Fahrenheit nr 63 - kwiecień-czerwiec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 22>|>

Smocze gniazdo (fragment)

 

O KSIĄŻCE
okladka

Nikt cię nie kocha? Nieprawda, zawsze masz swoje wierne kłopoty!

O tym właśnie po raz kolejny przekona się Rosselin – mag pogodowy trzeciej kategorii. Jego pech jest wierny niczym piękna Annabell – oficjalna narzeczona pogodnika. Dlatego gdy w pałacu cesarzowej dochodzi do zaburzenia bariery magicznej, podejrzliwe spojrzenia kierują się na nieszczęsnego Rosselina i jego przyjaciela – smoka Filippona. Nasi bohaterowie muszą uciekać – najlepiej szybko i daleko.

Jednak łatwiej uciec przed pościgiem magów niż własnym pechem. Rosselin, Filippon i Annabell trafiają do Smoczego Miasta, a niestety nie wszystkie smoki okazują się podobne do Filippona... Czy pogodnik ocali skórę? Czy ocaliwszy ją, zdoła znów odwlec ślub z Annabell? I czy Filippon znajdzie sobie samicę? Odpowiedzi szukaj w straszno-śmiesznym III tomie „Pogodnika trzeciej kategorii”.

Zabierzcie dzieci, bo smoczysko leci!

 

(Fabryka Słów)

 

– Powinniśmy opuścić Fert – zaczął niepewnie Rosselin, wspierając się na łokciu, żeby lepiej widzieć swoją ukochaną. – Coraz bardziej jestem tego pewien.

Rozleniwiona Annabell leżała na łóżku zaczytana w romansie magicznym. Był to ostatni krzyk mody pałacowej – chociaż nie, przedostatni, bo ostatnim były bolesne krzyki spowodowane mrówkami Altapina. W każdym razie artyści nie nadążali z pisaniem, zaś pałacowa kopiarnia nie była w stanie wykonać na czas zamówionych egzemplarzy. Bowiem za sprawą współpracy z kilkoma magami – którzy nagle odkryli w sobie literatów – przed oczyma czytelnika roztaczały się niezwykłe plenery, walczyły stwory, o jakich nikt nie słyszał, a do tego pełno było czarów miłosnych i bitewnych. Nagle się okazało, że lektura książki jest czymś lepszym niż wyglądanie przez okno.

A kiedy magowie – wciąż pracujący nad techniką pisania – sprawią, że postacie ożyją, nastąpi prawdziwe szaleństwo, Rosselin był tego pewien. Miał jedynie wątpliwości, czy można ożywić nie tylko kochające się pary albo walczących gwardzistów, lecz także książki

naukowe, w tym jego dzieło o zaniku magii w obecności soli morskiej.

O dziwo, jednym z najbardziej aktywnych twórców tego nowego nurtu kultury pałacowej okazał się... Astrogoniusz.

Po znacznie mniej entuzjastycznym przyjęciu wystawy jego morskich obrazów, niżby sobie tego życzył, nieco się załamał i znikł w swojej willi. Teraz jednak zrozumiał, że trzeba podążać z postępem, i porzucił olejne ponuractwa, aby kreować to, co ludzie naprawdę chcą oglądać. Zwizualizował swoje erotyki, jak to mądrze określił jeden z magów kopistów.

– Hm? – spytała teraz Annabell. Strona romansu kusiła ją przystojnym Ruppapertem v’Dain otaczającym ramieniem swoją wybrankę na tle morskiego brzegu, ze słońcem zapadającym się w toń. Dziewczyna Rosselina uwielbiała takie romantyczne opowieści pełne prawd życiowych.

– Powinniśmy opuścić Fert, zanim ktoś oskarży Filippona albo mnie o te mrówki – powtórzył stanowczo mag. – I zanim rozwłóczą nasze jelita po jakiejś drodze, ciebie, kochana, czyniąc niedoszłą wdową.

