Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wstępniak

<|<strona 02>|>

Wstępniak

 

 

Jak śpiewał poeta: się przewróciło, to ma leżeć. Ze sprzątania nigdy nic dobrego nie wynikło. Ale jak się baby uprą, to sami wiecie, rozumiecie... A było to tak...

Że coś jest nie tak, stwierdziliśmy nawet szybko, po tym, jak zaczęły znikać marchewki. Kiedyś się tego walało tu i ówdzie tyle, że się przyzwyczailiśmy. Ot, warzywo takie udomowione. Niby do czynszu się nie dokłada, ale też jeść nie woła, więc niech se mieszka. Ale przyszedł taki dzień, kiedy Szefowa otworzyła, no nie bez pewnej takiej nieśmiałości, swoją szufladę. I w krzyk! Że była marchewka i nie ma. Że zostało trochę przywiędłej naci i ślady zębów. Że ona do marchewki zdążyła się była przywiązać, a tu nie ma i tyle. Sekretaż też coś tam bąknęła, że miała taką fajną, odchowaną, jako przycisk do papieru, a tu od tygodnia ślad po niej zaginął. No i dalej to poszło lawinowo. Rozumiecie, kobietki jak się zaczną nakręcać, to już nie zatrzymasz. Z siłą wodospadu czy jakoś tak. Facet potrafi się zatrzymać w pewnym momencie, powstrzymać cisnące się na usta złe słowo, pomyśleć o konsekwencjach. Ale one – gdzież tam! No i padło. Porządki. Że niby wiosna, że niby dawno nie było (ale też nowina! Nawet OjZet nie pamiętał, żeby kiedykolwiek się to w takiej porządnej redakcji przytrafiło), ot, takie bezsensowne argumenty. A potem to już była masakra.

Myśleliśmy, że trąba powietrzna, jaka w tych okolicznościach powstała, zatrzyma się, kiedy znaleźliśmy gdzieś królika, znanego miłośnika marchewek i domniemanego sprawcę całego zamieszania. Ten puchaty obiekt był widziany ostatnio na Wielkanoc A.D.2007, pamiętacie, wtedy co wysłaliśmy Kudłatego do spalenia kościoła. Na szczęście nic nam wtedy nie udowodniono, a wszystko zwaliliśmy na protesty przeciwko Papieżowi NiePolakowi. W każdym bądź razie stworzonko zostało wówczas solidnie przymocowane do koszyka i zakopane gdzieś, coby spalonym futrem nie dostarczać organom ścigania materiałów dowodowych. Powiada jednak pismo: „Jest czas zakopywania i jest czas odkopywania”. A w redakcji pismo wszyscy znają. Tak więc już po chwili Sekretaż zakrzyknęła triumfalnie – Mam cię! – i wyciągnęła spod wielkiego stosu papierów nasz zaimprowizowany świąteczny koszyk. Bliższe oględziny, niestety, oddaliły zarówno widmo zakończenia sprzątania, jak i zlikwidowały poszlaki wskazujące na winę królika. No cóż, nie pamiętamy już, kto przytwierdzał pluszaka do koszyka, ale otrzymać powinien za to pochwałę z wpisem do rozkazu przynajmniej. Profesjonalna robota. Nie miał zwierzak najmniejszych szans wydostać się samodzielnie.

Chwycił Kudłaty swój miecz obusieczny i zamachnął się nim straszliwie, i ciął z finezją godną starożytnego herosa. I wyskoczył uwolniony królik ze swojego więzienia, i rzucił się na szyję swemu zbawcy, i pocałunek słodki na policzku jego złożył. Bajka normalnie...

Chociaż, jakby się zastanowić, to chyba nie było tak różowo. Nie, złe określenie. Bo właśnie różowo było. Tylko nie w takim znaczeniu, jak myślicie, albo jak ja myślę, że myślicie...

Zakręciłem się chyba. To przez tego skocza, co mi maseczkę przymocowali, czasami mam problemy z wysławianiem, więc zacznę jeszcze raz: był miecz i był Kudłaty. Z tą finezją to trochę przesadziłem. Zamach za to był zaiste solidny. Z rozbiegiem. W tym pędzie zaczepił jednak nasz dzielny wojownik o patelnię i narobił bałaganu. Sami wiecie, stary olej na podłodze i na gustownym wdzianku naszego latającego, długi ślizg, rozpaczliwe machanie rękami w celu utrzymania stabilizacji ślizgu, dłoń cały czas kurczowo trzymająca oręż, a na końcu trasy sterta papierzysk i ten nieszczęsny pancerny koszyk. Przecięty na pół. A w środku mała, drżąca, różowa kuleczka. Z uszami. A potem to już wszystko działo się jednocześnie. Karmienie marchewkami (ale zęby!), Kudłaty wygrzebujący się ze stosu i ogłaszający wszem wobec, że właśnie odnalazł ten słynny zaginiony konkurs, Vąpierz strojący fochy, że mu się batysty i jedwabie poplamiły. No i nieustający pisk Szefowej, że jak mogliśmy zapomnieć, że jakie to piękne i łurzowe, jakie słodziutkie, że maskotka redakcji, że teraz już będzie dobrze, że marchewki znowu będą, że świetlana przyszłość przed nami. Tylko Worek Cebuli sabotował festiwal radości, pomrukując z kąta, że skoro nie mogło wyleźć z koszyka, to i marchewek nie mogło zjadać.

