Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (4)

 


Baśń niekoniecznie dla dzieci

 

okladka

Reguły powieści fantastycznej wymagają, żeby w odizolowanych od świata wioskach działo się coś niezwykłego. A to w pobliżu czai się licho, a to mieszkańcy są przybyszami z kosmosu, a to nad całością ciąży mroczna i straszliwa tajemnica. Wioska Mur nie odbiegałaby może od powyższego stereotypu, gdyby nie fakt, że wszystko, co niezwykłe, zostało ustawione poza ramami codziennego życia miejscowych, a oba światy przenikają się jedynie o ściśle wyznaczonym czasie. Oto bowiem obok zwykłego świata mieszkańców za granicznym murem rozciąga się kraina nieznana i tajemnicza, zwana krainą czarów. Przejście przez dziurę w murze, wiodącą na drugą stronę, jest pilnowane cały czas, aczkolwiek naprawdę uparty i zdeterminowany człowiek bez problemu zdoła się przedostać obok straży. Mieszkańcy są tu dość pragmatyczni i mimo że ich osobiście nie pociąga wyjątkowo zielona trawa po drugiej stronie muru, tolerują innych, którzy koniecznie chcą przejść do tajemniczej krainy w poszukiwaniu złota, szczęścia, wróżek i księżniczek. Mieszkańcom wioski całkowicie wystarcza, że co dziewięć lat, podczas Święta Majowego, przekraczają mur graniczny i uczestniczą w wielkim magicznym jarmarku. Z okazji targowiska zjeżdżają do Muru turyści i przeróżni dziwni osobnicy z całego świata, żeby kupić tu zaczarowane przedmioty i skorzystać z usług czarownic i innych niezwykłych istot. Ale dla przeciętnych ludzi większość magii zdaje się wyparowywać w momencie powrotu z krainy wróżek do wioski, tak jak złoto wróżek zmienia się w bezwartościowe podróbki pieniędzy.

Istnieje jednak rodzaj magii, który nie zanika tak szybko. Młody Dunstan, jeden z licznych bardzo praktycznych mieszkańców Muru, spotyka na jarmarku niezwykłą kobietę. Przeżywają krótki acz płomienny romans i rozstają się wraz z końcem Święta. Dunstan wraca do swojego świata, żeni się i wiedzie normalne ludzkie życie. Owocem płomiennej miłości okazuje się jednak być dziecko, które ktoś podrzuca przy murze oddzielającym wioskę od krainy magii. Dunstan wychowuje swego syna, Tristrana, tak jak sam został wychowany. Lecz ten drugi im jest starszy, tym bardziej zdaje się nie pasować do mieszkańców wioski. Nieśmiały chłopak marzył o wyjeździe z rodzinnych stron gdzieś daleko. Gdy jednak wiatr powiał zza muru, w głowie Tristrana pojawiały się obrazy wręcz magiczne. Aż pewnego wieczora pod wpływem chwili i zapachu wiatru znad krainy magii, nasz nastoletni bohater złożył wybrance swego serca brzemienną w skutki obietnicę: że przyniesie jej gwiazdę, która właśnie spadła z nieba.

W tym miejscu zaczyna się bajka. O złej czarownicy, o dziwnych stworach, o skrzatach i zaczarowanych lasach. Tristran wchodzi do krainy czarów jako prosty mieszkaniec wioski Mur, ale wychodzi z niej jako człowiek, który znalazł swoje przeznaczenie, miejsce na świecie i swoją tożsamość. I nie chodzi nawet o odkrywanie pochodzenia, lecz o odkrycie sposobu życia, do którego człowiek wydaje się stworzony. W trakcie wędrówki Tristrana poznajemy wiele barwnych postaci, z których najciekawsze są czarownice – potężne siostry Lilim, dążące do przedłużenia swojej młodości i zachowania mocy za wszelką cenę i Madame Semele, wędrująca wiedźma, której naprawdę nie brakuje sprytu. Zła czarownica dąży do celu stosując najskuteczniejsze środki, które jednak ją zawodzą i obracają się przeciwko niej. Można docenić sprytne rozwiązanie problemu wiedźmy bez uciekania się do wielkich finałowych bitew.