Annabell w zdziwieniu uniosła brew. Widać było, że argument o wdowieństwie przemówił do jej wyobraźni, choć nic do tej pory nie wiedziała o praprzyczynie kłopotów z insektami, miała je za typowe dla pałacu problemy. Mrówki zawsze walczyły ze szczurami i karaluchami o prymat w każdym miejscu, gdzie żyli ludzie.

– To smok nie poradzi sobie z oskarżeniami? – spytała z ciężkim westchnieniem, w głowie wciąż mając trwający godzinę pocałunek Ruppaperta, po którym Ewangelina omdlała z rozkoszy, a słońce wstydliwie schowało się w wodzie, aby nie podglądać. Nie do końca docierało do niej, o co chodzi jej facetowi.

– Musimy uciekać – głośniej powiedział Rosselin. – Jak najszybciej.

I wtedy do jego oficjalnej narzeczonej wreszcie dotarło, że romans romansem, a tu życie domaga się interwencji.

– Przecież niedługo ślub!

Mag nagle pożałował swoich wątpliwości oraz zbyt długiego języka. Gdyby siedział cicho, pozwalając swemu kochaniu na lekturę, nikt by na niego przynajmniej nie krzyczał. Oczywiście, kiedy Annabell chciała sobie porozmawiać o ślubie, o sukni, przyjęciu i temu podobnych pierdołach – co zdarzało jej się często – Rosselin wysłuchiwał jej cierpliwie, myślami błądząc a to przy solnym pierwiastku, a to przy innych ważnych sprawach. Czasem nawet wstrzelił się we właściwy moment, mrucząc: mhm, co skutkowało zachwyconym spojrzeniem dziewczyny.

Teraz jednak okazało się, że jego uprzejme potakiwania potraktowała serio! A przecież gdyby to wiedział, pozostałby na Wolwinie!!!

– Ależ... – zaczął ostrożnie.

Annabell groźnie uniosła brwi. W jej oczach błysnęła taka ilość ognia, że mogłaby konkurować ze smokiem. Pogodnik umilkł w jednej chwili, ostatnie słowo wciągając z powrotem do gardła.

– Chcesz mi coś powiedzieć? – spytała cicho. Był to ten ton, którym kobiety tną mężczyzn na plasterki, po czym sklejają i odstawiają do kąta, a nieboracy stoją tam grzecznie, bo jeśli się ruszą, to się rozpadną.

Rosselin nie wiedział, jakim magicznym słowem może oddalić wyrok. Najchętniej by milczał, ale Annabell oczekiwała odpowiedzi i gdyby jej nie udzielił, mord w jej oczach zostałby wcielony w życie. To znaczy w śmierć. Śmierć Rosselina.

Aż nagle go olśniło.

– Jak nie uciekniemy, nie będzie żadnego ślubu – wypalił. – Rozumiesz?

Jego ukochana musiała to sobie przepracować w głowie, bo dziewczyny tak już mają. Facet to prosta konstrukcja intelektualna: jest pomysł, to wlezie z butami w jego realizację, a jak coś wyjdzie nie tak, wpadnie na drugi pomysł, nazwijmy go – poprawkowy. Kobiety potrzebują przegadania problemu, koniecznie z najlepszą przyjaciółką, w ostateczności ze swoim oficjalnym narzeczonym, kochankiem czy mężem.

– Aha. – Skinęła wreszcie głową. – Musimy wyjechać, żeby cię nie zabili, bo wtedy musiałabym wziąć ślub z Kiristenem?

Rosselin już się rozpromienił, już wbijał się w dumę, że ma taką bystrą narzeczoną, gdy naraz dotarło do niego, co właściwie powiedziała. Tak to jest, gdy się nie słucha swoich dziewczyn.

– Jaki Kiristen???!!! – warknął, czując, jak rosnące ciśnienie krwi maluje mu na policzkach wielkie czerwone łaty. Zupełnie jakby użył któregoś z upiększających smarowideł swojej Annabell.

A ona, promiennie uśmiechnięta, czule uszczypnęła go w policzek.

– Sprawdzam tylko, czy mnie słuchasz.

Spoważniała.

– Rozumiem. Oddalimy się, żeby przeczekać zawieruchę. Kiedy wyjeżdżamy?

