka, spódnica – i można się pokazać w przyzwoitym wampirzym towarzystwie.

– Tak, proszę. Co bym ja bez pani zrobiła...

– Drobiazg, dziecko – Kryna już przesuwała wieszaki w szafie. – Ta chyba będzie pasować. Albo, jak chcesz, przymierz czarną, jest bardziej oficjalna...

Ale natychmiast spodobała mi się biała, luźna, sięgająca do kostek spódnica, z długimi rozcięciami do połowy biodra. Akurat do połowy miałam biodra całkiem niczego sobie. Spodziewałam się uwag odnośnie bluzki, przeświecającej jak rzeszoto, ale Kryna pochwaliła krój i powiedziała, że wyglądam bardzo elegancko. Podczas gdy ja, zagryzłszy wargi, szarpałam grzebieniem kołtun, wyciągnęła ze skrzyni owinięte w zamsz białe pantofle na wysokim obcasie, które podniosły mnie nad podłogę na dobre pół piędzi. W Szkole zabrania się chodzenia na szpilkach, w związku z czym czułam się wyjątkowo niepewnie, ale za nic nie zgodziłabym się z nimi rozstać.

– Dobrze, dziecko, doskonale – pochwaliła Kryna. – Idź, już na ciebie czekają.

– Gdzie?

– Południowym ramieniem krzyża, trzeci dom od fontanny.

– A... mam coś ze sobą zabrać?

– Po co? – Kryna ze zdziwieniem uniosła brwi. – To tylko kolacja. Nieoficjalna.

– Znaczy... Nie mam tam przypadkiem wygłosić jakiejś mowy?

– Nie, coś ty! Już cię przedstawiono władcy i Starszym. Przywitaj się i od razu siadaj do stołu.

Westchnęłam i rzuciłam tęskne spojrzenie na oparty o komodę miecz. Ale co tam, jeśli mam zginąć od zębów wampira, niech to przynajmniej będzie sympatyczny wampir.

Na dworze było ciemno choć oko wykol. Księżyc zrejterował za puchatą chmurkę, wyraźnie nie życząc sobie obserwować mego smutnego losu. Gwiazdy mrugały zimno i złośliwie. Wśród rzadkich krzaków przenikliwie śpiewały duże zielone cykady. W oddali coś skrzekotało – prawdopodobnie żaby, chociaż tutaj, w Dogewie, niczego nie można było być pewnym. Ani jednego płomyczka, nawet iskierki, żadnych oznak cywilizacji oprócz ciepłego pyska Stokrotki, którą długo obmacywałam w kompletnym mroku. Niechby się chociaż jedno okno zaświeciło. Wszyscy już śpią, czy jak? A może właśnie nie śpią? Podkradają się, podchodzą do lądowania, wyciągają uzbrojone w pazury łapy w stronę delikatnej dziewczęcej szyi...

Ręka, która dotknęła mojego ramienia, bynajmniej nie miała pazurów. Palce jak to palce, długie, delikatne, paznokcie też jak paznokcie, dokładnie obcięte. Wampir, który pukał w okno, cierpliwie czekał na mnie przy ganku. W następnej sekundzie zawył i zgiął się w pół, rozpaczliwie krzyżując ręce poniżej pasa.

– Ojej, przepraszam... – Wyksztusiłam z mieszana. – To odruchowo...

– Ooo... Ni... nic takiego... – skłamał odważnie. – P-pro szę za mną, odprowadzę panią.

Szłam nieco za nim i słyszałam, jak dusi jęki i się potyka. „Niechby lepiej mnie ugryzł” – kajałam się w myślach.

Z przodu coś zaszurało – to załatwiony przeze mnie wampir próbował namacać gałkę w drzwiach, ale ona wyślizgiwała mu się z palców jak piskorz w mętnej kałuży. Samoobrona udała mi się nieźle.

Ale w końcu gałka poddała się, przekręciła, drzwi zaskrzypiały i zobaczyłam czarną pustkę na tle szarej framugi. Wampir, nie puszczając gałki i jednocześnie próbując trzymać się możliwie najdalej ode mnie, skinął w kierunku prostokątnej dziury donikąd.

Obejrzawszy się po raz ostatni, straceńczo przestąpiłam próg. Drzwi zatrzasnęły się za plecami jak wieko trumny. Mrok i cisza owinęły mnie grubym kokonem. Stałam, chwiejąc się na obcasach i oceniając sytuację. Do jakiego grobowca mnie zaciągnięto?

