Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 17>|>

Hybris

 

Papież Grzegorz, siódmy tego imienia, wsparł głowę na dłoni. W geście tym dostrzec można było rezygnację i wielkie zmęczenie.

– Powiedz mi, Wilbercie, jak to jest, że my, ludzie wykształceni i zdałoby się potężni, nie potrafimy użyć naszych zdolności dla naprawienia świata?

Zapytany przez chwilę milczał, a potem wzruszył lekko ramionami:

– Aqua doctrinae – mruknął.

– Co rzekłeś? – Papież przyłożył dłoń do ucha.

– Aqua doctrinae – powtórzył głośniej Wilbert. – To ona nas zniewala, jej chłód, ten moment, gdy zdajemy sobie sprawę z indywidualności każdego stworzenia...

– To naasseńskie bzdury, mój drogi. – Grzegorz machnął niecierpliwie ręką. – Ja zadaję poważne pytanie, a ty raczysz mnie gnostyckimi bredniami! Może wiek temu zadowoliłbyś takim gadaniem wielkiego Gerberta, ale ja zbyt mocno stąpam po ziemi.

– Albo służymy złu, albo dobru. – Wilbert skrzywił się lekko. – Zło może grać nieuczciwie, dobro...

– Mędrkujesz, a nie myślisz, mój drogi. To wszystko wiem i bez ciebie. Saligia, siedem grzechów głównych. Ciemna strona posiada daleko większe możliwości działania niźli światłość... Ja sam, chcąc osiągnąć zbożny cel, posługiwać się muszę podstępem albo i zdradą, a nie w ostatku przemocą.

Wilbert rozłożył ręce.

– Jutro dzień triumfu. Musisz strzec się, święty ojcze, by nie popaść w grzech pychy. – Surowe oblicze mężczyzny rozjaśnił przekorny chłopięcy uśmiech. Dochodził wieku średniego, ale nadal było w nim wiele z młodzieńca. Grzegorza nie przestawało to dziwić, znali się wszak przeszło ćwierć wieku.

– Triumfu? – roześmiał się gorzko Grzegorz. – Nie będzie on tak wielki, jak chcą to widzieć nasi sprzymierzeńcy. Król ukorzy się, to oczywiste, ale zaraz potem wróci do Rzeszy i nadal będzie robił swoje. A my...

– Nam pozostaje zachować godność i, w miarę możliwości, czyste sumienie. I działać tak, jak pozwala Bóg. Ja zaraz po uroczystościach ruszam do Niemiec.

– Do twojej pięknej Edyty? – Najwyższy dostojnik kościoła pozwolił sobie na lekką drwinę w głosie. – Nie zaprzeczaj. Wiem przecież, że jest piękna. Dotarły też do mnie pogłoski, jakoby nie była ci obojętna. Strzeż się, mój chłopcze. Miłość może odebrać człowiekowi rozsądek.

– Moje uczucia nie mają tu nic do rzeczy – odparł twardo Wilbert. – Zresztą nawet nie ośmieliłbym się pomyśleć o pani Edycie. Dzieli nas przepaść... A w dodatku jej duma... Widzi we mnie jedynie wysłannika, a raczej narzędzie działające na podobieństwo kleszczy w rękach kowala. Tyle że nigdy nie jest pewna, czy w istocie rzeczy uchwyt trzyma ona, czy Rzym.

– Nie bądź taki pewien – odparł z uśmiechem papież. – Piękny z ciebie mężczyzna i więcej w tobie dostojeństwa niż w niejednym rycerskim synu. A kobiety to nieobliczalne stworzenia. Ich kaprysy... – spoważniał. – I dlatego uważaj, by cię nie zniszczyło płoche uczucie. Twoje lub jej.

– Nie ma obawy, wasza świątobliwość.

– Zatem odejdź w pokoju.

Grzegorz wzniósł rękę do błogosławieństwa, Wilbert pochylił pokornie głowę. Dostojnik nagle zapragnął objąć dłońmi skronie przyjaciela i uścisnąć je serdecznie, po ojcowsku. Pohamował się jednak. Lepiej niech odjedzie z czystym umysłem, nieskażonym zbędnymi uczuciami.

Został sam. Był sam przez całe życie. Czuł się osamotniony nawet w licznym orszaku kłoniących się głów lub pustym towarzystwie możnowładców, zapatrzonych jedynie w swoje małe sprawy. Tylko Wilbert, człowiek z ludu, wychowany na myśliciela i wojownika zarazem, potrafił zrozumieć, do czego zmierza papież Grzegorz, podobnie jak i on pochodzący z plebsu, syn cieśli. Jak zawsze myśl o własnych korzeniach rozbawiła Grzegorza. Ileż to razy podawał się za dziecko zwykłego chłopa, aby uniknąć nieuchronnego porównywania z Chrystusem.

Westchnął ciężko, myśląc o jutrzejszym dniu. Zamiast radości ze zwycięstwa odczuwał niepokój. Tak czy inaczej, pomimo ukorzenia się Henryka, zarówno spór o inwestyturę jak i pozostałe sprawy ulegną jedynie zawieszeniu, a nie ostatecznemu rozwiązaniu. Król jest niczym tlący się pod ściółką płomień – na pozór niewidoczny, stłumiony i pokonany, przy pierwszej okazji wybuchnie nową pożogą, ogarnie cały las. Nie cofnie się przed niczym, by zaspokoić wybujałe ambicje. Został koronowany w siódmym roku życia. Z jednej strony godność królewska ofiarowana dziecku okaleczyła jego duszę grzechem pychy. Z drugiej jednak, przecież Henryk nie mógł samodzielnie sprawować władzy, uzależniony od decyzji samowolnego regenta, skazany na upokarzającą egzystencję jarmarcznej kukiełki, na której poczynania widzowie patrzą z ciekawością, wiedząc doskonale, iż powodują nią sprawne ręce ukrytego za parawanem artysty. Dlatego dzisiaj niemiecki władca mści się na całym świecie za prawdziwe i wyimaginowane krzywdy.

Jakby tego było mało, rozprzężenie w łonie Kościoła powiększa się... Jeżeli teraz nie powstrzyma się tego procesu, piękna, ponad tysiącletnia budowla może lec w gruzach. W gruzach! Na marne pójdzie wysiłek pokoleń, poświęcenie pierwszych chrześcijan, dzielność misjonarzy! Ze złością uderzył pięścią w stół. A biskupi, nie mówiąc już o prostym duchowieństwie, nie chcą zrozumieć, że jedyną drogą jest wzmocnienie dyscypliny. A pierwszym krokiem w tym kierunku musi być wprowadzenie ścisłego, bezwzględnego celibatu!

Z niechęcią pomyślał o Stanisławie, biskupie krakowskim. Że też tak wykształcony człowiek nie potrafi zrozumieć konieczności i jako jeden z pierwszych rzuca kłody pod nogi następcy świętego Piotra. Staje w ten sposób po stronie niemieckiego władcy, a przeciw Stolicy Apostolskiej.

 

***

 

Z koszmarnego snu obudziło króla wycie psa. Usiadł na łożu i wstrząsnął się, czując przebiegający po plecach dreszcz grozy. Dlaczego to głupie bydlę tak potępieńczo zawodzi? . Klasnął w dłonie. Drzwi natychmiast uchyliły się i do komnaty wszedł pachołek.

– Uciszyć tego przeklętego psa – warknął Henryk. – Niech go ktoś kijem w łeb zdzieli albo zarżnie, byle szybko! I sprowadzić do mnie mistrza Marka.

Pies nie zamilkł nawet na chwilę, za to Marek z Tuluzy zjawił się nadspodziewanie prędko. Miał na sobie kompletne odzienie.

– Jestem na rozkazy, miłościwy panie.

– Zaraz, mistrzu, najpierw to bydlę! Kazałem przecież...

– To ja poleciłem poniechać kundla – przerwał przybyły. – Należy do grafa von Stolz, a wszak sami wiecie najlepiej, że poczciwy, wierny Hermann czeka tylko na najmniejszy pretekst, by obrazić się na wasz majestat i odejść. Złe potraktowanie jego ulubieńca mogłoby w zupełności wystarczyć.