Baśń ta nie jest jednak do końca typowa. Owszem, język jest łagodny i stylistycznie przypomina baśnie, lecz Neil Gaiman nie mógł pozbawić opowieści czarnego humoru. Synowie władcy Cytadeli Burz są najlepszym tego przykładem. Jako duchy smętnie i ironicznie komentują poczynania swoich wciąż żywych braci. Nie przypominam sobie też bajki, w której postaci spędzałyby czas na czynnościach fizjologicznych. Tymczasem Gaiman nie oszczędza czytelnikowi nawet takich detali.

Najmniej interesująca wydała mi się postać samej Gwiazdy. Młoda dziewczyna o trudnym charakterze, dość impulsywna, towarzyszy Tristranowi wbrew własnej woli. Ziemia okazała się dla niej dużo mniej przyjazna niż wyglądała oglądana z góry. Lecz akurat Gwiazda jest najczęściej zaledwie obserwatorem wydarzeń niż ich pełnym uczestnikiem. Niewiele zwrotów akcji jest spowodowanych przez nią, może poza karkołomną ucieczką na grzbiecie jednorożca. Na całe szczęście również Gwiazda może znaleźć swoje miejsce na Ziemi, pomimo tęsknoty za niebem.

„Gwiezdny pył” jest książką godną polecenia. Na jeden wieczór dorosły i poważny człowiek możne zaszyć się w baśniowym świecie, który nie jest wcale naiwny ani wyidealizowany. A to oznacza, że nawet dorosły jest w stanie zaakceptować bajkową konwencję. Polecam spędzić z Gaimanem wieczór w głębi fotela przed kominkiem. Nie martwcie się jednak brakiem kominka – gwiazda oświetli wam drogę.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Neil Gaiman

Gwiezdny pył

Tłum. Paulina Braiter

MAG, 2007

Stron: 248

Cena: 23,00

 


Koniasz jest w porządku

 

okladka

Odnoszę wrażenie, że od czasu zakończenia sagi o Wiedźminie, brakuje na naszym fantastyczno-literackim rynku jakiegoś bohatera przewodniego, typowego macho z mieczem (lub bez), którego da się wrzucić w multum sytuacji w świecie fantasy – po jednej na opowiadanie – i który mógłby połączyć fanów, jak to się mówi, ponad podziałami. Takiego współczesnego Conana, którego można by z czystym sumieniem polecić nastolatkom pytającym o „jakąś fajną fantastykę”. W swoim czasie dość obiecującym następcą imć Geralta wydawał się kotołak Ksin, ale z wielu powodów zamiast o nim, czytać jest nam dane raczej o perypetiach inkwizytora Mordimera Madderdina.

Jako że nie wszystkim czytelnikom to pasuje, niektórzy rozglądają się za alternatywą. Dostrzec mogą między innymi importowanego z Czech Koniasza – chudego dryblasa z mieczem (lub bez), kierującego się w życiu wolą przetrwania oraz charakterystycznym kodeksem honorowym, za który czytelnik momentami ma ochotę go zamordować.

Zamordować Koniasza nie jest jednak łatwo. Stwierdzenie, że jest to właściwie niemożliwe nie byłoby dalekie od prawdy. Nasz bohater nie stąpa po linii oddzielającej życie od śmierci – tańczy na niej czaczę i lambadę naraz. Jest to zresztą główny zarzut, jaki można przedstawić opowieściom o chudym najemniku – to, jak często i skutecznie Koniasz cudem unika śmierci oraz jak szybko potrafi wrócić ze stanu krytycznego do (relatywnego) zdrowia jest momentami tak nierealistyczne, że aż „oko lata”. W lekturze przeszkadza to o tyle, że po jakimś czasie się przyzwyczajamy i wiemy, że nic mu nie będzie, a kolejne niebezpieczne sytuacje, w które Koniasz trafia, nie wywołują właściwych emocji, co najwyżej zaciekawienie – jak tym razem się wywinie?