To łurzowe cały czas popiskiwało coś o przeznaczeniu, o wielkiej miłości, o drugiej połówce (przy tym fragmencie to się nawet OjZet uaktywnił na chwilę), o poszukiwaniach i takie tam. Że miało sen, że gdzieś blisko jest Oblubieniec, że trzeba szukać i że ono jeść nie będzie, bo z tęsknoty usycha. Mnie tam w akwarium nie ruszało, szkło pochłania widać promienie empatii, ale piękniejsza część redakcji filtrów nie posiadała.

A potem wróciliśmy do sprzątania.

Znaczy było tak. Ja tam od zawsze w swoim akwarium mam porządeczek. Żwirek poukładany warstwami o odpowiedniej granulacji, kamyki posegregowane według kryterium składu chemicznego, resztki wyschniętej roślinności posłużyły do wybudowania skromnego, ale własnego schronienia. Czyli, jakby nie patrzeć, czuję się pewnym ekspertem od porządkowania. Tak więc pokrzykiwałem co chwila, podając gotowe rozwiązania problemów, co i gdzie poukładać i jakie stosować kryteria segregacji. Wszystko, rzecz jasna, zgodnie z zasadami ergonomii i funkcjonalności. Ale wiecie co? Odkryłem zadziwiającą czterdziestą drugą cechę szkła. Filtruje także dobre rady. Po jakimś czasie pozostało mi już tylko bezsilnie przyglądać się całemu zamieszaniu.

Łurzowe małe biegało od sterty do sterty i wszystko obwąchiwało, Szefowa z Sekretaż ganiały za łurzem i rozgrzebywały co bardziej obiecujące sterty, Kudłaty zbierał butelki do wora i przeliczał wszystko z OjZetem na fundusze, jakie uzyska w punkcie skupu, Worek Cebuli został brutalnie przeniesiony do innego kąta, Virusowi ktoś umył szalki Petriego i przygotował nową pożywkę na odkopanym w jednej z szuflad agarze. Wcięło gdzieś tylko latającego. Jednym słowem ruchawka panowała zdecydowanie niepodobna do redakcji. Na efekty nie trzeba było więc długo czekać.

Szefowa znalazła dziurę! W ścianie. Na poziomie podłogi. Taką tradycyjną, jakie robią myszy. Znaczy prawie taką. Ta była trochę większa i miała podłużny kształt ze zgrubieniem pośrodku. Jakby jakieś stworzenie zrobiło sobie otwór wejściowy na wymiary swoje i niesionej w zębach marchewki. Poczuliśmy zew krwi. To musiało być to! Pierwotny cel poszukiwań. Szybko opracowaliśmy plan zasadzki. Szczerze mówiąc, to Worek Cebuli zazgrzytał, zachrzęścił i wypluł wydrukowany na łupinie plan. Były tam marchewki, linki stalowe fi=0,5, mechanizmy zębate podłączone do bateryjki i czegoś migającego diodami. Całość połączona była z włącznikiem światła. Aluzję zrozumieliśmy. Szybko został zmontowany odpowiedni układ, przed norą pojawiła się marchewka, światło zgasło. Pozostało tylko czekać. W ciszy. Więc czekaliśmy, prawie w ciszy, bo Kudłaty cały czas brzękał butelkami i układał sagę o odnalezieniu zaginionego konkursu. Staraliśmy się go ignorować.