Król skrzywił się. Jak długo jeszcze władca Niemiec i pretendent do godności cesarza rzymskiego, będzie musiał znosić kaprysy wasali? Jak długo będzie trzeba, natychmiast odpowiedział sam sobie. Zawsze będzie musiał przymykać oczy na ich samowolę, humory, dbać, by nie podrażnić przypadkiem dumy tego czy innego książątka, tolerować wtrącanie we wszystkie podejmowane decyzje, kupować za zaszczyty, nadania albo i gotowiznę, przy każdej wyprawie wojennej zabiegać, żeby raczyli zostać ze swoimi wojskami dłużej niż ustalone prawem czterdzieści dni... Będzie musiał do końca życia godzić się z tym wszystkim. Podobnie jak jego poprzednicy. A wszystko dlatego, że korona niemiecka nie jest dziedziczna ani, jak przekonało się już wielu, nie chroni przed trucizną.

– Ale dlaczego to ścierwo tak wyje?! Przecież nie ma nawet pełni. Powiesił się ktoś czy co?

Marek wzruszył ramionami.

– Zgadłeś, wasza wysokość – stwierdził obojętnie. – Owszem, powiesił się Hugo, mój pomocnik.

Henryk uniósł brwi, czekając na wyjaśnienia. Hugona łączyła z Markiem zażyłość wykraczająca daleko poza zwykłą męską przyjaźń. Zamek aż trząsł się od plotek na ten temat.

– Za dużo zobaczył. – Marek ciężko usiadł na zydlu przed kominkiem. – Poprzedniej nocy zajrzał do pracowni w momencie, kiedy kończyłem pewne doświadczenie – westchnął. – A tyle razy mówiłem mu, żeby tego nie robił, by trzymał się z dala od zachodniej wieży. Od widoku tego, co powołałem do istnienia, chłopak postradał zmysły. Będzie mi go brakowało.

Henryk wzdrygnął się. Raz jeden widział czarownika przy pracy i do dziś miał mdłości na to wspomnienie – góra cuchnącej trupem galarety, rozświetlona od wewnątrz dziwnym, sinym blaskiem.

– Doszedłeś chociaż do czegoś? – zapytał szybko.

Marek przyglądał mu się przez chwilę, mrużąc oczy, jakby szacował królewskie siły.

– Wiem, że to będzie trudne, miłościwy panie, ale nie ma innej drogi. Żeby zwyciężyć jutro, musisz ugiąć się dziś. Zbyt wielu masz wrogów, zbyt są w tej chwili potężni. Ale to niebawem ulegnie zmianie. Niech polski Bolesław posiedzi dłużej na wschodzie, niech utopi tam potęgę we krwi wojów i krzywdzie ruskich bojarów. Już mu w kraju rośnie groźny przeciwnik. Ty, królu, musisz jedynie zadośćuczynić papieżowi...

– Jedynie?! – Henryk był wściekły. – Łatwo powiedzieć! Nie ty będziesz marzł na zamkowym dziedzińcu na chwałę Grzegorza, na oczach świadków i ku uciesze wrogów!

Marek uśmiechnął się łagodnie.

– Pozwoliłem sobie przygotować dekokt, który pomoże miłościwemu panu znieść niewygodę. A potem wrócimy do kraju i nadłamiemy kręgosłup opozycji.

– A na początek weźmiemy sobie na ząb Edytę! – Henryk uderzył pięścią w kolano.

– Tak – przyświadczył Marek. – Panią von Ragen i jej pomocnika, papieskiego sługusa Wilberta. Zaciśniemy kły na gardle Lateranu. Wyrwiemy serce staremu Hildebrandowi!

 

***

 

Wszedł do świetlicy, pobrzękując łuskami pancerza, zatrzymał się tuż za progiem. Edyta patrzyła na przybysza spod zmrużonych powiek. Podobał jej się jako mężczyzna, a to było dla dumnej grafini nie do przyjęcia. Drażniło ją niepomiernie, że byle prostak, syn jakiegoś rzemieślnika, wyniesiony ku wielkim tego świata jedynie służbą dla Kościoła, mógł robić wrażenie na niej, córze starego książęcego rodu! Broniła się przed tym, traktując go nieodmiennie z wyniosłym chłodem, nie pomijając żadnej okazji, aby okazać mu lekceważenie. Wiedziała, że Wilbert kocha ją skrycie i beznadziejnie. To mogłoby być nawet zabawne, ale w pieśniach minnesaengerów, a nie w prawdziwym życiu. Westchnęła ciężko i skinęła ręką.

– Zbliż się.

Posłusznie podszedł kilka kroków, a wtedy doleciał do jej nozdrzy przykry zapach końskiego potu i kurzu.

– Wybacz, pani – powiedział, dostrzegając wyraz niechęci na pięknej twarzy – ale nie zdążyłem jeszcze przebrać się z drogi. Mam ważne wieści.

– Oczywiście, Wilbercie. Ważne być muszą zaiste, skoro ośmielasz się stanąć przede mną śmierdzący koniem i znojem niby byle pachołek ze stajni.

Patrzył na nią bez słowa. Wiedziała, że musi go sporo kosztować powstrzymanie się od ostrej odpowiedzi i sprawiało jej to ogromną przyjemność. Podobna rozmowa przypominała drażnienie się z niedźwiedziem uwiązanym na łańcuchu. Obserwowanie bezradnej złości groźnego drapieżnika może stanowić doskonałą rozrywkę.

– Mów, na co czekasz? – popędziła go.

– Król ukorzył się przed majestatem papieża.

Klasnęła w ręce i zaśmiała się radośnie.

– Bogu niech będą dzięki! W końcu Hildebrand zdołał go złamać! Czemu masz taką ponurą minę? Przecież się udało!

Wilbert ogarnął ją spojrzeniem. Jakże była piękna, mimo przeszło czterdziestu już lat...

– Nie wiem, pani, czy jest się z czego aż tak mocno radować – odparł. – Wyczuwam podstęp. Henryk jest bardzo przebiegły. Został upokorzony, ale utrzymał władzę. Teraz wróci do kraju i z pewnością zechce odpłacić się swoim wrogom tak, jak potrafi: skrycie, zdradą i przeniewierstwem.

– Przestań wieszczyć – fuknęła rozzłoszczona. – Czy zawsze musisz widzieć tylko ciemne strony rzeczy?

– Po prostu dostrzegam barwy życia – mruknął.

– Barwy smutku. – Poderwała się z krzesła. – Opowiedz lepiej jak było. Gdzie?

– W zamku margrabiny Toskanii w Canossie...

– Kochana Matylda! – wykrzyknęła, znów klaszcząc w ręce. – Mów dalej, mów...

– Najpierw król musiał odbyć trzydniową pokutę zanim papież raczył uchylić anatemę. Stał trzy dni na mrozie, boso i we włosiennicy, w kornej postawie... To cud, że nie zapadł na zdrowiu. Twardy jest. Twardszy niż można by się spodziewać.

– Ależ musiał mieć minę! – roześmiała się.

Wilbert także uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu twarzy Henryka, zaraz jednak spoważniał.

– Nie wiem, pani, czy Grzegorz nieco nie przesadził. Król jest zajadłym i groźnym przeciwnikiem. Nie należy go zbytnio rozdrażniać, szczególnie jeżeli w końcu miałby zdobyć koronę cesarską.

– Nie uda mu się – zaprotestowała żywo. – Jest na to za słaby i za głupi.

Wilbert pokręcił głową.

– Oczywistym jest, że żaden z Henryków nie przystaje do któregokolwiek z Ottonów, niemniej tym są groźniejsi. Małość staje się ich siłą. Potrafią się przytajać, znosić najgorsze upokorzenia, żeby tylko osiągnąć cel. Tak jak teraz. Król pozwolił się pokonać jedynie po to, by zyskać na czasie. Wie doskonale, iż pokój jest potrzebny nie tylko jemu, ale i papieżowi. Myślę, że Grzegorz zbyt pochopnie wprowadził celibat i wrzenie wewnątrz Kościoła zmusiło go do porzucenia sporu z Henrykiem. Uwierz mi pani, król nie jest głupcem, a gdyby nawet był, to czy głupota stanowiła kiedykolwiek przeszkodę do osiągnięcia najwyższych dostojeństw?