Po chwili namysłu doszłam do wniosku, że jestem w przedpokoju, a sam grobowiec znajduje się gdzieś wzdłuż korytarza, może w piwnicy. Wyciągnęłam ręce i zrobiłam kilka niepewnych kroków. Pustka. I bardzo nieprzyjemne choć niczym nieuzasadnione przeczucie, że podłoga zaraz się skończy. Jeszcze dwa kroki i coś uderzyło mnie w pierś. Desperacko złapałam tajemniczą istotę za rogi. Rogi okazały się krótkie, kwadratowe i drewniane w dotyku. Pomiędzy nimi rosła długa gładka sierść.

– Hej, jest tu ktoś żywy? – wrzasnęłam, tracąc cierpliwość.

I w tym momencie jedna za drugą zapaliły się świece, sprawiając, że zamrugałam i zmrużyłam oczy. Stałam na środku długiej komnaty, ściskając oparcie niskiego krzesła i obmacywałam potylicę siedzącego na nim wampira. Za krzesłem znajdował się stół na trzydzieści osób, przy którym siedzieli goście. Trzy kandelabry, rozgałęzione jak rogi szlachetnego jelenia dziesięciolatka, oświetlały biały obrus, zastawiony najprzeróżniejszym jedzeniem. Ugięły się pode mną obcasy i zachwiałam się, desperacko chwytając się krzesła. Wiatr-złośliwiec otworzył drzwi na oścież i z ciekawością przeleciał przez komnatę. Lekka biała spódnica uniosła się jak balonik i siedzący przy stole mieli okazję obejrzeć moje biodra nie do połowy, a do samej góry.

Trzeba powiedzieć, że nie pozwolili sobie nawet na jeden chichot. Póki walczyłam ze spódnicą, ktoś wstał i zamknął drzwi na zasuwę. W atmosferze pogrzebowej powagi jeden ze Starszych podniósł się, sucho i oficjalnie powitał mnie, przedstawił gościom i uprzejmie wysunął przeznaczone dla mnie krzesło. Zastanowiłam się przez chwilę. Gdybym była choćby bakałarzem czwartego, najniższego stopnia, uznałabym, że mnie obrażono. Moje miejsce znajdowało się na przeciwnym krańcu stołu niż miejsce Lena, a do tego przy dłuższej krawędzi, tak że władcę zasłaniało mi dwadzieścia osiem ramion i czternaście głów. Dobra, może byłam tylko adeptką, ale jednak gościem. A gość powinien siedzieć obok albo przynajmniej naprzeciwko gospodarza.

Tym niemniej usiadłam i jak dobrze wychowana dziewczynka złożyłam ręce na kolanach. Bez szczególnej radości oznajmiwszy, że bardzo się w Dogewie cieszą z możliwości poznania mnie, Starszy również usiadł i dał znak do rozpoczęcia posiłku. Oficjalność nieoficjalnej kolacji ciążyła. W powietrzu wisiało napięcie. Nikt nawet nie dotknął jedzenia. Ze zdziwieniem brzęknęła spadająca łyżka. Stanowczo nic nie rozumiałam. Tak ciepło mnie powitano... Co się zmieniło? Czemu Len wpatruje się w talerz i nawet nie zerknął w moim kierunku? Wstyd mu za planowane działania?

Ma kły długie i krwi łaknie – oczami duszy zobaczyłam cytat z „Krwiopijców”, który przypadkiem pozostał w pamięci.

– Eriusie, czy coś jest nie w porządku? Pana czarująca sąsiadka może zostać bez kolacji – zwrócił się Starszy do mojego sąsiada.

