Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje

 

 


O światach równoległych

 

okladka

Przyznam szczerze, że lubię książki opisujące alternatywny bieg historii. Wiadomo, łańcuch przyczynowo-skutkowy pęta nas ściśle i niedostrzegalnie, a każde wydarzenie jest przyczyną całej serii następstw. Jeśli pisarz potrafi na chwilę zapomnieć o faktycznym biegu wydarzeń i wykreować nową odnogę rzeczywistości – ma moje uznanie. A jeśli jeszcze dodatkowo jest w stanie nanieść na schemat wymyślonych przez siebie epizodów odnośniki nawiązujące do faktycznego biegu dziejów – ma nie tylko moje uznanie, ale i szacunek.

Marcin Mortka, autor książki „Ragnarök 1940”, tworzy świat całkowicie odmiennej sytuacji geopolitycznej niż ten, jaki znamy. Nie ma tu supermocarstw – rosyjskiego (radzieckiego?) molocha ani próbujących grać pierwsze polityczne skrzypce Stanów Zjednoczonych. Mortka powołał do życia rzeczywistość, w której na północy Europy nie przyjęło się chrześcijaństwo, Skandynawia jest podzielona na państwa wyznaniowe, gdzie wciąż otacza się kultem Odyna i Thora, ofiary składa się publicznie, a bogom zdarza się słuchać modlitw. Kiedy piszę „Skandynawia”, mam na myśli nie tylko region znany dziś pod tym mianem, ale również wykreowane przez autora kraje, których nie ma, ale mogłyby być: północnoamerykańską Winlandię oraz Holmgard, powstały na przejętych przez Normanów terenach znanych nam dziś republik nadbałtyckich.

Nordyccy bogowie to istoty wojownicze i kochające władzę – i tacy też są przywódcy mortkowskiej Skandynawii. Północ zjednoczona jest w Lidze, która pragnie podzielić między siebie strefy wpływów na kuli ziemskiej. Aby to zdobyć, nie cofną się przed niczym – przed morderstwem, rzezią, szpiegostwem ani wewnętrzną zdradą.

Dość jednak dywagacji o analizowaniu mapy. Nadchodzi rok 1940, świat ledwo odetchnął po wielkiej wojnie (skąd my to znamy?), a równowaga polityczna znowu się łamie. Jeremy Baldwin, angielski dziennikarz, dziwnym zrządzeniem losu wchodzi w posiadanie rękopisu, który – jeśli zostanie odszyfrowany – może uchronić naszą planetę od kolejnego konfliktu zbrojnego na ogromną skalę.

Mogłabym trochę przyczepić się do losów samego Baldwina. Przemieszcza się przez pół globu, gna przez lądy i morza, i wydaje się najbardziej pechowym i jednocześnie najlepiej pilnowanym człowiekiem świata. Kiedy już-już ma stracić życie, co następuje często, bo polują na niego prawie wszyscy, zawsze pojawia się agent któregoś z wywiadów, dawny znajomy lub zakochana kobieta, którzy podadzą mu rękę i wyciągną z tarapatów. Nie przepadam za superbohaterami i drażni mnie to, ale tylko odrobinkę. Ostatecznie rzeczywistość literacka rządzi się innymi prawami niż życie, jakie jest udziałem czytelnika.

Autor „Ragnarök 1940” jest skandynawistą i to widać. Jeśli o mnie chodzi, z dużą przyjemnością czytam książkę, która pozbawiona jest błędów rzeczowych, ale za to zawiera interesujące smaczki w rodzaju wymyślenia „trzeciego Danelag” czy nadania tytułu „Niflheim” jednej z ksiąg wchodzących w skład „Boskiej komedii”. Dużą frajdę sprawiło mi odkrycie powiązań między tajemniczym rękopisem, który dostaje się w ręce Baldwina, a „Sagą o Grenlandczykach”, oraz skojarzenie ważnego w powieści obiektu Ligi położonego na Islandii z pewnym rzeczywiście istniejącym lotniskiem, o które swojego czasu było sporo szumu. Inną rzeczą wzbudzającą moje uznanie są nazwy uzbrojenia w rodzaju plujących ogniem karabinów marki surtr czy określenie tajniaków fylgiami. Niby niewiele, a jednak. Alternatywność dziejów świata Mortki widać wszędzie – w mottach, cytatach, porównaniach, nazwach własnych. Mam wrażenie, że pisarz chciał pobawić się w ten sposób z czytelnikiem i – jeśli chodzi o mnie – świetnie mu się to udało.