Machnęła niecierpliwie ręką.

– Może, może. Może masz rację. Z całą pewnością ją masz. Ale teraz chcę zapomnieć o troskach i świętować zwycięstwo.!

Wilbert pokiwał głową. Ciesz się, o piękna. Raduj się, dopóki możesz. Dopóki Hildebrand może oprzeć się na potędze polskiego króla, dopóty będzie górą. Ale Bolesław jest człowiekiem nieobliczalnym. Nie zwykł się liczyć z nikim i niczym. Nawet z groźbą wojny domowej... Nie darmo Henryk wydobywa ostatnie grzywny z pustego prawie skarbca, by poprzeć w Polsce przeciwników monarchy. I nie darmo zatrudnia udającego maga szarlatan, tajemniczego doradcę, Marka z Tuluzy, o którym szepczą, że znosi się ze Złym.

 

***

 

Henryk rzeczywiście umiał się przytajać. Wiedział doskonale, że bezwzględne metody mistrza Marka wydałyby owoce nawet w ciągu jednej nocy. W dodatku nie miało to nic wspólnego z czarami, zwykłe stare sprawdzone metody – trucizna i przekupstwo. Co z tego, kiedy natychmiast podniosłyby się krzyki o magii i nieczystych praktykach. A i ryzyko, że ktoś zechce odpłacić pięknym za nadobne było wysoce prawdopodobne. Nie on jeden wszak trzymał na dworze czarownika. Nie, na razie jeszcze za wcześnie. Trzeba czekać i obserwować, kiedy rozleci się lśniąca tarcza rzymskiego biskupstwa – potęga Bolesława. Rozkład wewnątrz polskiego państwa postępował nieubłaganie, nabierając rozpędu z każdym dniem.

Wystarczył jeden rys na puklerzu władcy – rzekomy cud Stanisława ze Szczepanowa uczyniony na złość królowi. To było zabawne – cud na złość władcy. Zło potrafi obrócić na swoją korzyść nawet zdarzenia, zdałoby się, z gruntu związane z łaską niebios. Zresztą wszyscy świadkowie sławetnego wskrzeszenia Pietrka Broga zeznawali zgodnie, iż odczuwali obłąkańczy strach w chwili, kiedy rycerz wyjrzał spod płyty sarkofagu. Zgromadzeni w świątyni miast cieszyć się ze znaku błogosławieństwa Bożego, uciekali jakby zobaczyli zastępy szatana.

 

***

 

– Gdybyś tylko zechciał, mógłbyś pokonać i poniżyć naszego wroga! – Pani Edyta przechadzała się po świetlicy szybkim krokiem, bardzo wzburzona.

Wilbert wodził za nią zmęczonymi oczami. Poufna rozmowa, na którą go zaprosiła, okazała się zwyczajną połajanką, jaką grafini zwykła traktować niesfornych dworaków.

– Dlaczego nic nie zrobisz? – Zatrzymała się blisko niego, prawie napierając piersią na ciało mężczyzny. Poczuł nagły zawrót głowy, kiedy kobiecy zapach wypełnił nozdrza. Miał ochotę pochwycić ją wpół, przechylić i wpić się w wargi, nie bacząc na dostojeństwo. Opanował się natychmiast, zmarszczył brwi.

– Już kiedyś mówiłem, że zarówno nakazy sumienia, wiary, jak i wyraźne instrukcje papieskie zabraniają mi stosowania metod niegodnych chrześcijanina...

– Masz swoich postrzegaczy, wierne sługi zadomowione na henrykowym dworze. W każdej chwili... – przerwała i machnęła ręką. – Zresztą masz także te swoje czary...

Drgnęła zaskoczona, kiedy nagle rozległ się niski, gardłowy śmiech.

– Nie sądziłem, że ty, moja pani, wierzysz w bajki, które opowiadają ciemne umysły!

– Bajki? – spytała podejrzliwie.

– Nie inaczej.

Zmrużyła oczy, mierząc go uważnym spojrzeniem. Wilberta przeszedł dreszcz. Bóg widzi jak bardzo chciałby jej pomóc, dotrzeć do oziębłego, zastygłego po śmierci męża i córki serca. Rozłożył ręce bezradnym gestem.

– Nie jestem czarownikiem. Mógłbym, oczywiście, doprowadzić do zabicia Henryka, nakazać go chociażby otruć. Nie miałoby to jednak sensu, gdyż znajdzie się wielu chętnych, aby zająć jego miejsce, a im większy wówczas powstanie zamęt, tym mniejszy będziemy mieli wpływ na bieg spraw. Nasze sprawy musimy załatwiać tak, żeby następcy króla byli związani prawem i choćby z pozoru powołani w jego majestacie... A przede wszystkim, żeby ten, który obejmie po nim rządy, był nam przychylny.

– Posłuchaj, Wilbercie – powiedziała niespodziewanie miękko, porzucając władczy ton – co się tyczy następcy Henryka, czy nie przyszło ci do głowy, że dobrze by było osadzić na tronie pewniejszego sprzymierzeńca niż kandydat papiestwa, samowolny Rudolf Szwabski? To, niestety, nieodrodny syn swojego ojca. Kiedy już zwyciężymy, może zapragnąć odsunąć od wpływów nie tylko dzisiejszych swoim przyjaciół takich jak ja, ale i Rzym. Myślę, że przydałby się ktoś bardziej uległy i skłonny do współpracy.

– Masz kogoś na myśli, pani?

Zaniepokoił się. Pod układnością i niezwykłą dla grafini von Ragen uprzejmością wyczuł fałsz i pychę. Czyżby sama przymierzała się do królewskiego stolca? To niemożliwe, choć przecież...

– Czy mam kogoś na myśli? – powtórzyła jego pytanie z niewinnym uśmiechem. – Czy tak trudno się domyślić? Przecież Dietrich osiągnie niebawem wiek męski... – zawiesiła głos i uniosła brwi w oczekiwaniu na jego reakcję.

Jak mógł przegapić moment, w którym Edyta z gorliwego sprzymierzeńca Stolicy Apostolskiej przeistoczyła się w żądną władzy Walkirię? Aluzje, półsłówka, wyniosłość i chwile niezwykłej uprzejmości... Wszystko to brał za część gry o przyszłe wpływy. A ona po prostu chce tronu. Niby dla syna, ale w istocie...

– Co o tym sądzisz? – ponagliła, kiedy milczał zbyt długo.

– Muszę się zastanowić – odparł ostrożnie. – Do tej pory nie braliśmy pod uwagę takiego rozwiązania. Potrzeba czasu do namysłu i uzgodnień z samym Grzegorzem.

– Myśl zatem i uzgadniaj, drogi Wilbercie – uśmiechnęła się zachęcająco. – Weź przy tym pod uwagę, że gdyby taki plan się powiódł, mógłbyś zyskać wielki wpływ na bieg spraw jako mój najbliższy doradca, a być może i...

Przerwała nagle, spuściła oczy, czerwieniąc się lekko. Wilbert znowu poczuł zawrót głowy. Jakież perspektywy mogła przed nim otworzyć taka propozycja? I jaką niosła ze sobą groźbę? Poczuł jednocześnie podniecenie i niepokój.

 

***

 

Marek rozsiadł się wygodnie. Był wyraźnie zadowolony.

– Z raportu Wilberta wynika, że Edyta poczuła się bardzo pewnie, pomimo niepomyślnych wieści z Polski. Przecenia swoje siły. Wyobraźcie sobie, miłościwy panie, rozdęło ją do tego stopnia, że przemyśliwuje o zdobyciu tronu dla swojego syna. Chce odsunąć tego pieniacza, Rudolfa.

Henryk roześmiał się zgrzytliwie.

– To pewna wieść?

– Z najpewniejszego źródła – potwierdził Marek. – Prosto z papieskiej kancelarii. Grafini von Ragen pragnie tronu dla swojego przygłupiego Dietricha. Wiadomo przecież, kto naprawdę by wtedy sprawował rządy...

– Głupia baba – rzucił pogardliwie król. – Co więcej?

– Teraz rzecz najciekawsza. Wilbert radzi Hildebrandowi uczynić osią spisku kogo innego.