W pewnym momencie usłyszeliśmy chrobot mechanizmu zębatego, zobaczyliśmy migające diody. A kiedy zapaliliśmy już światło, zrozumieliśmy wszystko. Wszak łakomstwo chomików jest wręcz legendarne. I żadne z tych stworzonek nie przepuści marchewkowej okazji, samej pchającej się do pyska. Śmigające przez przestrzeń pokoju fotony (czy też fale – spory na ten temat trwają) ukazały nam drugie już dzisiaj puchate stworzenie. Próbujące w panice uciec do nory. Z marchewką w pysku. Teoria powstania specyficznego kształtu nory potwierdziła się w ten sposób całkowicie. Na szczęście stalowa linka fi=0,5 zadziałała jak trzeba i już po chwili Szefowa trzymała marchewkę wraz z przyczepionym do niej gryzoniem w swoich szpo... (ał, to bolało!), dłoniach znaczy. Przesłuchanie było szybkie i wydajne. Chomik zeznał, co następuje. Działalnością wykradczomarchewkową w redakcji zajmuje się już od dłuższego czasu, w zamian za to snując po nocach opowieści z dalekich krain. A wszyscy myśleli do tej pory, że to tylko sen. No jak to wszystko się pięknie rozwiązuje... W świetle zdobytych faktów chomik został wciągnięty na spis inwentarza redakcji i dostał przydział lokalu mieszkalnego w szufladzie pod akwarium.

Ale to jeszcze nie koniec sensacji. Normalnie to w redakcji nudą wieje. Praca, praca i jeszcze raz praca. Fascynujące wydarzenia nie pchają się więc zazwyczaj, ustawiają się widać w kolejce i dopiero jak się ich nazbiera, atakują gromadnie. I teraz właśnie przyszła kolej na odkrycie zielonego.

Podobno w każdej porządnej gazecie, czasopiśmie, redakcji znaczy, jest chochlik. Każdy ma jednak takiego chochlika, na jakiego zasłużył. Jeśli ta teoria jest prawdziwa, to my musieliśmy nieźle narozrabiać.

Po incydencie chomikowym porządki ruszyły dalej. I nawet szybciej, bo nowy nabytek okazał się całkiem przydatny jako zbieraczka do kużu. Ba! Nawet z kużołakami sobie potrafił poradzić. Byle jeden na jednego. I wszystko szło spokojnie ku świetlanej i uporządkowanej przyszłości do czasu kiedy to Szefowa wzięła się za odkurzanie stojącej w kącie od zamierzchłej przeszłości statuetki. Ja zawsze myślałem, że to starosumeryjskie bóstwo, coś na kształt fauna skrzyżowanego z ropuchą, Kudłaty twierdził, że to zdecydowanie coś wikińskiego i nie pozwalał wywalić paskudztwa za okno. A inni obchodzili owo coś szerokim (na miarę możliwości redakcyjnych rzecz jasna) łukiem. Stało toto w kącie i trwało. Do czasu. Kiedy Szefowa zbliżyła się i zaczęła ścierać kuż za pomocą chomika przytwierdzonego sprytnie do patyka (pomysł Worka Cebuli – to jest jednak geniusz), stał się cud. Najpierw pokazał się kolor. Otóż całość nie była szara, jak nam się do tej pory wydawało, a wściekle zielona. I do tego ruchoma. I kichająca. I przeklinająca. I wyraźnie niezadowolona z faktu przebudzenia! Wyskoczyło owo cudo na środek pomieszczenia, strząsnęło resztki kużu i jak nie zacznie (cenzura)... A my staliśmy, jakby nam ktoś nogi w podłogę wmurował. Gęby szeroko rozdziawione, ręce opuszczone – no normalnie chochlik redakcyjny next generation czy też next mutation. Troll jak malowany. Pomyślałem, że teraz to będziemy mieć przechlapane.

I wtedy wydarzył się kolejny cud. Na zielone paskudztwo wskoczyła łurzowa błyskawica. I zaczęła piskać, że przeznaczenie się dopełniło, że teraz mój ci on, że znalazła się połówka (na te słowa Kudłaty wyraźnie się ożywił), że serduszka dwa, że biały miś... Normalnie ohyda! Nas zamurowało jeszcze bardziej, a Troll wpadł w szok i nie za bardzo biedaczek wie, co robić. Trwa w tym szoku do tej pory. My tam nie przeszkadzamy, lepiej nie kusić losu. Siłą rozpędu Szefowa jego też chciała wciągnąć na spis inwentarza, ale się okazało, że jest tam już od dziesięciu lat. Ino atrament wyblakł. Więc tylko poprawiliśmy i tak już chyba zostanie.

No i na tym skończyło się wiosenne sprzątanie. Więcej sensacji już by chyba nikt nie zniósł, więc daliśmy sobie spokój. I tak efekty przeszły najśmielsze oczekiwania. Nawet jakieś opowiadania się do numeru znalazły. Adama Cebuli, Rafała W. Orkana, Rafała Dębskiego i Cezarego Zbierzchowskiego – więc było z czego składać numer. Do czego się wszyscy spokojnie rozeszli.

 

Redakcja

 

A gdzie Vąpierz? Znaleźliśmy go po jakimś czasie za szafą. Siedzi tam, ogląda plamy na jedwabnej koszulinie i nie odzywa się do nikogo. Co robić, zostawiliśmy go w spokoju.

 


< 02 >