Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 09>|>

Recenzje (6)

 


O mieszkańcach zaświatów

 

okladka

Anioły i demony fascynują nas od wieków, choć nie bardzo wiadomo, w czym upatrywać źródła ich popularności. Może dlatego tak chętnie o nich czytamy, bo – choć wyposażone w moce nadprzyrodzone – bliższe są ludziom, mniej groźne i bardziej swojskie niż wszechmocny Bóg. Przede mną antologia opowiadań polskich fantastów, „A.D XIII”, tom 2.

Maja Lidia Kossakowska pozostaje w klimacie Królestwa i Głębi, a jej „Gringo” czyta się znakomicie. Wszystko jest tu na swoim miejscu – i demon na zsyłce, i zdesperowany mężczyzna z najgłębszych nizin społecznych, i polityczna kariera dosyć oryginalnego prezydenta... a także jej koniec. Opowieść mile mnie zaskoczyła, zwłaszcza że autorka nie sprawia tym razem wrażenia pensjonarki zakochanej w bohaterze własnej opowieści, która to nieznośna maniera w innych jej utworach potwornie mnie drażni.

Cezary S. Frąc postawił na luz i nie do końca mu to wyszło. W jego „Wolnej konkurencji” odwiedzony kolejno przez anioła i demona mężczyzna zwraca się do nich jak do żuli spod budki z piwem. Wysłannicy niebios i piekieł używają jednosylabowych przydomków jak detektywi z amerykańskiego filmu, a ich licytacja o to, na czyim cyrografie podpisze się bohater, nie budzi zainteresowania, przynajmniej mojego. Historię ratuje jej niespodziewane zakończenie, ale oryginalny kapelusz założony do podartego waciaka mimo najszczerszych chęci nie zamieni go w klasyczną kreację.

Łukasz Orbitowski mile mnie zaskoczył. Jego „Cichy dom” czytałam powoli, smakując nastrój i rozsądnie dawkowaną obrzydliwość. Fabuła, aczkolwiek interesująca, odsunęła mi się na plan dalszy, dałam się pochłonąć dziwnej wędrówce wydłużającą się leśną ścieżką, magii niekończącej się paczki papierosów i osobliwym właściwościom prysznica w domu strzeżonym przez psią sforę. Lubię tego rodzaju historie. Opowiadają o niezwykłych wydarzeniach, jakie mogą przydarzyć się naszemu sąsiadowi, a jeśli będziemy mieli pecha, kto wie, może i nam.

Krzysztof Piskorski i jego „Na skalnym ostańcu” rozczarował mnie. Owszem, jest to poprawnie opowiedziana historia końca świata i niespodziewanej miłości, ale anioł wydaje mi się wklejony po zakończeniu pisania i niejako na siłę. W każdym utworze literackim można dopatrzyć się jaśniejszej iskierki i tu jest nią postać Dostrzeżonej. Niestety, z mojego punktu widzenia to nie wystarczy.

Eva Mroczek dała się unieść duchowi czasu. Bohaterka jej opowiadania „Nicaron” w jakże ostatnio popularny sposób wchodzi w posiadanie ludzkiej duszy, po czym orientuje się, że nie był to najlepszy pomysł. Owszem, znajdujący się w jej posiadaniu byt ezoteryczny potrafi w ciekawy sposób urozmaicić jej noce, jednak wszystko ma swoją cenę, która nie przypada dziewczynie do gustu. Wyjąwszy nieco kiczowatą i nazbyt filmową scenę w zakrystii, historię czyta się nieźle, jednak dreszczu i mrowienia na karku nie ma co się po niej spodziewać.