– O! – zadziwił się Henryk – Przestał wiernie służyć?

– Nie przestał. Nadal jest wiernym psem. Czasem wydaje się nam, że jego panią jest Edyta, zapominamy jednak, że lojalny jest tylko wobec Grzegorza.

– Mówiłeś wszak, że jest beznadziejnie zakochany, zrobiłby dla niej wszystko.

– Bo kocha Edytę w istocie. Ale problem polega na tym, że nasz Wilbert jest chory, ciężko chory. Cierpi na bardzo przykrą przypadłość zwaną uczciwością. Jak sam wiesz, panie, jest to choroba nieprzyjemna i uciążliwa, szczególnie dla otoczenia chorego. Oczywiście jest całkiem wyleczalna, najczęściej dla zwalczenia objawów należy aplikować złoto w dużych ilościach, jednak zdarzają się osoby nieprzeciętnie odporne na leczenie. U nich choroba przybiera postać przewlekłą, często bez nadziei na wyzdrowienie. I tu mamy do czynienia z takim przypadkiem.

– Jeżeli on jest w stanie nie rokującym nadziei – podjął natychmiast Henryk medyczne rozważania – to czy nie miłosiernie z naszej strony byłoby skrócić cierpienia chorego? I nasze przy okazji.

– Do tego właśnie zmierzam – podchwycił Marek. – Z moich doświadczeń wynika, że postać nieuleczalna rzeczonej choroby nadzwyczaj często kończy się zgonem.

Zapadła cisza. Za oknem było słychać nawoływania straży i zwyczajne odgłosy codziennego życia. Marek usiadł za stołem, oparł głowę na dłoni.

– Przekonałem się nieraz – powiedział cicho, porzucając żartobliwy ton – jak trudno grać z Wilbertem. Przez chwilę wydawał się być sprowadzony do roli nieistotnej figury, gdy naraz ujawnił zdolności szachowego konia, podążając w najmniej spodziewanym kierunku. Może gdyby Edyta okazała mu jednak nieco więcej względów, uczucia pozbawiłyby go rozsądku, jednak...

Rozłożył ręce w bezradnym geście.

– Mamy się poddać, czy jak? – zaniepokoił się Henryk.

– My? – Marek uniósł brwi. – My nigdy się nie poddamy. Nawet kiedy już obaj trafimy do piekła, nie przestaniemy próbować grać tam na naszych zasadach.

– Co w takim razie radzisz?

Marek uśmiechnął się krzywo.

– Zawsze trzeba uderzać w najsłabszy punkt, miłościwy panie. I my tam uderzymy, kiedy tylko nadejdzie czas. Mamy przecież kilku zaufanych ludzi na dworze Edyty...

– A ona na naszym.

– Niemniej to do nas należy pierwszy ruch. Im pozostaje jedynie czekać.

Nagle Marek zamarł. Oczy rozjarzyły mu się niesamowitym blaskiem szaleństwa. Zaczął ciężko dyszeć. Łykał łapczywie powietrze, wydając przy tym upiorny poświst, przechodzący chwilami w rzężenie i zawodzenie, a potem wypuszczał je gwałtownie, jakby miał zaraz zwymiotować. Król nie cierpiał tych napadów zupełnie niezrozumiałych wizji.

– Czarny wilk niebawem zerwie się z uwięzi... Odgryzie rękę Tyra i pożre Odyna... Niebawem... Nim Księżyc wyleczy rany zadane przez Merkurego w dzień narodzenia piekielnego psa... – Odchylił głowę i zaniósł się przerażającym chichotem.

Króla przeszedł dreszcz grozy. Czasem zastanawiał się, czy w tym, co mówią o Marku, nie ma choć odrobiny prawdy. W takich chwilach zaczynał wierzyć, że tajemniczy przybysz z Tuluzy jest nie tyle nawet sługą szatana, co samym Złym.

Nagle Marek zamilkł, spojrzał zupełnie przytomnie. Wziął w rękę raport Wilberta.

– Ten papier to nieoceniony dar losu. Każ go, miłościwy panie, przesłać Edycie.

– Ale w Rzymie zaraz domyślą się, że ktoś z zaufanych jest naszym szpiegiem! Nie chcę stracić Gotfryda... Sporo mnie kosztowało umieszczenie go przy Hildebrandzie.

– Nie pora na liczenie kosztów. Niebawem nadejdzie czas ostatecznej rozgrywki. A Gotfryd niech sobie radzi. W końcu za coś bierze od lat pieniądze.

 

***

 

Atak nastąpił równie niespodziewanie, jak nagłe uderzenie pioruna z bezchmurnego nieba.

Jechali wąwozem, przedzierając się przez kopny śnieg, który zawalił przejezdną jeszcze kilka dni temu drogę. Na czele niewielkiej drużyny podążał Wilbert, zamyślony, wpatrzony w dal niewidzącymi oczyma. Tuż za nim rozgrzewał się zabijając ręce Guido, rycerz Rudolfa Szwabskiego. Niezwykła cisza panująca w tym zasłoniętym od wiatru zakątku niepokoiła go. – Panie – rzucił do pleców Wilberta – wydaje mi się...

Nigdy już Wilbert nie dowiedział się, co rycerz chciał powiedzieć. W tej chwili bowiem stoki wąwozu ożyły, pod niebo uderzył wrzask setek gardeł. Zewsząd wysypali się zbrojni.

Zbóje, przemknęło przez myśl Wilbertowi. Zaraz jednak odrzucił tę możliwość. Atakujących było zbyt wielu, zbyt dobrze byli uzbrojeni i odziani jak na zwykłych rabusiów.

Dobył miecza, tarczę przerzucił z mocowania przy siodle do dłoni, dopiął rzemień. Pora już była najwyższa, bo dosłownie w ostatniej chwili zdążył zasłonić się przed ciosem. Topór na długim stylisku ześliznął się bezradnie po żelaznych okuciach pawężki, zadudnił o drewno. Wilbert odruchowo grzmotnął tarczą w odbijający się oręż. Wytrącony z równowagi napastnik zdołał wznieść puklerz jedynie do połowy piersi, gdy szybkie niczym błyskawica cięcie zerwało mu z głowy skórzaną czapę wraz z połową czaszki. Pierwsza krew bluznęła na świeży śnieg.

Wilbert uniósł się w strzemionach i rozejrzał dookoła. Jego oddział zewsząd otaczały gromady pieszych. Nie było mowy, żeby się przebijać, brakowało miejsca, by wziąć odpowiedni rozpęd.

– Do mnie! – Starał się przekrzyczeć bitewny gwar.

Lecz już następny piechur rzucił się ku niemu z długą sulicą, starając się uderzyć drzewcem w głowę. Zdumiał Wilberta taki sposób ataku, jednak nie pora była na przemyślenia. Unikiem przepuścił uderzenie tuż obok twarzy – broń uderzyła w łęk siodła. Wychylił się na bok i smagnął szerokim cięciem kark atakującego. Zanim zdążył złapać oddech, już następny zbrojny, dzierżący potężną maczugę, próbował podciąć i połamać golenie wierzchowca. Wilbert ściągnął wodze, rumak poderwał się na tylne nogi, obrócił wokół własnej osi i mierzone uderzenie chybiło o włos. Napastnik natychmiast odskoczył na bezpieczną odległość, unikając błyskawicznego sztychu.

– Do mnie! – Wilbert znów uniósł się w strzemionach. Głos zamarł mu w gardle. Właściwie nie było już do kogo krzyczeć. Mrowie wojowników pokryło prawie wszystkich jego towarzyszy. Jeszcze tylko może pięciu z Gwidonem na czele, skupionych w gromadkę, stawiało opór. Dzieliła go od nich odległość zaledwie kilkunastu kroków. Cóż z tego, kiedy całą przestrzeń wypełniali wrogowie.

– Diabli z wami! – ryknął ogarnięty niepohamowaną furią, spoglądając z wysokości siodła na głowy napastników.

