Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 28>|>

Zawód Wiedźma tom II (fragment)

 

 

 
O KSIĄŻCE

Jak mówi stare przysłowie, gdzie mag nie może, tam... magiczkę pośle. Zasada ta obowiązuje także w drugim tomie opowieści o W. Rednej - nie takiej znowu wrednej – adeptce VIII roku Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.

Jej „wiedźmowatość” ma niezwykły talent do magii, nieprzeciętną intuicję i wściekłą inteligencję. Zawsze czyta cudzą korespondencję. Wiedzy tajemnej używa z wielkim hukiem. Widywana jest wyłącznie w złym i podejrzanym towarzystwie. Ostatnio: trolla-najemnika, w bagnie z zombie, u oszalałego nekromanty, wśród szumowin-wałdaków. Typowa kobieta, ze słabością do czarusia typu “blond Bond”. Idzie za nim na koniec świata, choć wie, że to...wampir. Jak każdy facet?

Wygrała już bitwę z arcymagiem, który zabrał spokój Dogewie, krainie wampirów. Przed nią prawdziwa wojna. Nie dane jej spokojne zdobywanie dyplomu. Od momentu, gdy władca Dogewy przybywa do Starminu na turniej łuczniczy, wypadki toczą się z prędkością lawiny...


(Fabryka Słów)


 By nie dopuścić do zamieszek, zapobiegliwy władca Belorii wyznaczył na miejsce turnieju łuczniczego, konkursów i zabawy porządnie ogrodzone targowisko na skraju miasta, gdzie w niedziele handlowano hurtowo i detalicznie. Ze środku placu uprzątnięto śmieci, postawiono toporny drewniany pomost dla sędziów, coś przypominającego chwiejne drabiny dla heroldów oraz wspaniałe, obite brokatem i jedwabiem podwyższenie, na które wpakowano zapasowy tron z królewskiego magazynu, doprowadzając do niego odpowiednio długi czerwony dywan. Tron i dywan bronione były przez ośmiu halabardzistów i czterech gwardzistów z mieczami – bo może jakiś przestępca-terrorysta podłożyłby gwóźdź albo pineskę pod królewskie siedzenie?

Zostawiłam kobyłę uwiązaną i ze złośliwą satysfakcją zapłaciłam stajennemu pieniędzmi danymi mi przez mistrza na oprowadzanie i zabawianie władcy Dogewy Rozejrzałam się. Do turnieju łuczniczego jako takiego już wszystko było gotowe – dystans był wymierzony, tarcze rozstawione, łuki i strzały leżały na stole koło linii, a przy stole sędziowskim trwały zapisy uczestników. I tuż obok, w namiocie błaznów, gapie ćwiczyli strzelanie z kiepskich łuków. Nagrodą dla zwycięzcy był kogut, a przyjemność kosztowała całe dwie monety. Pokręciłam się trochę przy wejściu, ale progu nie przestąpiłam.

Ostatecznie to nieładnie tak wyrzucać cudze pieniądze w błoto, poczekam na Lena.

I w tym momencie przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Uczestnicy turnieju mieli możliwość oddania trzech strzałów próbnych i to całkowicie za darmo! Nie, żebym tak jakoś szczególnie dobrze strzelała, ale celując do nieruchomej tarczy chybiałam rzadko – co prawda w sam środek trafiałam w najlepszym przypadku raz na dwadzieścia. Ale przynajmniej sama się zabawię i innym dostarczę rozrywki. Bez większych problemów udało mi się pozyskać drewniany, krzykliwie pozłacany znaczek uczestnika, po czym zagłębiłam się pomiędzy stragany. Kalecy i głupki pętali się pod nogami, z płaczem łapiąc zamożniej wyglądających przechodniów za sakwy i poły ubrania. Obnażali mistrzowsko wykonane wrzody i strupy i próbowali wyżebrać „menkę na jedzenie”. W odpowiedzi na moją odmowę i kontrpropozycję szybkiego i darmowego wyleczenia biednych cierpiących z ich straszliwych chorób, żebracy jak jeden mąż cofali się w przerażeniu i błyskawicznie znikali w tłumie.