Jakub Ćwiek postanowił przenieść się do Ameryki, jaką pielęgnują w swych wyobrażeniach biali ludzie. Jego „Newegwasu’u” upodabnia się do opowieści, w których Indianie są dzielnymi wojownikami, zdobywającymi kolejne stopnie w plemiennej hierarchii upolowaniem coraz to bardziej niebezpiecznych zwierząt. Pewnemu chłopcu z indiańskiej wioski udaje się „upolować” anioła. Niestety, wizyta skrzydlatego, a potem jego pobratymców w siedzibie plemienia kończy się inaczej, niż skończyć się miała. Przyznam szczerze, że finał historii już zapomniałam – a to też niestety o czymś świadczy.

Janusz Cyran jest mi autorem kompletnie nieznanym. „Który patrzy z wysoka” było dla mnie pierwszą jego opowieścią, jaką miałam okazję przeczytać. I nie wiem, czy dotyczy ona wysłannika piekieł, który popisał się szatańską (skądinąd) pychą i na polecenie swoich mocodawców spełnił pewną misję, czy też może jest to historia o nieumarłym, który z nieznanych mi powodów musi spełnić ową misję, by móc zapaść w upragniony sen i wreszcie odpocząć. Choć opowieść wydaje mi się niejasna, podoba mi się sposób, w jaki została napisana. Zapamiętam tego autora i jeśli trafię na inną, poczytam ją przy okazji.

Krzysztof Kochański umie tworzyć nastrój, co do tego nie muszę chyba nikogo przekonywać. Jego „Człowiek znikający” pozwolił mi uświadomić sobie, jak wysoki poziom może osiągnąć nienawiść między dwojgiem byłych małżonków. Podobno co szóste polskie małżeństwo kończy się rozwodem. Historia zapada w pamięć, aż strach pomyśleć, czy w najbliższym czasie nie grozi nam epidemia objawiająca się znikaniem ludzi. Jeśli nastąpi, będę wiedziała, co o tym myśleć...

Iwona S. Nowak wysłała swoją bohaterkę w zaświaty, by udowodnić jej, że „Każdy ma swoje niebo”. Faktycznie, rajski zakątek dla zmarłej Renaty zostaje skonstruowany zgodnie z jej życzeniem, okazuje się jednak, że tym, co czyni świat środowiskiem prawdziwie rajskim, jest ludzka obecność. Być może zakończenie jest zbyt sentymentalne, ale całość podobała mi się. Również dlatego, że została napisana z przymrużeniem oka, będąc świetnym dowodem na to, że luźne potraktowanie tematyki rajsko-piekielnej wcale nie musi okazać się niewypałem.

Anna Kańtoch nie zawiodła mnie po raz kolejny. Opisywani przez nią w historii „Szczęścia i wszelkiej pomyślności” letnicy, wypoczywający w uzdrowiskowym miasteczku w przedwojennej Polsce, z nudów zaczynają grać o niezwykłą stawkę talią dość specyficznych kart. Są jednak rzeczy, o które hazardować się nie należy, a wygrana może okazać się równie kłopotliwa, co przegrana. Podoba mi się narastanie napięcia, budowanie go z drobnych, pozornie nic nieznaczących kawałeczków. Podoba mi się o wiele więcej rzeczy, jednak nie będę ich tu wszystkich wymieniać, stwierdzę jedynie, że dla mnie to opowiadanie bezapelacyjnie plasuje się na pierwszym miejscu w antologii.

Andrzej Pilipiuk i jego ukochany Jakub Wędrowycz z historią „Cyrograf” zamykają listę opowiadań. Wrażenia? Ot, jeszcze jeden Wędrowycz, kilka rozbitych łbów, sporo wysączonej gorzały i gapowaty diabeł. Opowieść ani lepsza, ani gorsza od innych z udziałem egzorcysty-bimbrownika. Wszystkie zlewają mi się w jedno – i to niech wystarczy za cały komentarz.