Krzyk był tak potężny, że pomimo gwaru dotarł do walczących rycerzy. Guido natychmiast zwrócił się ku dowódcy. Wilbert zaklął paskudnie, po czym uderzył mieczem tak potężnie, że nadbiegającemu wojowi pękła tarcza. Jednak i miecz nie wytrzymał. Skruszył się tuż za sztychem, w dwóch trzecich klingi, wydając żałosny jęk. Wilbert rzucił ułomkiem w najbliższego wroga i jął się ciężkiego topora. Pod jego razami tłum nieco się rozstąpił, że zdołał dotrzeć do druhów, tym bardziej, że i oni zaczęli się przedzierać ku niemu. Natychmiast włączył się w szyk – konie zadami do siebie, zbrojni zwróceni kolczastym murem w stronę wroga.

– Zdrada – usłyszał obok czyjś głos. – Widziałeś ich barwy? To znak von Ragenów...

– Nie marnuj sił – ofuknął towarzysza Guido. – Walcz!

Jednak ręce coraz wolniej wznosiły się do ciosów, zrąbane tarcze ledwo trzymały na rzemieniach. Nadchodził nieuchronny koniec.

– Uważajcie! – Wilbert ogarnął wzrokiem nacierających. – Tam! – Toporem wskazał lewą flankę, gdzie szeregi nacierających były teraz nieco rzadsze. Napastnicy poczuli się pewni swego, nieco stracili czujność – Kto się uratuje, natychmiast rusza do Rudolfa!

Runęli we wskazanym kierunku. Ranione konie kwiczały i gryzły, powiększając bitewny zamęt. Już byli blisko, już zaświtała nadzieja, że jednak zdołają się wyrwać, kiedy u wylotu wąwozu pojawili się jezdni. Serca zmordowanych do granic wytrzymałości rycerzy upadły. Po chwili na miejscu, na którym jeszcze przed chwilą stali, zakłębił się ruchliwy tłum.

 

***

 

– Miałem nadzieję, że to jednak nie ty, pani... Widzę, że była płonna. Dlaczego to uczyniłaś?

Byli w świetlicy tylko we troje – Wilbert, Edyta i Dietrich. Pani von Ragen wykrzywiła twarz we wściekłym grymasie.

– Zdradziłeś nas, Wilbercie.

Wbiła w niego palące spojrzenie. Wydawał się naprawdę zaskoczony.

– Zdradziłem? Co ci, przyszło do głowy, grafini? Nie rozumiem, o czym mówisz!

– Nie rozumiesz? – zasyczała potrząsając trzymanym w dłoni pergaminem. – Nie udawaj, rzymski sługusie! Patrz na to, jeżeli naprawdę nie rozumiesz!

Zwisająca na sznurze pieczęć była mu doskonale znana. Tajny dokument, który powinien od przeszło miesiąca spoczywać bezpiecznie w papieskim archiwum i pokrywać się kurzem zapomnienia, zamiast tego tułał się po świecie, by wpaść w ręce ludzi, którzy nie powinni poznać jego treści. Co więcej – ludzie ci nie powinni mieć pojęcia o istnieniu tego pergaminu. Młody Dietriech von Ragen patrzył na rozgrywające się przed nim wydarzenia wielkimi, nic nie rozumiejącymi oczami. Biedny chłopiec, pomyślał z żalem Wilbert, jeszcze młodzik, a już przyjdzie mu poznać gorycz porażki, upadku i upokorzenia. Od tej chwili cokolwiek by jego matka uczyniła, jest skazana na przegraną. W dodatku musi jej sprawić ból ten, kto ją ukochał nad życie.

– Jeśli chodzi o rzekomą zdradę – rzekł spokojnie – to pragnę ci uświadomić, pani, że w żadnym wypadku nie można mi jej zarzucić. Wręcz przeciwnie, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, iż byłem i jestem wierny tym, którzy mi zawierzyli.

Edyta, która zbierała się, żeby mu przerwać zamilkła, straciwszy ze zdumienia głos. Dopiero po dłuższej chwili odezwała się:

– Twoja bezczelność, mój panie, przekracza wszelkie granice! Chcesz mi wmówić, że białe jest czarne? Chcesz zaprzeczyć treści tego pisma?

– W żadnym wypadku. Jest ono prawdziwe i nie zamierzam się wypierać żadnego zawartego w nim słowa.

– Sam przyznajesz, że zdradziłeś, kłamco! Rady, które dałeś papieżowi, są obrzydliwym przeniewierstwem! Zdradziłeś! Zdradziłeś! Zdradziłeś! – powtarzała z nienawiścią. – I to kogo? Mnie! Najbardziej oddaną sprawie!

– Nie zdradziłem! – wycedził przez zaciśnięte szczęki. – Nie ja...

Zamilkła, przymknęła oczy, a potem spojrzała na niego bardziej zdumiona niż rozgniewana.

– Wytłumacz się! – warknęła. – Wytłumacz się natychmiast albo zaraz każę zrzucić cię z urwiska!

Dietrich von Ragen wzorem matki próbował zmrozić mężczyznę groźnym spojrzeniem krowich oczu.

– Naprawdę nie pojmujesz, pani? – Wilbert uśmiechnął się przelotnie do młodego grafa. – Wszak nie tobie składałem przysięgi wierności. Przyjmując moje usługi, doskonale wiedziałaś, że jestem człowiekiem papieża, a pośrednio Rudolfa Szwabskiego. Im pozostałem wierny, temu nie możesz zaprzeczyć. To ty sprzeniewierzyłaś się układom zawartym między sprzymierzonymi książętami a Rzymem i Rudolfem. Cóż twoim zdaniem miałem uczynić innego niż to, do czego zostałem zmuszony twymi knowaniami i podwójna grą?

Twarz Edyty zamieniła się w nieprzeniknioną maskę.

– Nakazałam wziąć cię żywcem, Wilbercie, bo miałam nadzieję, że owo pismo jest wielką pomyłką albo henrykowym podłym podstępem... Poza tym chciałam ci spojrzeć prosto w oczy. Jednak skoro sam potwierdzasz prawdziwość dokumentu... Nie, nic lepiej nie mów. – Zatrzepotała dłonią. – Przecież wiem doskonale, że wszystko potrafisz wytłumaczyć. Nawet tak wielką podłość, jaką wyrządziłeś mnie i mojemu synowi. A ja ci zaufałam, chciałam dopuścić do zaszczytów, o jakich nie mógłbyś do tej pory nawet marzyć... Wart jesteś swojego pana. Wasze pochodzenie.... Cham zawsze dogada się łatwiej z drugim takim jak on, niźli z osobą szlachetnie urodzoną.

Poczuł zupełną bezradność. Edyta zachowuje się jakby opętały ją złe demony. Jest gotowa popełnić każdą zbrodnię już nawet nie po to, by osiągnąć władzę, ale żeby się po prostu zemścić. To niewątpliwie wielki sukces Henryka i jego podejrzanego pomocnika. Nieważne, co teraz Wilbert powie lub zrobi. Wszystko obróci się przeciwko niemu.

– Nie, nie zabiję cię – powiedziała, jakby czytając w jego myślach. – Jesteś zbyt cenną kartą w mojej rozgrywce. Tak, dobrze słyszysz. – Zaśmiała się. – Mojej. Ty nie jesteś już graczem, stałeś się zwykłą figurą. Poza tym, jeśli dopnę swego, Grzegorz odpuści mi każdą zbrodnię. Każdą... oprócz pozbawienia cię życia. Nie chcę, by twoja nędzna osoba była przeszkodą. Mój syn zostanie najpierw królem, a potem cesarzem..

Patrzył jej prosto w oczy i milczał.

– Nie wierzysz, że spełnię marzenia? – Była wyraźnie poirytowana jego spokojną postawą. – Niebawem sam się przekonasz. Straż! Zaprowadzić pana Wilberta do jego komnaty i dopilnować, by jej nie opuszczał.

 

***

 

Marek krzątał się wokół ogniska, mieszając od czasu do czasu w zakopconym kociołku. Dolatywał stamtąd delikatny, przyjemny zapach, jakby geranium pomieszano z jakimś wschodnim zielem. Pogrążony w wieczornym mroku las, gdy dzienne stworzenia kryły się w bezpiecznych norach, a na żer zaczynały wyruszać nocne drapieżniki, stawał się groźny i tajemniczy.