Na straganach handlowano na całego. Na Święto Plonów przyjechała cała Beloria i połowa Wolmenii, przy czym każdy z obecnych miał nadzieję coś sprzedać albo kupić na pamiątkę tego wspaniałego dnia. I niechajby chociaż okazyjnie. Spytałam o cenę jabłek i nie uwierzyłam własnym uszom. Jeszcze wczoraj za te same pieniądze można było kupić nie trzy funty, a cały pud. Dobrze chociaż, że za patrzenie nie musiałam płacić, więc te wszystkie nieskończone ilości butów, futer, łapci, mioteł, broni tnącej i strzelającej, piramidy owoców i stosy warzyw, statki kuchenne, konie, malowane zabawki, dywany, bielizna i kiepskie obrazy bardzo szybko zaczęły mieszać się przed moimi oczami.

Ostrzyżony czubek Łebkowej głowy z wygoloną na potylicy gwiazdą – cechowym znakiem wyroczni – zobaczyłam z daleka, jeszcze idąc sąsiednim rzędem. Łebka prorokował raz na czas jakiś, egzaminy zawalał regularnie, ale w zeszłym roku to właśnie on przepowiedział pojawienie się komety i epidemię cholery w prowincjach północnych. Chaotyczność Łebkowych przepowiedni nie pozwalała mu przenieść się na dziewiąty rok, a już na siódmym spędził dwa lata, póki nie uszczęśliwił wykładowcy nowiną o pladze szarańczy. Mimo podjętych środków zaradczych szarańcza zjadła wszystkie plony i bez chociażby jednego słowa podziękowania dla agronomów odleciała do ciepłych krajów.

Łebka kupował śliwki. Przywitałam się i stanęłam za plecami wieszcza, co dało mi możliwość obejrzenia sobie procedury ważenia, a raczej obważania – jeżeli pięć śliwek waży pięć funtów, to warto jest zastanowić się, jakie one mogą mieć pestki – chyba przynajmniej z ołowiu! Chłopak zachowywał tragiczne milczenie aż do chwili, gdy handlarka zakończyła manipulacje opiłowanymi ciężarkami i wyczekująco wpatrzyła się w klienta.

– Psze pani... – nieoczekiwanie smętnym i grobowym tonem jęknął wieszcz. – I co czynicie, psze pani? Na co wam te grosze, i tak jutro umrzecie, psze pani...

Pulchniutka rumiana baba w kwiecie wieku tak naparła piersiami na ladę, że śliwki zaczęły z chrzęstem pękać.

– A bo niby co? – spytała tępo.

Łebka westchnął znacząco, położył na wolnej szali wagi wymaganą opłatę i zaczął powoli wkładać odważone śliwki do obszernej torby na ramieniu.

– Żegnajcie – powiedział ze smutkiem, zbierając się do odejścia.

– O nie, czekaj no, wiedzący! – Baba złapała Łebkowy rękaw z desperacją tonącego. – Tego, czekaj chwilę, no!

Wieszcz melancholijnie posłuchał, cały czas nieobecnym wzrokiem wpatrując się w pustkę przed sobą. Handlarka szybko wsypała do torby garść śliwek, dużych i niebieskawoczarnych. Łebka nie przeszkadzał.

– Z czego mam umrzeć niby, tego? – Baba błagalnie wpatrywała się w bladą, dotkniętą przez ducha wieczności twarz Łebki. – Od urodzenia żem nie chorzała, trzech mężów przeżyłam, dziatek nie policzyć, do zmroku wczoraj śliwki obtrząsałam i nic, nawet w krzyżu nie łupie, a ty bajasz – umrę.

– Los – enigmatycznie westchnął Łebka, pomagając babie wypełnić torbę wybornymi owocami. – Jak komuś w gwiazdach zapisano... Hej, tę nie, nadgniła jest!