Jedenaście historii, jedne bardziej, inne mniej. Współczesne wyobrażenie o istotach nadprzyrodzonych znacznie różni się od tego sprzed choćby pięćdziesięciu lat. Mniej w nich szacunku, więcej uczłowieczenia, niekiedy posuniętego do absurdu. Każdy autor stworzył sobie anioła lub demona według własnych wizji i potrzeb. Podobnie każdy z nas wyobraża sobie własne piekło albo własne niebo. Jeśli dobrze się w nim czuje – to dobrze. Jeśli zaś potrafią odnaleźć się w nim inni – tym lepiej.

 

Hanna Fronczak

 

A.D. XIII tom II

Fabryka Słów, 2007

Stron: 596

Cena: 29,99

 


Nie bój się bać

 

okladka okladka

Pamiętam, że kiedy byłam małą dziewczynką, fascynowały mnie wszystkie straszne opowieści – te o duchach, czarownicach, wampirach, wilkołakach. Miały w sobie coś niesamowitego, przechodził mnie od nich dreszcz, a lektura dostarczała nie tylko przyjemności, ale też lekkiego ukłucia strachu – niby człowiek wie, że to tylko bajki, ale...

Nie bez przyczyny zaczynam recenzję od własnych wspomnień z dzieciństwa: czytając dwa pierwsze tomy cyklu „Kroniki Wardstone” Josepha Delaney’a poczułam się, jakbym miała znowu te dziesięć lat i z wypiekami na policzkach pochłaniała niesamowitą książkę. I, wstyd się przyznać, nawet się trochę przestraszyłam. Troszeczkę.

Bohaterem – i narratorem – książek jest trzynastoletni Thomas Ward, nie taki do końca zwykły chłopiec, któremu przypadło w udziale zostać terminatorem u człowieka wykonującego całkiem niezwykłą profesję: jego nowy mistrz jest Stracharzem. Czyli, jak sama nazwa zawodu wskazuje, specjalistą od wszelakich strachów, a także wiedźm, złych bóstw i każdego innego paskudztwa chcącego zaszkodzić ludziom. Podczas terminu Thomas styka się więc z przeróżnymi potworami, niektórymi z nich w ludzkiej skórze, i u boku swojego mistrza stawia czoła złu we wszelkich jego odmianach.

Delaney stworzył bardzo ciekawy świat i w pełni wykorzystał możliwości, jakie daje mu zawód głównych bohaterów: na kartach książki aż roi się od niezwykłych stworzeń i magii, jednak nie są one jednymi zaletami tego cyklu. Autor nie poprzestał na „stworzeniu dekoracji”, ale sprawił, że akcja, jaka się pomiędzy nimi rozgrywa, jest niezmiernie wciągająca – w moim przypadku na tyle, że zamiast przeczytać kilka rozdziałów i pójść spać, uparłam się jednego wieczoru przeczytać całość.

Muszę przyznać, że w pierwszej chwili byłam zaskoczona – „Kroniki Wardstone” bardziej przypominają powieść grozy czy horror niż bajkę. Ale zaraz uświadomiłam sobie, że przecież dzieci też lubią się przestraszyć, że fascynują je duchy, czarownice i inne dziwne stwory – a nawet klasyczne baśnie dla nich pisane pełne były strachu i okrucieństwa – w każdym razie zanim nie wzięła się za nie „cenzura” sprawiająca, że nikt wilkowi brzucha nie rozcinał i nie zaszywał w nim kamieni, co najwyżej podano mu łagodny środek przeczyszczający...

U Delaneya nikt cenzury nie stosuje. Autor nie unika w swoich książkach okrucieństwa – niektórych z bohaterów spotyka los straszliwy, niemal żywcem – a raczej nie-żywcem – wyjęty z horrorów typu gore. Ale mimo to autorowi udaje się uniknąć epatowania okrucieństwem. Owszem, ktoś może umrzeć w straszliwy sposób, ale nie ma żadnych „fascynujących” opisów rozwleczonych wnętrzności itd. Być może właśnie dlatego udaje mu się czytelnika rzeczywiście przerazić – w końcu najstraszniejsze jest to, czego nie widzimy.