Trochę mniej zachwyciły mnie wzmianki o gotowym do walki generale Hitlerze czy niespełnionym literacko bibliotekarzu Tolkienie, sądzę bowiem, że są nieco zbyt przejrzyste. A już za zupełnie niepotrzebny i łzawy uważam wątek uratowanego chłopczyka, który do konstrukcji fabuły nie wnosi absolutnie nic. Mam mieszane odczucia odnośnie sposobu, w jaki pani prezydent Winlandii próbowała uzyskać dla siebie kontrolę nad Gibraltarem. Owszem, mężczyźni ofiarowują swoim kochankom prezenty, jednak polityka jest polityką, i pomysł, że rządzący twardą ręką przywódca Ligi zgodzi się oddać wrota Europy tylko przez pamięć kilku przyjemnych chwil, jest dla mnie absurdalny.

Nasiąkamy historią, odkąd nauczyliśmy się rozróżniać znaczenie słów. Myślę, że każdy z nas potrafiłby wskazać kilka punktów węzłowych, które pchnęły jej bieg w określonym kierunku. Marcin Mortka za jeden z nich uznał wprowadzenie chrześcijaństwa w Skandynawii. Europa Mortki jest spójna, a przedstawiona przez niego wersja wydarzeń, jakie doprowadziły w 1940 roku do konfliktu zbrojnego na niespotykaną dotąd skalę – prawdopodobna i interesująco podana. I o to właśnie chodzi.

 

Hanna Fronczak

 

Marcin Mortka

Ragnarök 1940 tom II

Fabryka Słów, 2008

Stron: 505

Cena: 29,99

 


Szkolne przygody Sonei nowicjuszki

 

okladka okladka

Zatęskniłam ostatnio za fantastyką lekką, czysto rozrywkową, taką, co to obowiązkowo musi być liczona w tomach – minimum trzech – z co najmniej jedną mapą w każdym i w której hordami biegają magowie, uzdrowiciele czy insze krasnoludy; za fantastyką, nazwijmy to, klasyczną, opartą może na niezbyt oryginalnych pomysłach, ale zajmującą i lekkostrawną. Padło na Trudi Canavan i jej „Gildię magów” oraz „Nowicjuszkę”.

Nie spodziewałam się po tych książkach zbyt wiele i nie spotkało mnie rozczarowanie. Nawet przy wielkiej dozie życzliwości dla autorki nie można nazwać jej debiutanckiej powieści w odcinkach dziełem, nie mówiąc już o wybitności czy oryginalności. Również sugerowanej przez wydawcę prozy „skrzącej się od magii, akcji i przygód” ze świecą tam szukać, zwłaszcza w pierwszym, znacznie słabszym od drugiego tomie. Zarys fabuły przedstawia się następująco: Sonea, młode dziewczę z nizin społecznych, przez przypadek odkrywa, że ma zadatki na maga. Chciałaby, ale się boi, ponieważ magia – czy raczej magowie – kojarzy jej się wyłącznie z ludzkim nieszczęściem, poniżeniem i cierpieniem. Dlatego gdy magowie próbują znaleźć dziewczynę, zanim jej niespotykane, niesamowite itd. moce wyrwą się spod kontroli i zrównają z ziemią miasto, ta robi wszystko, by im się wymknąć, oczywiście, do czasu. Nic nowego, inżynier Mamoń z pewnością byłby zachwycony.