– A co w tych gwiazdach pisane, no?

Łebka wytrzymał pauzę, w trakcie której wypełnialiśmy torbę już na sześć rąk.

– Odsłania się... – Wieszcz zatoczył oczyma i sugestywnie zazgrzytał zębami. – Widzę... Deski... Woda... Mętna, zielona... Płynie kadź z ługiem... Spodenki... Białe... W kwiatuszki... Niezapominajki...

Parsknęłam, na co Łebka ostrzegawczo ścisnął moją rękę. Ale baba, poszarzała na twarzy i zagubiona, nieusłyszała niczego, całkowicie wciągnięta przez koszmarne, acz barwne proroctwo.

– Uciekają rybki... – kontynuował wieszcz. – I opada... Opada na piaseczek... Białe ciało!

Ostatnie zdanie Łebka wrzasnął tak, że handlarka aż podskoczyła.

– Oj, bogowie w niebiosach! – zamamrotała. – Dyć to mostki naprzeciw mojej chaty, a ja akurat zamiarowałam z rana bieliznę uprać. I moje majty ukochane, z sukna zamorskiego, prezent od świekra... Ludziska kochani, cóż to się dzieje! Żem prawie uświerkła, ale dzięki niech poćciwemu człowiekowi będą, poratował! I żebym jeszcze kiedy się do tych mostków zbliżyła, to w życiu! Dziękuję, wiedzący, serde... E? Wiedzący? Gdzieś ty znikł?

Ale po nas już od dawna nie było śladu.

Siedzieliśmy w cieniu krasnoludzkiego namiotu, skąd doskonale widać było pomost dla heroldów, i z ciekawością obserwowaliśmy chaos panujący na placu.

– Jeżeli ona oszukuje, to czemu ja nie mogę? – filozoficznie rozważał Łebka, powoli rozłamując wzdłuż bruzdki soczystą i pomarańczową w środku śliwkę.

– No dobra, ale skąd takie szczegóły? Kwiatuszki, niezapominajki...

– A to jest tajemna wiedza magiczna – pouczył mnie wieszcz. – Częstuj się. I bierz więcej, nie krępuj się, niepotrzebne mi aż tyle. Imć grubaska się hojna zrobiła. Coś czuję, że się odegra na innych klientach. Dobra, czas na mnie. Muszę jeszcze przed turniejem to i owo kupić, bo potem kramy będą zamknięte.

Przez jakieś dziesięć minut siedziałam w samotności, obserwując z ciekawością jak namolny handlarz tkanin próbuje opchnąć drobnej delikatnej kobiecie kawał płótna w paskudnym szarozielonym kolorze w czarne ciapki.

– Ale nie podoba mi się ten odcień! Jest jakiś taki trupi! – oponowała kobieta.

– No to niech weźmie na całun! – natychmiast znalazł się handlarz.

Kobieta przeżegnała się przesądnie i trzykrotnie splunęła przez lewe ramię.

Niestety, nie miałam okazji śledzić tego dialogu do końca – na mnie, cień i śliwki natrafił Wal, uzbrojony po zęby i najeżony po koniuszki palców.

– Co, foczka, tak siedzisz?

Plunęłam w niego pestką.

– A ty co?

– A tak żem ciekaw, ile zdążyłaś wypić z butelki, zanim poznałaś mydliny

Roześmiałam się głośno, rozsypując śliwki.

– Ale żeście mi pomogli... A ja się dziwiłam, że mistrz się aż tak wkurzył!

– A co, dla niego kupowałaś?! – szczerze przeraził się Wal.

– No przecież nie dla siebie – uniknęłam bezpośredniej odpowiedzi. Gęba trolla pobladła, a potem pozieleniała jak młody kabaczek. Wal wolałby wyzwać na pojedynek legion demonów niż zrobić takie świństwo najpotężniejszemu arcymagowi Belorii. – Weź się uspokój, upiekło wam się. Wzięłam wszystko na siebie.