– Słuchaj teraz dobrze, Udo – odezwał się nagle Marek. Potężny mężczyzna, stojący na skraju kręgu światła, wyprostował się. – Słuchaj dobrze. Tym płynem spryskasz posłanie swojej pani. Potem zrobisz dokładnie tak, jak powiedziałem. Kogoś zaufanego do pomocy masz?

– Mam. To Kurt, brat mojej żony i chrzestny najmłodszego synka...

– Nie interesuje mnie kto to, Udo! Twoja sprawa jak wykonasz zadanie, z kim i co powiesz swoim podwładnym, pod warunkiem, ze zrobisz to dobrze! – Czarownik ostrożnie przelał aromatyczną ciecz do glinianego naczynia, zatkał je kawałeczkiem miękkiej tkaniny i zalał woskiem. – Jeżeli zawiedziesz – jego głos nabrał groźnych, syczących tonów – wiesz, co się stanie z twoim szczenięciem i jego matką?

– Nie zawiodę – Osiłek wyraźnie bał się swojego rozmówcy, choć był odeń wyższy o dobre dwie głowy. Drżał na całym ciele – Podjąłem się podłego zadania i nie zawiodę.

– Nie oceniaj tak pochopnie wartości tego, czego dokonasz. Nie wiesz nawet, dla kogo to robisz.

– Dla kogo bym nie robił – odparł Udo ponuro – zdradzam moich dobroczyńców.

– Dobrze już. Rozterki zostaw dla siebie. A teraz znikaj. I spisz się dobrze!

Oddalające się skrzypienie śniegu było jedyną odpowiedzią.

– Możesz już wyjść, najjaśniejszy panie – rzucił Marek.

Król wyszedł z krzaków, rozcierając zziębnięte dłonie.

– To szaleństwo – mruknął. – Jak mogłem dać się na to namówić? Sami z niewielkim oddziałkiem. – Wskazał ognisko opodal, przy którym podrzemywało kilku zbrojnych. – Tuż pod bokiem Edyty... Ile stąd jest do zamku? Dwa stajania, może trzy... Nieważne. Wystarczy, żeby ten twój Udo cokolwiek o nas wspomniał i spełni się jej największe marzenie.

– Bez obaw, królu – roześmiał się Marek. – On nie wie, dla kogo pracuje. Gdyby wiedział, może by nawet zaryzykował. Dlatego poleciłem wam ukryć się. A nuż widział was kiedy, choć to mało prawdopodobne... Wie tyle, że oddamy mu ukochanego syna dopiero po wypełnieniu zadania...

– Oddamy? – zdziwił się Henryk. – Nie lepiej go zostawić jako zakładnika, gwarancję milczenia? Gdyby ktokolwiek się dowiedział, co wydarzyło się w zamku Ragenów dzisiejszej nocy...

– O nie! Zawarliśmy z nim układ, a jak sami wiecie, układów należy dotrzymywać. O ile to oczywiście możliwe. W naszej umowie nie wspominaliśmy jednak ani słowem, że po odzyskaniu rodziny Udo pożyje dłużej niż pół pacierza... Niech tylko złoży przy wiarygodnych świadkach odcisk kciuka pod zeznaniem, iż wszystko, co zaszło na zamku, stało się za sprawą grafini von Ragen, a wszystko może się zdarzyć... Umarli nie miewają zazwyczaj, o ile wiem, żadnych tajemnic do przekazania.

Henryk wzdrygnął się.

– Straszny z ciebie człowiek!

– Potrzebujesz, mój królu, takich strasznych ludzi, aby uzyskać cesarską koronę.

 

***

 

– Udo!

Edyta wstała od stołu. Wieczerza leżała nietknięta. Nie mogła dziś przełknąć nawet kęsa. Dławił ją jakiś nieokreślony niepokój. Przez cały czas powracało wspomnienie wyrazu oczu Wilberta, gdy strażnicy wyprowadzali go ze świetlicy. Wtedy dotarło do niej, że być może popełniła błąd, organizując napaść na jego orszak i zabijając wszystkich. Ukryła twarz w dłoniach. Brakowało jej wsparcia, męskiego ramienia. Naprawdę liczyła, że Wilbert zastąpi Dietrichowi mądrego ojca. Kazała go oszczędzić, wierząc, iż wszystko jeszcze da się naprawić. Teraz zaś...

– Udo! – zawołała znowu.

Wszedł jak zawsze gotów spełniać wszystkie rozkazy.

– Wzywałam cię już ze trzy razy!

– Wybaczcie, pani, alem dopiero wrócił. Byłem zlustrować okolicę. Niespokojne czasy...

– Zanieś wieczerzę panu Wilbertowi. I każ przygotować dla mnie łaźnię.

 

***

 

Wilbert leżał na posłaniu tak jak go wprowadzono do komnaty, w płaszczu i butach. Czuł w sobie dziwną niemoc. Wydarzenia toczyły się tak szybko... Musiał to sobie przemyśleć, poukładać. Rozważania przerwał mu zgrzyt klucza w zamku i do komnaty wszedł dowódca straży.

– Udo – powiedział Wilbert na jego widok – dobrze cię widzieć. Może ty mi wyjaśnisz...

Tamten przerwał niecierpliwym gestem dłoni.

– Przyniosłem posiłek. – Postawił kosz przy drzwiach. – Nic wam, panie, nie wyjaśnię, bo sam niewiele z tego wszystkiego rozumiem. Spełniam jedynie rozkazy i czynię to, co mi każą. Nie wolno mi z wami rozmawiać. Już naraziłem się na gniew grafini, zamieniając z wami nawet te kilka słów.

Zanim Wilbert zdążył coś powiedzieć, zniknął za drzwiami.

 

***

 

W sypialni unosił się lekki, bardzo przyjemny zapach, którego Edyta nie potrafiła określić. Coś jakby mięta albo inne ziele o orzeźwiających właściwościach... Geranium? Tak, geranium, ale z dodatkiem jakiegoś cięższego tonu. Z westchnieniem ulgi rzuciła się na łoże. Usłużna dziewka mocno skropiła pachnidłem całą pościel. Może i dobrze... ten zapach... Poczuła lekki zawrót głowy. Nie było to przykre doznanie, chociaż nieco niepokojące. Jednak już po chwili myśli uspokoiły się, oczy zaczęły same zamykać. Czy to ten zapach, czy zmęczenie? Nie miała siły zastanawiać się nawet chwili dłużej. Zapadła w głęboki sen.

 

***

 

– Kurt, Kurt! Do diabła, wstawaj, już czas!

Udo stał na rozstawionych nogach pośrodku stajni, oświetlając łuczywem sąsiek z sianem.

– Wstawaj, człowieku! Czas już.

Siano poruszyło się niemrawo, ukazała się czerwona twarz żołnierza.

– A jużem myślał, że nie będziemy musieli... Długo nie przychodziłeś. Czy ona...?

– Wstawaj! – uciął ostro Udo. – I trzymaj jęzor za zębami, przynajmniej przy dziewce. – Wskazał białe giezło wystające z siana obok nogi Kurta. – Że też ty zawsze znajdziesz na to czas. I siłę.

– Nie dzisiaj – skrzywił się niechętnie Kurt i pociągnął lnianą koszulę. – Nie przed taką świńską robotą. Koszula jest moja. Wyjątkowo. Diabli, zabierz stąd ten ogień, bo podpalisz stajnię!

Zaczął się ubierać, gderając pod nosem.

– Myślisz, że mnie się podoba to, co mamy uczynić? – zapytał cicho Udo. – Ale przysięgam, że jeżeli dane mi będzie przeżyć, ten czarownik nie uniknie mojej pomsty!

– I mojej! – zawtórował mu Kurt. – I mojej. Nie myślałem, że ten potwór kiedykolwiek powróci! Ewald powinien go zgładzić, kiedy była po temu sposobność! – Przetarł oczy, spojrzał na ściągniętą twarz krewniaka. – Elke i dziecko żyją?

– On twierdzi, że tak. Jeśli nie wywiążemy się z zadania, zabije niewiastę, a Henczka weźmie na pachołka... i zrobi zeń takiego potwora, jakim sam jest. Tak powiedział – dodał po chwili cicho. – A jak go znam, dotrzyma słowa.