Wszystko wskazywało na to, że panna na czczo nie budziła w krwiopijcach szczególnego apetytu. Erius zmitygował się i zaczął zachwalać mi najbliższe danie, udekorowane natką i przypominające oczy smażone w głębokim tłuszczu. Uprzejmie (wstrząsana wewnętrznymi dreszczami) odmówiłam. Wtedy zaproponowano mi kaszankę (czarny pomarszczony pierścień), nóżki (zapewne niemowlęce), pasztet (z wątroby nieznanego pochodzenia), szynkę (przypuszczalnie ludzką) i inne podobne paskudztwa. Po namyśle postanowiłam ograniczyć się do ryżowej sałatki z nieznanymi mi żółtymi ziarnami i skrzydełka kurczaka, które zostało upieczone w całości i nie budziło podejrzeń. Ignorując nieśmiałe protesty Erius wysypał na mój talerz pełną łyżkę „oczu”, zachwalając je z takim entuzjazmem, jakby sam brał udział w ich wyłupianiu. Zastukały talerze i zabrzęczały widelce – za moim przykładem wampiry zabrały się do jedzenia. Zauważyłam, że Len też wybrał ryżową sałatkę, która okazała się wcale niezła – ziarna miały zachwycająco pikantny, słodkawy posmak. Po zjedzeniu skrzydełka poczułam przypływ apetytu – od mizernego śniadania nie miałam w ustach nawet okruszka. Ale oczy... to było ponad moje siły. Nieśmiało ukłułam jedną kulkę widelcem. Pojawił się przezroczysty żółtawy sos. Co za paskudztwo... Sąsiad wcinał „oczy” ze złowieszczym chrzęstem, od czasu do czasu podnosząc do ust serwetkę. Ciekawe, co to w końcu jest? Przyłożyłam widelec krawędzią i energicznie nacisnęłam. Kulka pękła, a krople sosu wylądowały na wysokiej salaterce i na czole sąsiada naprzeciwko. Próbując jakoś ratować sytuację szybko wsadziłam połówkę „oka” do ust i zaczęłam pracować szczęką, prawie nie czując smaku. Ale gdy w końcu go poczułam...

Niechby to raczej było oko.

Brukselka w chrupiącym cieście. Trzy dni temu akurat strułam się kapustą w kiepskiej gospodzie, i teraz robiło mi się niedobrze na samą myśl o niej. A tu – w ustach... Zgodnie z zasadami dobrego wychowania podniosłam do ust serwetkę, dyskretnie wyplułam na nią wspaniałe danie, zmięłam i rzuciłam do specjalnej urny pod oknem.

– Czy mogłabym prosić o szklankę wody? – spytałam, odsuwając talerz.

Sąsiad chętnie sięgnął po kryształową karafkę i do szklanki obfitym strumieniem lunęło coś czerwonego, gęstego i stanowczo pochodzenia arterialnego.

– Dz... dziękuję – wykrztusiłam z trudem, zaglądając do kielicha. A co to za cholera? Przypadkiem nie skrzepnie? Wychyliłam się trochę do przodu i zauważyłam lekki uśmiech na twarzy władcy. Len mrugnął do mnie pokrzepiająco i uciekł spojrzeniem. Nieśmiało pociągnęłam łyk ze szklanki. Do niczego niepodobne, jakiś sok niby rosół, tylko czerwony. I można tylko mieć szczerą nadzieję, że posmak hemoglobiny mi się tylko przywidział. Odwróciłam się z powrotem w kierunku Lena, ale zasłonił go nachylający się nad stołem wampir, z namaszczeniem grzebiący widelcem w półmisku parujących schabowych.

Tymczasem na stole pojawiła się opleciona butla z szyjką z ciemnego szkła, zamknięta szerokim korkiem. Machinalnie poszukałam spojrzeniem otwieracza, ale jeden z wampirów wsadził w korek parę długich, lekko wygiętych białych kłów z górnej szczęki. Weszły jak nóż w masło. Pewne problemy pojawiły się przy uwalnianiu korka, ale i tu poradził sobie z obojętnością zawodowca, od niemowlęctwa mającego do czynienia zarówno z szyjkami panien, jak i butelek. W pobliżu stały delikatne pękate kielichy na wysokich nóżkach i butelka zabulgotała melodyjnie, pozbywając się zawartości. Mnie poczęstowano jako pierwszą, a potem napełniono kielichy zaczynając od przeciwnego krańca stołu, przy którym siedzieli władca i Starsi.

Kielich rzucał na obrus rubinowy cień. Len podniósł go w dłoniach jak pąk pąsowej róży.

– Wolho, pani zdrowie. Niech będzie ono tak samo mocne jak pani panowanie nad sobą.

Wampiry wypiły moje zdrowie z zatrważającym wręcz entuzjazmem. Wino okazało się gęste, cierpko-słodkie, z posmakiem liści wiśni i czarnej porzeczki. I krwi.

 


<27 >