– Jesteś prawdziwym kumplem! – Wal odetchnął z ulgą. – Mam u ciebie dług. Jak chcesz, możemy pójść do straganów ze słodyczami? Kupię ci obwarzanka.

– Nie, dzięki. Niedługo mój przyjaciel ma przyjść.

– No to co? Złamię mu rękę, to się odczepi. – Troll beztrosko machnął ręką.

– Że niby Lenowi?

Wal znowu zrobił się zielony.

– Wa-wa-wampir?!

– No i co takiego? Wampira nie widziałeś?

– O to chodzi, że widziałem. – Troll dziko pokręcił głową. – Nie to źle, że wampir, w łóżku i tak jeden ghyr. Ale ten wampir... Foczka, jak stoisz z historią?

– Źle. Cały czas się w jakąś pakuję – zażartowałam niewesoło.

– A „piętnasta wojna” coś ci mówi?

– Wojna ludzi z wampirami. Skończyła się rozejmem po tym, jak po stronie wampirów opowiedziały się elfy, krasnoludy i reszta nieludzi, jak również przeważająca część Konwentu Magów – wyrecytowałam z pamięci.

– A przed rozejmem był ghyr – podsumował Wal. -Wampiry walczyły jak mrakobiesy Na jednego zabitego przypadało czasem aż dwudziestu ludzi, ale jednak powoli zyskiwaliście przewagę, wyłącznie przez liczebność. A teraz popracuj mózgownicą. Przed tą wojną na dziesięć wampirów trafiał się jeden białowłosy. Po – jeden na dwa do trzech tysięcy. Dotarło?

– Dotarło. Białowłosi ginęli częściej.

– Jak myślisz, czemu?

– Nie umieli się bić? – zasugerowałam.

– Na odwrót. Umieli. I walczyli w pierwszych szeregach. Białowłosi są nie tylko telepatami i sędziami. Są też urodzonymi wojownikami stworzonymi do bitwy. Takiej na śmierć i życie, nierównej. Znacznie przewyższają zwykłe wampiry siłą, zwinnością i żywotnością: mogą przez jakiś czas walczyć z rozprutym brzuchem, przebitym sercem, po utracie dziewięciu dziesiątych krwi. Walczą bez litości dla siebie i innych, no i zwykle opuszczają pole bitwy w kawałkach. Więc jeżeli Len zostawił Dogewę, to wniosek prosty – sprawa wagi państwowej – czyli komuś obiją mordę.

Nie uwierzyłam trollowi.

– Bzdura. Przyjechał na turniej łuczniczy.

– Moraan! – Wal z frustracją splunął pod nogi. – A ja tak bardzo chciałem wziąć udział!

– To co ci teraz przeszkadza?

– Stanąć na drodze władcy? Co to, to nie. I ghyr z tą całą nagrodą.

Znając miłość trolla do pieniędzy, a szczególnie łatwych pieniędzy, poważnie się zaniepokoiłam.

– Przecież on nie zamierza kombinować z wynikami, prawda?

– Nie, mało prawdopodobne – ze wstrętem wzdrygnął się troll. – Mordę można obić i po turnieju...

Pomiędzy nami przecisnęła się handlarka z tacą pasztecików na miodzie.

– Komu pasztecik? – wrzasnęła, niebezpiecznie żonglując tacą. – Z pieca, z żaru, miedziaka za parę!

Kupiliśmy. Handlarka znikła tak samo błyskawicznie, jak się pojawiła, bo w przeciwnym razie to ona skończyłaby z podbitym okiem. „Z pieca, z żaru” te paszteciki były w najlepszym razie przedwczoraj.

– Wal, masz nierówno pod sufitem, czy jak? Len jest doskonałym strzelcem. To zupełnie oczywiste, że chce spróbować szczęścia. Ja też.

– Bierzesz udział? – zdziwienie Wala nie miało granic. – Czy ty potrafisz chociaż łuk w rękach utrzymać?