Jest zaś się z czego wywijać. Koniasz, szlachecki syn, ścigany przez ludzi swego ojca, ma prawdziwy talent do wpadania w kłopoty. Często szuka ich aktywnie, a jeżeli nie – same go znajdują. W ośmiu opowiadaniach składających się na pierwszy tom „Krawędzi żelaza” bierze udział w morderczej wyprawie wojennej do tropikalnej dżungli oraz w równie morderczym turnieju wojowników, zaraża się nieuleczalną szkarłatną plagą, ściga bandytów w górach, ucieka przed zabójcami nasłanymi przez ojca, wstępuje na wojenną ścieżkę przeciw pewnemu plemieniu, szuka szmaragdów i gra w karty o życie pewnej kobiety. Wszystko to dzieje się co prawda na przestrzeni ponad dziesięciu lat, ale i tak przygodami Koniasza można by obdzielić pięciu innych bohaterów, z czego ze czterech prawdopodobnie zginęłoby w ich trakcie. Ten najemnik jest naprawdę wszechstronny, a szlacheckie wykształcenie i lotny umysł pozwalają mu dostosować się do każdej właściwie sytuacji. Pod tym względem bywa nawet lepszy niż Geralt, choć zdecydowanie nie dorównuje naszemu wiedźminowi w kwestii ciętych ripost słownych. Podobnie jednak jak Geralt, a w przeciwieństwie do takiego inkwizytora Madderdina, jest zwyczajnie sympatyczny – nie jednoznacznie pozytywny, ale taki w porządku.

Oczywiście, nie da się powiedzieć tego samego o wszystkich mieszkańcach uniwersum Koniasza – owszem, spotka wielu gotowych odpłacić dobrem za dobro albo przynajmniej pieniędzmi za pracę, ale znacznie więcej takich, którzy dla własnej satysfakcji zdolni są skopać i zdeptać leżącego. Świat, po którym porusza się nasz najemnik, to miejsce, gdzie przetrwają tylko mocni. Jest to fantasy o tyle nietypowe, że nie uświadczymy tu elfów ani innych krasnoludów (o inteligentnych sępach czy kotach nie wspominając), a magia występuje w ilości śladowej. Bardziej niż typowe pseudośredniowiecze, realia przypominają Dziki Zachód – podobnie jak tam, i tu ludzie muszą potrafić zatroszczyć się o siebie albo mieć naprawdę twardy tyłek. W przypadku Koniasza obowiązuje oczywiście jedno i drugie.

Na koniec jedna uwaga, będąca teoretycznie pochwałą – tę książkę czyta się bardzo szybko – nawet najdłuższe opowiadanie („Na wojennej ścieżce”) nie zajmie nam więcej niż godzinę, zaś najkrótsze wystarczą jedynie na kilka minut. Dla niektórych może to być spora wada tej książki i nie zdecydują się wydać trzydziestu złotych na coś, co zapewni im rozrywkę na zaledwie pół dnia. Jeżeli jednak nie kierujecie się przy kupnie książek przede wszystkim przelicznikiem ilości stron na złotówkę oraz lubicie opowieści, w których facet z mieczem (lub bez) zabija wielu innych, to jest duża szansa, że „Krawędź żelaza” przypadnie wam do gustu.

 

Wojciech Misiurka

 

Miroslav Żamboch

Krawędź żelaza. Tom I

Tłum. Anna Jakubowska

Fabryka Słów, 2007

Stron: 413

Cena: 29,99

 


O smutku wielkim

 

okladka

Nie umiem szybko zmieniać poglądów. Od lat trwam w mylnym błędzie, że dzieło literackie, książką zwane, poza szybką akcją powinno wykazywać się czymś jeszcze. A to zgrabnie zarysowanym światem, a to nietuzinkowymi bohaterami, a to myślą ogólną, która może zapaść w pamięć i skłonić czytelnika do refleksji. Po lekturze drugiego tomu powieści Mieszka Zagańczyka „Czarna ikona” smutek ogarnął mnie wielki, ponieważ we wzmiankowanej książce daremnie doszukiwać się wartości, jakie wymieniłam powyżej.