Jednak przy tej całej horrorystycznej oprawie „Kroniki” pozostają książką dla dzieci. Autor ani na chwilę nie zapomina, kim są jego czytelnicy. Dostosowuje powieść do ich odbioru i ich poziomu dojrzałości. Dzięki temu doskonale udało mu się poprowadzić narrację: czytając opowieść Thomasa, naprawdę ma się wrażenie, że słowa „wypowiada” trzynastoletni chłopiec – poważny, postawiony wobec wyzwań które zdają się przerastać nawet dorosłych – ale nadal dziecko.

Mam tylko jedno zastrzeżenie – przy czym raczej nie dotyczy ono książki, a jej potencjalnego czytelnika: jak wspomniałam, Delaney potrafi przestraszyć. To zaleta, która może też się okazać w niektórych przypadkach wadą i skończyć przysłowiowym spaniem przy zapalonym świetle. Raczej nie jest to więc książka dla dzieci, które nie lubią się bać i potem swój strach mocno odreagowują. Każdemu innemu „malolatowi” – „dużolatowi” zresztą też – polecam ją z całego serca. Ze względu na wspaniały świat, sprawnie biegnącą akcję i ten towarzyszący czytaniu dreszczyk emocji, który sprawia, że lektura naprawdę wciąga.

A na zakończenie wypada mi chyba dodać, że z niecierpliwością będę czekać na kolejne tomy. Bardzo chcę znowu zanurzyć się w stworzony przez Delaney’a świat i poznać dalsze losy Thomasa – i troszkę się przy tym przestraszyć. Tylko troszeczkę.

 

Milena Wójtowicz

 

Joseph Delaney

Kroniki Wardstone tom 1. Zemsta czarownicy

Kroniki Wardstone tom 2. Klątwa z przeszłości

Tłum. Paulina Braiter

Jaguar, 2008

Stron: 304, 400

cena: 27,90, 29,90

 


Wyprawa do Raju

 

okladka

Dwaj bracia, o swojsko brzmiących imionach – Pestek i Lestek, narazili się Siłom Wyższym. Poważnie się narazili. A do tego różnych głupot naobiecywali. Na przykład pierścionek i nową sukienkę. I jak to zwykle w fantasy bywa, stało się to początkiem długiej i niebezpiecznej podróży do krańca świata. A, że owymi Siłami Wyższymi były ich żony, zwane także flądrami – no cóż – każdy ma taką siłę sprawczą, na jaką sobie zasłużył. No i na tym można zakończyć temat owych groźnych pań. Bo i od samego autora nic więcej się o nich nie dowiemy.

Wróćmy więc do samych braci. Niezbyt rozgarniętych rybaków z małej wioski, zagubionej gdzieś pośród wydm. Poznajemy ich w czasie wykonywania ciężkiej i wielce monotonnej pracy podczas załadunku towarów na statek w porcie. Zajęcie może i nudne, ale za to co wieczór dające pewną zapłatę. Jeden pieniążek, który przybliża Pestka i Lestka do upragnionego pierścionka i sukienki. No przynajmniej tak by się mogło wydawać. Jednak nasi bohaterowie to, co zarobili w dzień, przepuszczają wieczorami w karczmie. Noc spędzają gdzieś w kępie łopianów, zaś o poranku karnie ruszają do portu po kolejną monetę. Czas mija, a szansy na upragnione zakupy się nie zwiększają. I zapewne utkwiliby nasi bracia w tym zaklętym kole, gdyby nie to, że wplątali się w jeszcze większe tarapaty. Nie można przecież uwalniać niewolników z transportu ładowanego właśnie cichaczem na statek, nie ściągając na siebie zemsty handlarzy żywym towarem. Ale Pestek i Lestek działają instynktownie i rozważanie konsekwencji swoich czynów jest im raczej obce. Na szczęście z pomocą przychodzi im karczmarz, który z niewyjaśnionych przyczyn zapałał sympatią do młodych rybaków. I tak zaczyna się wielka przygoda. Podróż na kraniec znanego nam świata.