– Bojowego to nie – przyznałam uczciwie. – Ale to nic, będzie nawet ciekawiej. Zobaczymy, co powie Len, gdy znajdę się po przeciwnej stronie.

– A, w takim razie jestem w drużynie. – Troll poweselał. – Jakby co, to mnie osłaniaj. A w ogóle powinnaś być z nim ostrożniejsza. To nie człowiek.

– Wiem.

– Nie wiesz. Foczka, uwierz mi, kto jak kto, ale ja się na wampirach znam. Len to maszyna zniszczenia, doskonała i bezlitosna. Widziałem tego wampirzynę w akcji, nieźle go wyuczono – tak samo dobrze walczy obiema rękami, z miejsca strzela z łuku i kuszy, potrafi kantem dłoni przeciąć zahartowany miecz i gołą ręką wydrzeć serce przez kolczugę. A jeśli się wścieknie, to jak mówią wieśniacy na wschodzie „portki w garść i chodu”, póki tyłek cały. I nie chichocz mi tu, a słuchaj fachowca. Potem nie będzie ci tak wesoło.

– Żeby Len się wściekł? – zaśmiałam się w głos. – Przez dwa tygodnie próbowałam go wyprowadzić z równowagi i nic. Prędzej legendarny pustelnik ze Starminu wpadnie sobie do Wesołego Bysia!

– Po długiej wstrzemięźliwości łatwiej o grzech. Ja bym na twoim miejscu kupił parę amuletów. Na wszelki wypadek. A co za pustelnik? W samotni nad rzeczką, koło kobiecego klasztoru? A ja się głupi zastanawiałem, czego on tam w nocy kopie i wiadrami zrzuca ziemię z urwiska...

– Jakie amulety? Jestem magiczką!

– Swojej kobyle to opowiadaj. Białowłosi są niewrażliwi na bezpośrednie ciosy magiczne. Amulety są znacznie pewniejsze, ale i to bez żadnej gwarancji. A Lena znam już nie pierwszy rok. Uparty jest jak wagurc. Nawet narzeczona nie potrafi go upilnować.

– Narzeczona? – Z trudem utrzymałam się na nogach. – To on ma narzeczoną?!

– Potem. – Wal odskoczył na bok i błyskawicznie zniknął w tłumie.

– I oto jestem. – Len wyglądał doskonale. Nowa, nabijana ćwiekami skórzana kurtka leżała na nim bardziej elegancko niż na manekinie wystawowym. Ciemnobrązowe spodnie z miękkiej jeleniej skóry dokładnie opinały wąskie biodra. Przystojna męska twarz i rękojeść wiszącego za plecami miecza wskrzeszały w pamięci obrazy bohaterów eposów. Czułam się wręcz nieswojo, stojąc przy jego boku, ponieważ miejsce to prawowicie należało do oślepiającej blondynki z nogami zaczynającymi się w okolicach uszu i figurą driady. – Doskonale wyglądasz, driada ci do pięt nie dorasta... Ha, nie mów, że dołączyłaś do grona moich konkurentów?

– Len! A ty znowu swoje? Nie waż się więcej tego robić!

– Wolho, nie rozumiesz, o co prosisz – powiedział tonem jednocześnie oskarżycielskim i skarżącym się. – Nie wkładam w czytanie myśli żadnego wysiłku, to dla mnie tak samo naturalne, jak widzenie i słyszenie. Nie mogę słuchać i nie słyszeć, widzieć i nie zauważać.

– Mógłbyś chociaż udawać, że nie zauważasz.

– Zwykle tak właśnie robię – odparował, podając mi ramię. Gest ten tak bardzo mnie zdumiał, że przerażona rozejrzałam się na boki. Na targowisku zjawiło się całe mnóstwo zakochanych par, w związku z czym lepiej lub gorzej potrafiłam sobie wyobrazić, jak wygląda dwuosobowa konstrukcja, którą miałam dopełnić. Mimo to jeszcze ani razu nie miałam okazji chodzić pod rękę z wampirem i gryzło mnie niewyraźne podejrzenie, że niczym dobrym to się nie skończy.