Kurt z rozmachem klepnął dowódcę straży w plecy.

– Chodźmy już. Pomsta pomstą, ale wpierw uczynić trza wszystko, by nie zatracić życia najbliższych. Ciekawość, swoją drogą, gdzie ten diabeł może się teraz chować?

Udo ledwie powstrzymał się, by nie odpowiedzieć szwagrowi. Znał go – nie bacząc na nic pognałby zarżnąć Marka. A wtedy... Uczyniło mu się zimno na myśl, jaki los spotkałby żonę i synka.

 

***

 

– Nie zostanie szczenię Edyty drugim Dytrykiem z Bern! – Marek niespodziewanie przerwał zalegającą od dłuższego czasu ciszę. Henryk był pewien, że jego towarzysz śpi albo jest pogrążony w swoich wizjach. Głos czarownika z Tuluzy zabrzmiał nieprzyjemnym zgrzytem, jakby ktoś tarł nożem o szkło. – Nie będzie Edyta von Ragen drugą cesarzową Teofano!

– Dokonało się? – spytał król z drżeniem podniecenia w głosie.

– Dokonuje się! – odparł Marek dobitnie. – Właśnie teraz się dokonuje!

– A jeżeli się nie powiedzie?

– Powiedzie! Musi!

– A jeżeli? – dopytywał Henryk – Zawsze coś może się nie udać.

– Wtedy wrócimy tu z armią i zrównamy z ziemią kurnik Edyty!

Król podniósł się na łokciu.

– Za co jej tak nienawidzisz?

Marek milczał dłuższą chwilę zanim odpowiedział.

– Ja... Widzicie, wasza miłość... Chyba dziś wreszcie mogę to wyjawić. Co ma się zdarzyć, to się zdarzy i dzieje się już poza nami... Trzeba wam wiedzieć, że nie jestem plebejskiego pochodzenia. Nie uwiesiłem się pańskiej klamki, żeby wyjść z rynsztoka, jak wszyscy sądzą, was nie wyłączając.

Henryk słuchał z rosnącym zainteresowaniem.

– Nie mam na imię Marek i nie pochodzę z Tuluzy. Ja, królu, jestem... z rodu Ragenów... Von Ragen – smakował przez chwilę te słowa. – Nosiłem to miano, zanim wygnał mnie mój świętej pamięci ukochany brat Ewald!

– Wygnał? Dlaczego?

Marek roześmiał się. Było w tym śmiechu coś szatańskiego, co wywoływało nieprzyjemny zimny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa, od karku aż do lędźwi.

– Dlaczego? A to z powodu pewnego mojego romansu...

Henryk zawtórował mu śmiechem. Domyślał się, o co poszło, a przynajmniej tak mu się w tej chwili wydawało.

– Ośmieliłeś się uwieść nieprzystępną Edytę? Przyprawiłeś rogi własnemu bratu? Nie spodziewałbym się po tobie podobnej jurności. No, no, a jakże ci się udało rozpalić tę zimną sukę?

– Nie ją, miłościwy panie. Mój romans nie dotyczył Edyty, nawet przez służbę nazywanej bryłą lodu. Moja wybranka była jej przeciwieństwem – piękna i pełna ciepła. Kochałem ją bardziej niż siebie samego. O wiele bardziej. Zabiła się pół roku po tym, jak Ewald nakrył nas w sypialni i wygnał mnie z księstwa... Skoczyła z wieży nad urwiskiem. Skończyła ze sobą, bo nie mogła znieść zaszczuwania, pogardy, z jaką odnosiła się do niej Edyta, a jej wzorem całe otoczenie. Zabiła się, nosząc w łonie moje dziecko!

Zachłysnął się zimnym powietrzem jakby zalała go niespodziewanie lodowata fala.

– Kim ona była, zaspokój wreszcie moją ciekawość, człowieku! – Król próbował przebić ciemności, zobaczyć twarz Marka. Na próżno. Czarownik ukrył się głębiej poza kręgiem niepewnego poblasku dogasającego ogniska, naciągnął na głowę kaptur.

– To była... – zaciął się na moment. – To była Hedwiga. Nasza siostra, słodka Hedwiga... Ulubienica ojca... Rozdzielili nas... A żeby dopełnić mego upokorzenia, Ewald kazał mnie przed wygnaniem wywałaszyć! – zacisnął zęby. – Szkoda, że już zdechł! Chętnie bym mu się odpłacił tym samym!

Królem wstrząsnął paroksyzm przerażenia i obrzydzenia. Zamiast porywającej historii godnej pieśni, znowu brud i woń rozkładu. Życie jest podłe. Przypominał sobie wszystkich kochanków Marka. Więc tak zaspokajał swoje żądze? Nie mógł być mężczyzną, więc stał się dla sodomitów kobietą... Henryk ledwo powstrzymał mdłości.

– To dlatego tak pragnąłeś być tutaj w noc zemsty? Dlatego ukrywałeś swą twarz przed tutejszymi ludźmi? Bałeś się, że ktoś może cię rozpoznać?

Odpowiedziało mu ciężkie milczenie.

 

***

 

Wśliznęła się do sypialni niby podmuch powietrza – cicho, lekko, niezauważalnie. Spełnienie snów we śnie, piękniejsze jeszcze niż rzeczywistość. Powitała go pierwszym, nieśmiałym, przepraszającym za lata lekceważenia pocałunkiem. Kiedy odpowiedział, przywarła całym ciałem, drżąc w oczekiwaniu. Była gorąca, a jej oddech pachniał fiołkami i piołunem. Wszystko, czego zażądasz, mój kochany, wionęła namiętnym szeptem. Piękne ciało było gładkie niczym woda w górskim strumieniu. Łapczywie wpił się w wonne usta. Jej język i podniebienie miały nieoczekiwanie cierpki smak... smak trucizny.

Zanim zdążył cokolwiek uczynić, zanim nawet zdążył pomyśleć o działaniu, ogarnęła go słabość. Dopiero teraz dostrzegł, że wzrok kochanki jest zaszklony, odległy, nieobecny. Błysnęły w szyderczym uśmiechu drobne, ostre zęby.

Namiętna, rozgrzana podnieceniem Edyta okazała się złośliwą pixią, złym duchem, który przybył, żeby zanurzyć sztylet w jego krwi, upoić się śmiercią. Chłód stali przeszył ciało gorącym dreszczem, zagościł w dawno opustoszałym sercu. Gdzieś na granicy świadomości czuł, że musi obudzić się z koszmaru, lecz ten trzymał mocnym chwytem pazurzastych łap. Zły sen okazywał się rzeczywistością.

Uchylił powieki. Nad nim stała Edyta, oczy miała przepełnione przerażeniem. Uniosła ręce ku uchylonym do krzyku wargom. Błyszczała na nich krew. Jego krew. Kiedy oderwała dłonie od twarzy, czerwone smugi ożywiły pobladłe policzki. W pełgającym świetle dopalającego się łuczywa niewyraźnie zalśniły łzy.

Poderwał się z łoża. Ku swemu ogromnemu zdumieniu zamiast stanąć na nogach, poszybował lekko pod powałę. Chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć głosu, próbował przetrzeć oczy, ale nie mógł ruszyć rękami. Szarpnął się gwałtownie...

 

***

 

Kiedy Udo wszedł do sypialni, Edyta spała kamiennym snem. Długo przyglądał się wyostrzonym działaniem dekoktu pięknym rysom. Poruszyła się lekko i jęknęła.

– Diabli mnie będą obracać w piekle na stu rożnach – mruknął. – I na taki los dziś solennie sobie zasłużę...

Spomiędzy fałdów odzieży, byle jak rzuconej na zydel, wyłuskał ulubiony maleńki sztylet grafini. Zważył w dłoni kruchą broń. Śmierć można zadać nawet taką ozdóbką.

Wziął śpiącą na ręce. Znów zajęczała, wyprężyła ciało, a jej twarz wykrzywił dziwny grymas. Przez chwilę Udo obawiał się, że może przeklęty eliksir przestał działać, jednak Edyta zaraz uspokoiła się, zwisła bezwładnie, głowa poleciała jej do tyłu. Idąc, widział pulsującą żyłkę na śnieżnobiałej szyi. Nigdy dotąd zamkowy korytarz nie wydawał się taki długi.