Pogodnik szybko jej to wytłumaczył.

Ale kiedy poszła, zaczął się zastanawiać, czy w pałacu nie ma kogoś o imieniu Kiristen.

Nie było. Ale przecież w stolicy żyły dziesiątki tysięcy osób!

Naraz przypomniała mu się Kiristena, którą kiedyś znał. Była siostrą zakonną, próbowała wyrostków z Akademii Magicznej przysposobić do życia w zgodzie nie tylko z naukami mistrzów magii, ale także Aarafiela i Draceny. Oraz ich pszczół. Bowiem całkowicie uległa wizji boskiej pasieki, w której bogowie przemawiali poprzez brzęczenie pszczół i ich zachowania. Ale czy to ją mogła mieć na myśli Annabell?! Mamrocząc klątwy, że zapuściła mu w myśli szczura, próbował zasnąć.

 

Tak wstrząśniętego i wymieszanego Formidable’a pogodnik jeszcze nie widział. Paradując z wyrokiem sądu w kieszeni, hrabia był zawsze pełen samozadowolenia, a jeżeli nawet coś go zaniepokoiło, to na krótko. A teraz kroczył pałacowym korytarzem niby pijany, odbijając się od ścian. Gwardzista, na którego wpadł, odskoczył jak od zapowietrzonego, nie chcąc mieć z tą pożałowania godną kreaturą nic wspólnego. Garderobę Formidable jak zwykle dobrał gustownie: zielonkawe bryczesy podkreślały szlachetną budowę jego nóg, a z łososiowego kaftana wystawała piękna koronkowa koszula, spod której wychylały się kosmyki bardzo męskiego futra. Wszystko to jednak było tak wygniecione, jakby wyciągnął je psu z gardła, nim narzucił na grzbiet.

Na widok maga zapłakał, to znaczy z oka spłynęły mu dwie łzy. Jak na hrabiego było to zjawisko niespotykane.

– Złe czasy nastały, bracie – stęknął.

Rosselin uśmiechnął się leciutko.

Widać jakaś dama (ale nie Zejfa, bo o tym bym wiedział) celnie ugodziła cię w jakiś klejnot albo naszyjnik, pomyślał z rozbawieniem, powstrzymując wypływający mu na usta znacznie szerszy uśmiech.

Nie wypada się jednak naśmiewać z bliźnich. Hrabia bowiem opadł Rosselinowi na ramię, stoczył obie łzy na jego pogodnicką szatę, po czym wrzucił mu do ucha słowa skargi na ich pieski los...

– O kur...! – powiedział wstrząśnięty mag, niemal załamując się pod ciężarem Formidable’a oraz potwornej wagi jego wyznania. Odstawił arystokratę pod ścianę. – Na Dracenę, własnym uszom nie wierzę! Jeżeli hrabia nie oszalał – cesarzowa wprowadziła właśnie podatek mrówczany! – I mówisz, że to dotyczy wszystkich kawalerów? – jęknął Rosselin.

Pogodnik był w stanie zrozumieć władczynię. W końcu to nic przyjemnego odnajdować mrówki we własnych szatach, a nawet na talerzu. Co więcej, jeden z komarów ośmielił się ukąsić Joannę f’Imperte w policzek! A jakieś stworzenie o nieustalonej tożsamości wygryzło kawałek cesarskiej skóry na kolanie, pozostawiając bolesną rankę! Wszystko to jednak nie usprawiedliwiało nałożenia podatku mrówczanego, który objął wszystkich kawalerow w pałacu i poza nim.

Bo co mają wspólnego mrówki ze stanem kawalerskim?! Oczywiście w logicznym rozumowaniu nic. Kiedy jednak cesarzowa postanawia, że odtąd białe nazywamy czarnym, a czarne różowym, to tak się stanie.

– A w jakiej wysokości? – spytał pogodnik, marszcząc się jak ściągnięta skórka cierpkiego owocu.