Pierwszy tom w zasadzie można by podzielić na trzy mniej więcej równe części: Sonea w szoku, Sonea ucieka, Sonea stawia opór wrażej indoktrynacji w wykonaniu złych – w jej mniemaniu – magów, której w końcu ulega, jak łatwo się domyślić choćby po tytule tomu drugiego. Brak napięcia, źle wyważone proporcje i bardzo słabe zakończenie – czy raczej jego brak, powieść wydaje się urywać po przypadkowym rozdziale – to główne wady „Gildii magów”. Na szczęście w „Nowicjuszce” jest już znacznie lepiej. Akcja staje się wielowątkowa, pojawia się intryga, zagadka i ciekawi, dotychczas drugoplanowi bohaterowie z całym naręczem dylematów moralnych, jednak sama Sonea wypada na tym tle bledziutko. Jest nudna, monotematyczna. W pierwszym tomie myśli wyłącznie o tym, jacy źli są magowie i jak bardzo nie chce zostać jednym z nich, w drugim z kolei, gdy już uporała się z pierwszym dylematem, skupia się na nowym problemie – inni nowicjusze, młodzież dobrze urodzona, której nie w smak towarzystwo dziewczyny ze slumsów, znęcają się nad nią w stylu, trzeba przyznać, iście szczeniackim, bez większego polotu, np. zalewając czy kradnąc notatki z zajęć. Życie Sonei wśród magów ogranicza się do wytężonej nauki i uciekania prześladowcom. Zważywszy, że bohaterka wychowała się na ulicy, wśród złodziei i ma więcej mocy niż najpotężniejsi magowie razem wzięci, jako ofiara losu i słabszych kolegów wypada wyjątkowo nieprzekonująco, a w dodatku irytuje, no bo ile można biadolić?...

Od pierwszej do ostatniej strony „Nowicjuszki” czułam, że już to gdzieś czytałam. Szkolne perypetie, różne specjalności, które wybierają nowicjusze, okrutni prześladowcy, dziewczyna z niskich sfer, za to z wielkim darem, spisek, mroczna tajemnica, którą kryją osoby u szczytu władzy itd., itp. – wypisz, wymaluj „Strzały królowej” Mercedes Lackey. Kropka w kropkę to samo, choć u Lackey bohaterka (Talia) jest ciekawsza i bardziej pogłębiona psychologicznie, świat oryginalniejszy, napięcia i wątków więcej, za to mniej opisywania lekcji jedna po drugiej, semestr za semestrem. U Canavan momentami brakowało tylko szczegółowego planu zajęć... Na szczęście zanim sobie uświadomiłam, z czym dokładnie mi się „Nowicjuszka” kojarzy, i zaczęłam porównywać obie historie, byłam już w okolicach końca tomu, a wątek Czarnego Maga, od którego wzięła swój tytuł cała trylogia, wzbudził moją ciekawość.

Mimo sporych niedostatków „Gildii magów”, mimo wtórności i skojarzeń, pochłonęłam oba tomy w tempie błyskawicznym, zaś bieg fabuły w „Nowicjuszce” i jej zakończenie tchnęły we mnie nadzieję, że warto poczekać na „Wielkiego Mistrza”. Zarówno sama historia, jak i sposób jej poprowadzenia, skonstruowania wyraźnie zmierzają ku lepszemu, choć na pewno nie ku arcydziełu. „Gildia magów” i „Nowicjuszka” to „czytadła autobusowe” na przyzwoitym poziomie. Może niezbyt oryginalne, może lekko kulawe, ale wciągające, bez ambicji bycia czymś więcej. I chwała im za to.

 

Marta Kisiel

 

Trudi Canavan

Gildia magów. Księga pierwsza trylogii Czarnego Maga

Tłum. Agnieszka Felińska

Galeria Książki, 2007

Stron: 515

Cena: 35,90

 

Trudi Canavan

Nowicjuszka. Księga druga trylogii Czarnego Maga

Tłum. Agnieszka Felińska

Galeria Książki, 2008

Stron: 641

Cena: 39,90

 


Rzecz o zbłąkanym czytelniku

 

okladka okladka

Po przeczytaniu książki Siergieja Sadowa moja czytelnicza dusza jest równie zdezorientowana, co dusza Zoi Nienaszewej. Z tym, że o ile dusza Zoi nie może wybrać, czy iść do raju, czy do piekła, moja nie wie, czy bardziej ją ta lektura rozdrażniła, czy wciągnęła.