 

***

 

Usiadł na łożu z czołem zroszonym potem. Oddychał ciężko, ból w piersiach, obecny w sennej wizji nie ustąpił mimo przebudzenia. Serce łomotało, jakby chciało wyrwać się spomiędzy żeber. Opadł z powrotem na posłanie. Co się z nim dzieje? Zupełnie jakby się czymś zatruł. Jego wzrok w tej samej chwili powędrował w stronę kosza z jedzeniem. Wnętrzności zaczęły palić żywym ogniem, skręciły się w potwornym bólu.

– Otruła mnie!

Czując, że z każdą chwilą opuszczają go siły, wstał ciężko, noga za nogą powlókł się do drzwi, zabębnił pięściami w grube deski.

– Otrułaś nie! – zawołał. O dziwo, głos nie odmówił mu posłuszeństwa. Jeszcze nie... – Otrułaś mnie! Niech wszyscy wiedzą...

Drzwi otworzyły się niespodziewanie. Wilbert zachwiał się i byłby runął bezwładnie, gdyby wchodzący nie pochwycił go w objęcia. Poznał go – Kurt, brat dowódcy straży i wierny pies Edyty.

– Uspokójcie się, panie – powiedział ze współczuciem. – Nadeszła wasza ostatnia godzina. Nie zmarnujecie tego czasu na czcze wołania.

Troskliwie ułożył Wilberta na łożu, otarł mu twarz.

– Przyszedłeś mnie zabić? Czy tylko dopilnować, bym zdechł? Powiedz ode mnie swojej pani...

– To nie ona kazała was zgładzić, panie. Nie oskarżajcie pochopnie grafini. Owszem, stać ją na różne podłe uczynki, ale powtarzam, was zabijać nie kazała...

– Jednak trucizna... – Głos zamierał. Wilbert czuł nadciągającą ciemność. – Jeśli nie ona, to kto?

Kurt westchnął ciężko.

– Gdybym wam powiedział prawdę, panie, wasza śmierć byłaby o wiele cięższa. Po co umierającemu przysparzać trosk?

– Chcę wiedzieć! Zaklinam cię...

W tej chwili rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

 

***

 

– Gdybym wiedział, kim jesteś, Marku, czy jak tam brzmi twoje prawdziwe imię, sto razy bym się zastanowił...

– Właśnie dlatego do dzisiejszego dnia nie poznałeś mojej historii i mojego imienia, najjaśniejszy panie. Lecz teraz to już obojętne. Zresztą nie myśl, że wszystko, co czyniłem miało na celu jedynie zemstę. Może było tak na początku, jednak potem rozsmakowałem się we władzy, jaką daje knucie intryg. We władzy, jaką mogę posiąść dzięki tobie.

– Jesteś bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

– To prawda. – Marek uniósł się na łokciu. Niedźwiedzia skóra zsunęła się z jego ramion, poczuł uderzenie mrozu, zaraz poprawił przykrycie. – Bardzo niebezpiecznym i bardzo potrzebnym. Nie zapytaliście dotąd, panie, jak udało mi się skłonić do współpracy dowódcę straży Edyty.

– Chyba wolę nie wiedzieć – mruknął król.

– Bardzo słusznie – roześmiał się Marek. – W razie czego zawsze będziecie mogli poświadczyć na krzyż, że nic wam o tym nie wiadomo! A wszelkie podłości niech spadną na mnie – dodał z goryczą w głosie.

– Właśnie za to ci płacę! – Henryk zirytował się i usiadł gwałtownie. I on, jak przed chwilą jego towarzysz, poczuł palce mrozu na plecach, zaraz otulił się szczelniej. – Za to i za milczenie. A czy nazywasz się Jakiśtam von Ragen czy Marek z Tuluzy, czy jesteś synem księcia, czy prostytutki, to już dla mnie bez znaczenia! I radzę ci uważać. Twoje pochodzenie nie wpłynie na nasze wzajemne stosunki. Układ panujący między nami ma pozostać bez zmian!

– Oczywiście – zgodził się nieoczekiwanie potulnie czarownik. – Jak zwykle masz rację, królu...

Henryk zdumiał się. Nigdy dotąd jego pomocnik nie był tak pokorny. Boi się. To znaczy, że jest jednak zwykłym człowiekiem. To znaczy także, że ma słabe punkty. Król cieszył się, że w panujących ciemnościach nie musi kryć uśmiechu zadowolenia.

 

***

 

Przez szary całun, rozciągający się przed oczami, Wilbert zobaczył jak drzwi uchylają się i wchodzi dowódca straży niosąc na rękach nieprzytomną Edytę. Czy ona też padła ofiarą spisku? Została otruta?

– Nie żyje? – wykrztusił. Mówienie przychodziło z coraz większym trudem. – Ją także zabiliście?

Udo spojrzał na niego. W oczach żołnierza Wilbert dostrzegł żal i współczucie.

– Gdybym wiedział, jakie to trudne – powiedział. – Nigdy w życiu... – Głos mu się załamał. – Ale za późno, żeby się cofnąć. Za późno... Ona żyje, lecz ma spotkać ją los stokroć gorszy od śmierci. Hańba. Będzie sądzona za zabicie ciebie, panie. Odwrócą się od niej wszyscy, nawet ci, którzy nie uwierzą, że to zrobiła.

Wilbert chciał jeszcze coś powiedzieć, zaprotestować, dowiedzieć się czegoś więcej, jednak nie mógł poruszyć ustami. Udo podszedł do łoża. Mętnie zalśniło ostrze. Nie poczuł uderzenia, nie dotarł od ciała najmniejszy znak, że coś się stało. Jedynie kiedy gasnącymi oczyma spojrzał na swą pierś, zobaczył sterczącą rękojeść niewielkiego sztyletu.

Nie widział już jak Udo układa obok niego Edytę i zaciska na broni jej palce. Nie czuł łez dowódcy straży skapujących na jego twarz.

 

***

 

– Pan Marek nie powrócił z waszą miłością? – Marszałek dworu czujnym okiem lustrował królewski orszak.

– Pan Marek? – Henryk zmarszczył brwi. – O kim mówisz, mój drogi?

– O waszym zaufanym, przecież wyruszyliście z nim dwa tygodnie temu.

– Czy ja gdziekolwiek ruszałem na dłużej w ostatnim miesiącu? – Król otworzył szeroko oczy, z niedowierzaniem spoglądając na dworzanina. – Hej, Hans – zawołał w stronę przybocznego. – Czy myśmy byli gdziekolwiek dalej niż na polowaniu u barona von Walzug?

– Ależ skąd, wasza wysokość – odparł zapytany. – Wszak dopiero co, pięć dni może nazad temu, pojechaliśmy do niego i właśnie wracamy. Piękne były łowy...

Marszałek był oszołomiony. Czy oni wszyscy powariowali? Przecież Henryk przed kilkunastoma dniami w największej tajemnicy opuścił swoją siedzibę wraz z Markiem i szczupłą drużyną najbardziej zaufanych ludzi.

– Słyszałeś, marszałku – powiedział z naciskiem król. – Jeżeli zaś sądzisz, że było inaczej, widocznie pomieszały ci się zmysły.

– Jednak pan Marek...

– Co ty z tym Markiem! – warknął król. – Zna ktoś tutaj kogoś o takim imieniu? Był z nami kto taki u barona? – zawołał przez ramię.

– Jest Marek – rozległ się głos z orszaku. – Marek z Linzu, jeno chory w łożu leży będzie już z pół roku i widzi mi się, że jemu bardziej ksiądz niż polowanie się patrzy.

– Sam słyszysz, marszałku. – Głos władcy znowu stał się dobitny i twardy. – Nijakiego innego Marka przy mym dworze nie ma i nigdy nie było. Czy to jasne dla ciebie?

– Oczywiście! – Twarz dworaka rozjaśniła się. – Wybaczcie, miłościwy panie. Musiało mi się coś przyśnić. Rzeczywiście w ostatnich czasach żadnego człowieka o imieniu Marek w waszym otoczeniu nie było.

 


< 17 >