– Jeden imperiał od roku życia, licząc od osiemnastego, a do tego dwa od każdego roku, w którym nie można się wykazać trwałym związkiem – wyszlochał Formidable. – Stałym, czyli trwającym ponad pół roku, rozumiesz? – Fontanna łez spadała na posadzkę niby liście z umierającego drzewa.

Rosselin zaczął gorączkowo liczyć. I wyszło, że przyjdzie mu zapłacić więcej, niż zarabia u Zejfy, więc policzki nieszczęśnika zaczęły pulsować jak pomidorowe balony. Myśl, że przecież od jakiegoś czasu jest z Annabell, nieco go jednak uspokoiła – wystarczy na trunki, o ile odzwyczai się od jedzenia...

Jakież to jednak szczęście, że spotkał na swej drodze piękną Annabell! Tak sobie właśnie westchnął, gdy nagle wpadło mu do głowy, że to przecież jego oficjalna narzeczona – jego już bardzo długo tylko oficjalna narzeczona – mogła podpuścić cesarzową. W końcu dziewczyna zawsze dążyła do szybkiego ślubu, nieprawdaż? Podatek byłby całkiem właściwym instrumentem naciskającym zarówno na rozum, jak i na kieszeń zatwardziałego kawalera.

Porzuciwszy bez słowa chlipiącego Formidable’a, rzucił się galopem do apartamentu Zejfy

– Czy ty masz z tym coś wspólnego? – spytał groźnie swą dziewczynę, ledwie w trzech słowach wyjaśnił powód swego nagłego wtargnięcia oraz strachu w oczach. Annabell spojrzała na niego z oburzeniem.

– Ja nie! – W jej oczach pojawiły się niedobre błyski. – Ale dobrze wam tak, pasożytom!

Widząc jednak minę swego narzeczonego, uspokoiła go natychmiast: – Tak czy inaczej, nadal chcę jechać z tobą. W razie czego ślub weźmiemy w drodze.

 

W dwie godziny później Rosselin zmiękł jak glina i gotów był wziąć ślub nawet w powietrzu, byle tylko opuścić pałac. Dowiedział się bowiem, że cesarzowa wsparła kolejne straszliwe zagrożenie dla męskiej dumy. Były to pantki dla panów, czyli wygodne, wymienne wkładki do bielizny.

Jakiś kretyn imieniem Glaufiusz, projektant mody podobny do Xyffauffona Qwe, nakłonił Joannę f’Imperte do tego pomysłu, dowodząc, że brudne gacie to hańba dla Imperium. Może i było tu coś na rzeczy, ale żeby od niepranych majtek miało od razu upaść cesarstwo???

Niemniej cesarzowa podobno zareagowała entuzjastycznie – jak twierdził Astrogoniusz, z którym pogodnik spotkał się przypadkiem, sam traktujący bieliznę w sposób wysoce artystyczny. Obaj doszli do wniosku, że stoi za tym korporacja pralnicza i wtedy nastąpi obowiązkowe zmienianie bielizny każdego dnia. Albo jakiś cwaniak chce całkiem zakazać noszenia majtek bezpantkowych, bo zwietrzył niesamowity interes.

Wzburzony Rosselin wrócił do swojej izby, ale nie potrafił w niej usiedzieć. Chodził po pokoju, ciężko wzdychał, czasem zaklął, aż wreszcie śpiący Filippon stracił cierpliwość.

– A ty czego? Mrówki masz w kiszkach czy jak?

Starając się ukryć zmieszanie, pogodnik opowiedział mu, co wymyśliła cesarzowa.

– Aha, to mnie nie dotyczy, skoro nie jestem człowiekiem – prychnął z nieukrywaną ulgą smok. – Stawiam na korporację pralniczą.

– Ale samiec to samiec, nie? – dogryzł Rosselin, rozpaczliwie poszukując wsparcia w tej trudnej chwili. – A samiec smoka, w dodatku rycerz cesarzowej, to już jest człowiek, sam rozumiesz...

Pojednani w bólu obaj zaszlochali nad ciężkim losem męskiej części arystokracji, magostwa, rozumnego zwierzostanu, nawet i prostej służby w pałacu.

 


< 22 >