Na kartach książki Sadowa znajdziemy świat, a raczej niebo i piekło, gdzie anioły i diabły żyją w symbiozie. Zadaniem świetlistych jest nagradzanie sprawiedliwych, a czartów karanie grzeszników – i ani jedna, ani druga strona nie wchodzi sobie w paradę oraz kompetencje. Wizja ta nie jest ani szczególnie nowatorska, ani rewolucyjna (współpracę nieba z piekłem mamy choćby w „Siewcy Wiatru”), więc autor dorzucił do niej hinduistyczną reinkarnację. I w ten sposób, moim zdaniem, ukręcił sam na siebie bicz. Bo skoro każda dusza odradza się na nowo do czasu, aż nie stanie się stwórcą lub nie rozwieje w niebycie, po co jej pobyt w niebie i piekle? Co z tego, że w niebie spotka ją nagroda, a w piekle kara, skoro po ponownym odrodzeniu nie będzie z tego nic pamiętać, nie wyciągnie z tego żadnej nauki? A co ważniejsze koncepcja reinkarnacji sprawia, że rozterka zbłąkanej duszy Zoi Nienaszewej staje się zupełnie nieprawdopodobna.

Wyjaśnię, że dusza Zoi nie może wybrać między niebem a piekłem, ponieważ nie wie, gdzie wyląduje jej dwunastoletni syn, którym opiekuje się ojciec alkoholik. Jeżeli więc mamy reinkarnację, to nie ma to znaczenia, bo primo tak czy siak dusza Aloszy znowu się zreinkarnuje, secundo dusze Zoi i Aloszy najprawdopodobniej by się w niebie lub w piekle w ogóle nie spotkały. A skoro rozterka Zoi jest nieprawdopodobna, to cała fabuła książki opierająca się właśnie na niej, delikatnie mówiąc, leży.

Kolejna sprawa to kwestia wolnej woli, wielokrotnie w książce przywoływana. W świecie Sadowa ani anioły, ani diabły nie mają prawa ingerować w ludzką wolną wolę, odniosłam jednak wrażenie, że kiedy główni bohaterowie lądują na ziemi, niejednokrotnie w tę wolną wolę ingerują. Bo jak inaczej nazwać ograniczanie ludziom wyboru? Czy kiedy ktokolwiek daje nam dwie opcje do wyboru (uratuję cię, ale zrób to i to, albo radź sobie sam) to nie jest to jednoznaczne z naruszeniem wolnej woli? I zupełnie nie kupuję tego, że takie wybryki uszłyby naszym bohaterom na sucho, biorąc pod uwagę, że oboje byli niepełnoletni i na dodatek pod kuratelą.

Z drugiej strony, nie mogę odmówić powieści Sadowa pewnego uroku – a to w ogromnej mierze dzięki lekkości, z jaką autor posługuje się słowem, oraz świetnie poprowadzonej narracji pierwszoosobowej. Ale co tu zrobić z tymi mądrościami objawionymi o ludziach, które Sadow serwuje nam poprzez Ezergila? Bardziej wyrobionego czytelnika mogą doprowadzić do białej gorączki. W pewnym stopniu rekompensują je całkiem niezłe dialogi i wyraziste postacie. Niestety i tu mam małe „ale” – tak jak w powiedzeniu „im głębiej w las, tym więcej drzew”, tak w książce tym więcej postaci – pojawia się pop-były-komandos i jego ekipa, ubogi-ale-dobry-malarz, drobny chuligan, banda niedoszłych satanistów, bezduszny szef mafii, skorumpowany policjant i wielu innych. Jednym słowem brakuje tylko Teletubisiów, Koralgola i Pokemonów.

Więcej grzechów nie pamiętam, wszystkie starannie opisałam, a moja czytelnicza dusza w końcu dozna spokoju. W piekle oczywiście – zawsze chciałam przelecieć się moździerzem.

 

Marta Makieła

 

Siergiej Sadow

Rzecz o zbłąkanej duszy, tom I i II

Tłum. Ewa Skórska

Fabryka Słów, 2008

Stron: po 400 w każdym tomie

Cena: 27,99 za każdy tom

 


Diabeł w słowach zaklęty

 

okladka

Spal tę książkę. Pośpiesz się. Zrób to. Teraz, póki jeszcze czas. Spal ją. Nie patrz na następne słowo. Słyszysz, co mówię? Ani. Słowa. Więcej.