Póki ja się zastanawiałam, a Len cierpliwie i poważnie oczekiwał, znalazł się jeszcze jeden chętny na moje urocze towarzystwo.

– Mała, ten odpicowany bufon ci przeszkadza? – usłyszałam za plecami. Len nieprzyjemnie zmrużył oczy. Odwróciłam się powoli. Nachalnie mrugał do mnie pryszczaty typ, ewidentnie wyglądający na bandziora i uśmiechający się na szerokość wszystkich swoich piętnastu spróchniałych zębów. Delikwent pokazowo napinał bicepsy i tricepsy, a jego skórzana kamizelka wyraźnie trzeszczała w szwach. Na smukłego wampira popatrywał z nieukrywaną pogardą.

– No to jak, malutka? Zostaw tego bękarta i chodź ze mną, dobrze o ciebie zadbam!

– Z panem to mogę pójść na cmentarz, ale pod warunkiem, że pana będą nieśli, a mnie wynajmą do przybicia wieka – odpowiedziałam z godnością, na wszelki wypadek cofając się pod ochronę szerokich ramion i skrzydeł wampira.

Typek wygłosił trzy niecenzuralne słowa i zakasał rękawy.

Od kiedy skończyłam lat dwanaście, marzyłam o przystojnym i silnym rycerzu bez wady i skazy, który będzie potrafił ułożyć moich prześladowców w schludny stosik. Koło piętnastki czułam się już mniej więcej pewnie w magii obronnej, w związku z czym konieczność posiadania obrońcy znikła. Niby po co komu facet, jeśli sama możesz dać godny odpór?

Zupełnie niesłusznie. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie przyjemne uczucie – stać sobie za plecami mężczyzny, który walczy za ciebie. Stać i chichotać, mając pewność, że on zwycięży.

Len spokojnie złapał pryszczatego za kołnierz. Tamten powiercił się trochę, potem stanął na palcach, oderwał od ziemi i zaczął kiwać w powietrzu czubkami butów.

– Co żeś powiedział? – uprzejmie zapytał wampir.

– G...gówno – wychrypiał pryszczaty, nieco przyduszony kołnierzem.

– Miło pana poznać.

Len odwrócił się do mnie, nie zwalniając chwytu.

– Gdzie tu jest najbliższy rynsztok? – zapytał.
Pokazałam.

– Obawiam się, że nie doleci – z udawanym wahaniem westchnął wampir, szacując odległość do rynsztoka.

– A spróbuj.

– Nnie, proszę... – wychrypiał typek o dziwacznym imieniu.

– Ryzyko to wspaniała sprawa – ciepło wyjaśnił pryszczatemu Len. – Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje... ścieków.

Tak pożegnany pochlipujący ze strachu typ wzniósł się w powietrze i trafił akurat w środek rynsztoka. Ten ostatni okazał się wcale nie taki głęboki, w związku z czym pryszczaty, dokładnie jak produkt metabolizmu o tym samym imieniu, nijak nie chciał utonąć, a pluskał się i wiercił w kółko.

Len znowu zaproponował mi ramię. Wdzięcznie je przyjęłam.

Najkrótsza droga do placu przebiegała wzdłuż straganów rybnych, nad którymi unosił się straszliwy smród. Moim skromnym zdaniem świeża ryba nie miała cienia szansy tak pachnieć. Pod nogami plątały się bezdomne koty, handlarze jeden przez drugiego nawoływali klientów, przerzucając z dłoni w dłoń smętne tuszki o wytrzeszczonych oczach. Ledwie zdążyliśmy wydostać się na oczyszczone miejsce, gdy z daleka doleciały dźwięki trąbek i przez szeroko otwarte wrota targowiska wjechała królewska karoca. Białe konie z klapkami na oczach biegły zgranym paradnym kłusem. Karmazynowe pióropusze tańczyły jak płomienie na wietrze. Na drzwiach pozłacanej karocy na rzeźbionym herbie splotły się żubr i niedźwiedź. A zza zaciągniętych zasłon co i rusz spoglądało podejrzliwe oko monarchy.