Bizancjum to nie tylko imperium, to również epoka. Kojarząca się z knowaniami władców, walką o dominację i zakulisowymi intrygami. Określenia „bizantyjski przepych” i „bizantyjska finezja” funkcjonują w potocznym języku, zrozumiałe jest więc, że spodziewałam się znaleźć w książce zarówno przepych, jak i finezję. Niestety, nic z tego.

Kalikst Belzebub, pozbawiona połowy duszy marionetka Czarnego Mnicha, przygotowuje się do spełnienia rozkazu swego pana. Od pewnego momentu śledziłam losy dawnego złodzieja z pewną dozą niezdrowej fascynacji. Przewracałam kolejne kartki, czekając, że może gdzieś znajdę tę subtelną i przemyślaną bizantyjską intrygę. Niestety. Zamiast tego znalazłam opis obyczajów żołnierzy, nakreślony jakby przez stuprocentowego antymaskulinistę, który stara się udowodnić, że facet w obozie wojskowym myśli wyłącznie żołądkiem, pięścią, kiesą i tym odstającym szczegółem, którego nazwy przez niewieścią skromność nie wymienię.

Kiedy zmęczyło mnie już czytanie o ustawicznym chlaniu, płataniu wrogów i rabowaniu, zaczęłam przyglądać się obecnym w książce potworom. Poza tym, że – nomen omen – potwornie śmierdzą i przy lada okazji tryskają ropą, nie wyróżniają się niczym szczególnym. Pierwszy z nich, mający zmusić Kaliksta do tego, by nie wystawił swojego mistrza do wiatru, objawia pewną wrażliwość kulinarną (przedkłada smak ludzkich płodów nad smak ludzkiej wątroby), a drugi, „delegat” samego basileusa, pomimo bazyliszkowego wzroku, jest dziwnie niezborny w walce. Stosunkowo najciekawiej prezentuje się trzecie monstrum, spętana nieistniejącym łańcuchem wiwerna. Autor obdarzył ją dość intrygującą właściwością, i z całej plejady bohaterów ona właśnie wydaje mi się jedyną pełnokrwistą postacią w tej książce. Przykro mi to pisać, zważywszy na to, że odgrywa rolę epizodyczną.

Lubię, kiedy rozwiązanie intrygi jest wynikiem splotu wątków, przemyślanych działań bohaterów. Cieszę się, kiedy ich wysiłki, w tym przypadku ciągnące się przez było nie było dwa tomy, prowadzą do starannie zaplanowanego finału. Niestety. W pewnym momencie zarówno nam, jak i Kalikstowi, objawia się Czerwony Mnich. Jest to jednostka wybitna, mądra, subtelna i przewidująca, która nagle zaczyna prowadzić głównego bohatera za rączkę i mówić mu, co powinien zrobić. Rola Belzebuba sprowadza się do niemrawej szamotaniny wewnętrznej i wypełniania poleceń nowego mistrza. A gdzie swoboda wyboru? Gdzie indywidualność? Gdzie umiejętność twórczego myślenia, planowania i odpowiedzialności za swoje postępowanie? Niestety. Bohater najwyraźniej oduczył się myślenia w wojskowym obozie, ale za to, jak rasowy żołnierz, zachował umiejętność wypełniania poleceń, co najwyraźniej mu wystarcza...

Pisanie powieści jest dla mnie procesem twórczym nie tylko z nazwy. Książki istnieją po to, by ofiarować nam nowe światy, nowe możliwości, nowe drogi wyboru, wreszcie – nowe wzruszenia i nowe refleksje. Niestety. Smutek ogarnia mnie wielki, bo przeczytałam kilkaset stron, które nie zawierają niczego. A mogło być tak pięknie – barwnie i finezyjnie, jak to w Bizancjum.

 

Hanna Fronczak

 

Mieszko Zagańczyk

Czarna ikona tom II

Fabryka Słów, 2007

Stron: 476

Cena: 29,99

 


Sprawa przedwcześnie rozwiązana

 

okladka

Wiadomo, czego recenzent powinien się wystrzegać w pierwszej kolejności – spoilerów. Niekoniecznie trzeba się na literaturze znać, żeby o niej pisać, przeciętny czytelnik i tak nie zauważy. Nie wolno natomiast zbyt wiele zdradzać, bo to zwykle psuje innym zabawę. W przypadku „Sprawy Hermesa” spotkała mnie miła niespodzianka. Trudno w przypadku tej książki zdradzić zbyt wiele, ponieważ w gruncie rzeczy jest ona pozbawiona fabuły. Od początku wiadomo, co się dzieje i jak się to wszystko skończy, a jedyne, co pozostaje tajemnicą, to brzmienie werdyktu.