Piotr Patykiewicz, autor „Rajskich zórz”, był dla mnie jeszcze niedawno osobą całkowicie nieznaną. Z informacji umieszczonych na okładce dowiedziałem się, że jest to już trzecia jego powieść i że akcja wszystkich umiejscowiona jest mniej więcej w tym samym uniwersum. W świecie zbliżonym do naszego średniowiecza, z elementami magii, z bogactwem mitycznego inwentarza. Ale także z wiarą w Boga w klasycznej dla chrześcijaństwa postaci. Nic więc dziwnego, że na kartach powieści napotkamy zarówno syreny, trolle, jak i anioły czy cherubiny. Świat w ten sposób wykreowany wydaje mi się czymś oryginalnym i nowatorskim na naszym rynku czytelniczym. Zwłaszcza że autor nie unika ukazywania ciemnych stron życia. Nie będziemy więc, jak to zwykle w fantasy, obserwować akcji oczami rycerzy, księżniczek, cnych paladynów czy magów. Naszymi przewodnikami będą średnio rozgarnięci rybacy. Nie oszczędzi zatem nam autor naturalistycznych opisów rzeczy i zjawisk, o których zazwyczaj się nie wspomina. Kał, mocz, karaluchy w ranach, robactwo, zjadanie surowego mózgu lub gałek ocznych, trolle gwałcące syreny, jest tego zdecydowanie więcej. Autor zdaje się lubować w tego typu opisach, nie każdemu może to jednak przypaść do gustu. Mnie nie przypadło, poznałem za to znaczenie słowa „turpizm”.

Nie jest to mój jedyny zarzut do „Rajskich zórz”. Ale po kolei.

Najpierw akcja – pędzi naprzód, nie zważając zbytnio na logikę i konsekwencję. Dzieje się dużo i w wielu miejscach. Ale nie wciąga. Przez brak realizmu właśnie. Wszelkie problemy pojawiające się przed braćmi rozwiązuje pojawienie się nowych bohaterów lub potężnych artefaktów. Oczywiście, w trakcie nie obędzie się bez ran, złamań czy rzeczy bardziej obrzydliwych, ale sama podróż nie zostanie na długo wstrzymana.

Następnym problemem są bohaterowie. Pestek i Lestek przechodzą drogę od zera do bohatera, ale w żaden sposób nie potrafiłem się z nimi zidentyfikować. Po przeczytaniu całości nie mogę w sobie znaleźć ani odrobiny sympatii do nich. Podobnie jest z innymi bohaterami. Papierowość, płaskość, jednowymiarowość – nie znalazłem na kartach powieści ani jednej postaci, która by się wyłamywała ze schematu. Gdyby potraktować całość jako baśń, ze wszystkimi tego konsekwencjami, wówczas dziury w fabule, papierowe postaci, spadające nagle na bohaterów rozwiązania ich najważniejszych problemów należałyby do konwencji. Jednak wspomniany wyżej naturalizm nie pozwala na takie przyporządkowanie.

Na plus można autorowi zaliczyć język. „Rajskie zorze” czyta się szybko i bez językowych problemów. Ale niestety jest to jedyny pozytyw, jaki mogę przywołać. Nad tym wszystkim dominowało jednak poczucie straconego czasu i żal, że nie potrafię szybciej czytać.

Sądzę, że znajdą się osoby, którym tego typu proza może odpowiadać, które dadzą się wciągnąć w wir przygód Pestka i Lestka. Rzecz gustu. Ja jednak będę się trzymał od twórczości Piotra Patykiewicza z daleka. Lektura pozostawiła we mnie głębokie uczucie niesmaku, co jak myślę, nie było zamiarem autora.

 

Jacek Falejczyk

 

Piotr Patykiewicz

Rajskie zorze

superNOWA, 2007

Stron: 454

Cena: 32,00

 


< 09 >