Karocy towarzyszyła ósemka rycerzy na gniadych koniach w srebrzystych czaprakach zdobionych złotymi koniczynami. Kolczugi dzwoniły, kopyta stukały, rycerze próbowali schować się za tarczami przed deszczem

kwiatów z kroplami zgniłych pomidorów (w każdym tłumie znajdzie się przynajmniej kilka osób niezadowolonych z obecnego rządu). Wszystko było wyjątkowo uroczyste.

Karoca zatrzymała się na skraju czerwonego dywanu, gdzie zawczasu zebrali się wszyscy mający jakiś udział w sprawach rządowych, wliczając w to pierwszego ministra i mojego mistrza. Trębacze zagrali trzy akordy na bis i bogato odziany burmistrz z głową pochyloną na znak szacunku otworzył drzwiczki karocy. Jako pierwsi, z obawą rozglądając się na boki, wyleźli barczyści strażnicy, gotowi w razie czego natychmiast zanurkować z powrotem. Tłum powitał ich serdecznie – dzikim gwizdem i głąbami kapusty. Przyjąwszy na siebie główny cios, strażnicy rozstąpili się. Z karocy wyskoczył srebrzysty mopsik i natychmiast uniósł łapkę nad butem wyciągniętego jak struna ministra obrony. Po mopsiku mieliśmy w końcu szczęście zobaczyć monarchę jako takiego. Jego wysokość król Naum obdarzył poddanych fałszywym uśmiechem (tłum zahuczał z niezadowoleniem – od rana krążyły plotki, że jego wysokość będzie rozdawał jałmużnę i nawet wypuścił w tym celu tysiąc kładni w srebrnych monetach), przedefilował do tronu i z widoczną ulgą na nim zasiadł. Po obu stronach tronu natychmiast pojawiły się dwie oślepiająco rude ślicznotki, ni to ochroniarze, ni to faworyty.

Jako ostatnia z karocy z wielkim trudem wydostała się zapomniana przez wszystkich królowa Weronika. Z pogardą odtrąciwszy rękę pierwszego ministra zaplątała się w fałdach sukni i prawie upadła. Rycerz, który we właściwej chwili podtrzymał ją za łokieć, obdarowany został ciepłym i wiele obiecującym uśmiechem.

Królową doprowadzono i posadzono na bogato zdobionym krześle koło tronu, ministrowie i ochrona zajęli flanki, naród wyczekująco zagapił się na potęgi tego świata, a mopsik wskoczył na ręce królowej i dumnie uniósł paskudny pyszczek.

– Moi wierni poddani! – zaczął król, podnosząc rękę.

„Wierni poddani” ucichli, z uwielbieniem patrząc na woreczek leżący koło prawej ręki monarchy.

– W ten piękny dzień – kontynuował Naum – zebraliśmy się tutaj, by wynagrodzić zasługi najdzielniejszego z dzielnych, żywiąc wielką nadzieję, iż dowiedzie on swych umiejętności w uczciwym pojedynku łuczniczym.

Król zrobił pauzę, w czasie której skarbnik z szacunkiem i ukłonem włożył w wyciągniętą na oślep rękę długi pakunek.

– Nagrodą w turnieju będzie... – król efektownie ze rwał z pakunku skórzaną płachtę – ...miecz wielkiego bohatera wszystkich czasów i narodów, sławionego w legendach i balladach rycerza, Uliona Smokobójcy!

Tłum wybuchł gwałtownym aplauzem, chociaż miecz ewidentnie najlepsze czasy miał już dawno za sobą – wyszczerbione tępe ostrze było na wskroś przerdzewiałe, rękojeść ze skóry smoka solidnie poobcierana i tylko kamień w głowni nadal palił się równym, szlachetnym, niebieskim blaskiem.

 


< 28 >