Od pierwszej do ostatniej strony mamy bowiem do czynienia z procesem. Hermann Daniel Hermes zszedł, a ponieważ za życia nie został sprawiedliwie osądzony, sprawą jego przewin zajął się Sąd Niebieski. Który to sąd nie tak bardzo odbiega od tego lepiej lub gorzej nam znanego sądu ziemskiego. Tak, nawet w Niebie zdarza się niewielki burdel w aktach, a urzędnicy wolą poświęcać czas czynnościom przyjemniejszym od mozolnego przebijania się przez stosy papieru. Cóż, biorąc pod uwagę charakter rozpatrywanej sprawy, trudno im się dziwić.

Kim jest tytułowy Hermes? Powiedzieć, że pruskim kaznodzieją, to jakby mu ubliżyć. Jest kimś zdecydowanie więcej – jest człowiekiem natchnionym (oczywiście przez samego Wszechmogącego), człowiekiem o jasno wytyczonym celu – oczyszczenia państwa z oświeceniowych herezji. Może niezbyt błyskotliwym, ale przecież nie o to chodzi. Liczy się przede wszystkim determinacja w dążeniu do celu, a tej Hermesowi nie brakuje. Jest cwany, ufny w swoje możliwości, kiedy trzeba krzykliwy, no i lubi śpiewać, co wbrew pozorom nie zawsze ma związek z jego zamiłowaniem do napojów wyskokowych. Jest również układny, chociaż nie do przesady – tylko do takiego stopnia, jaki jest konieczny do osiągnięcia celu. Prawda, że budzi pewne skojarzenia?

Dowiadujemy się o nim coraz więcej z kolejnych akt sprawy. Taki sposób prowadzenia narracji ma swoje zalety, jak i wady. Umożliwia Wańkowi przenoszenie się pomiędzy okresami życia oskarżonego, od lat młodzieńczych aż po starość. To swoiste studium charakteru trudno jednak określić jako interesujące, bo też i Hermes nie należy do ludzi interesujących – banalnie łatwo przewidzieć jego zachowania, a jego wybory wydają się oczywiste. Ślepo zapatrzony w jeden cel, zrobi wszystko, aby go osiągnąć. Hermes nie bierze jeńców.

Relacje z kolejnych epizodów jego życia w pewnym momencie zaczynają nużyć. To wciąż ten sam Hermes, może z czasem nieco bardziej ambitny – jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Trudno oczekiwać jakiegokolwiek zaskoczenia, czy też, o zgrozo, zwrotu akcji, bo tej akcji zwyczajnie brak. Ratują za to książkę epizody z udziałem radcy von Engela, obarczonego obowiązkiem rozpatrzenia sprawy i jego młodszego kolegi, niejakiego Himmeldorffa. Jak widać na przykładzie tej dwójki, pojęcie zderzenia pokoleń nie jest obce nawet tym, którzy nad nami czuwają. Ratuje książkę również humor i subtelna, często celna ironia, która to właśnie nakazuje nam szukać związków przedstawionej historii z szarą codziennością.

Tym niemniej powiedzieć, że w „Sprawie Hermesa” występuje jakaś intryga, to jakby ubliżyć czytelniczej inteligencji. Nie o intrygę chyba jednak Wańkowi chodzi, a o nakreślenie pewnego archetypu człowieka, skądinąd znanego nam z życia codziennego. Hermesowie są wśród nas, o czym zresztą zaświadcza zakończenie książki. Są, będą i być muszą, bo taka jest wola Wszechmogącego. Pytanie tylko, kogo tak naprawdę Wszechmogący wystawia na próbę – nas czy owych Hermesów?

 

Łukasz Małecki

 

Henryk Waniek

Sprawa Hermesa

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 332

Cena: 32,00

 


< 07 >