 

Jednoznaczne stanowisko narratora, wygłoszone tonem nieznoszącym sprzeciwu, wprowadza czytelnika w stan zaniepokojenia. Każde kolejne zdanie kategorycznie domaga się posłuszeństwa. Chwilami słowa przybierają formę desperackiej prośby, by płynnie przekształcić się w zawoalowaną pokusę. Uporczywe zaklinanie idzie w parze z nachalnym aktem przymilania się ze strony naszego tajemniczego interlokutora. Jest gotów uczynić wszystko, aby przekonać nas do spalenia egzemplarza bluźnierczego manuskryptu, który aktualnie trzymamy przed sobą. Wydaje się, że wie, co mówi. Lektura niniejszej księgi jest rodzajem potępieńczej gry, jaką każdy śmiałek będzie prowadzić z demonicznym narratorem. Średniowieczny manuskrypt jest o wiele straszniejszy niż Krwawa Księga, zapisywana na ludzkim ciele językiem umarłych. Nie jest co prawda kolejnym woluminem Księgi Sztuki, odsłaniającej kulisy Wielkiego Sekretnego Widowiska ani misternie utkanym literackim kobiercem, skrywającym w sobie niesamowitość alternatywnych światów. Ale jej Proteuszowe strony tętnią własnym, mrocznym życiem, konfrontując wszystkich ciekawskich z siłą zapieczętowaną w więzieniu druku. Bo w tej księdze żyje sam diabeł...

Zapowiada się ciekawie, nieprawdaż? W swojej najnowszej powieści Clive Barker po raz kolejny udowadnia, że nikt bardziej od niego nie zasługuje na miano „patologa sfer piekielnych”. Narratorem tej stylizowanej na XV-wieczny pamiętnik opowieści jest ambiwalentny w swej naturze mieszkaniec Demonacji, Jakabok Botch. Ten oszpecony żywym ogniem (w rezultacie nieszczęśliwego wypadku) mieszkaniec podziemnego świata niechętnie dzieli się z czytelnikiem swoimi wspomnieniami dotyczącymi zarówno jego infernalnej egzystencji, jak i groteskowych przygód oraz cierpień, których doświadczył podczas wędrówki po Świecie na Górze. Zawierając jednak nieformalny pakt z każdym śmiałkiem zdecydowanym na kontynuowanie lektury (warunkiem wysłuchania kolejnej historii jest obietnica rychłego spopielenia egzemplarza powieści), Jakabok dokonuje aktu demonicznej spowiedzi, z której wyłania się obraz nieporadnego amatora słowa pisanego, ojcobójcy z przypadku, mordercy, kochanka oraz zaprzysięgłego wroga rodzaju ludzkiego, nie pozbawionego jednak typowo ludzkich słabostek. Botch, razem ze swoim partnerem Quitoonem, wędruje przez kolejne dekady, znacząc swój szlak gwałtem, mordem oraz wszelakim bezeceństwem, podpadając przy okazji Jego Ekscelencji Arcybiskupowi. A ostatnim przystankiem ich diabelskiej pielgrzymki będzie Moguncja, gdzie drogi tej nieziemskiej pary przetną się ze ścieżką życia... samego Gutenberga.

„Historia pana B.” zapowiadana była jako powrót Clive’a Barkera (któryż to już raz?) do klasycznego wymiaru literackiej grozy. Niestety, trudno zgodzić się z tym twierdzeniem, gdyż czystego horroru jest tu doprawdy niewiele. Po intrygującym preludium autor „Nocnego plemienia” przybiera dość gwałtownie żartobliwy ton, przez co wspomnienia Jakaboka (szczególnie te dotyczące jego rodziny) plasują się na poziomie narracji zaprezentowanej w cyklu „Abarat”, który skierowany był do zdecydowanie młodszego odbiorcy. Nie można jednak zapominać, że w istocie demona zawarta jest niepokojąca dychotomia. Z jednej strony widzimy go jako nieszczęsną ofiarę mieszkańców Świata na Górze, bezlitośnie torturowaną i po wielokroć mordowaną (jedynie zdolność szybkiej regeneracji pozwala mu nadal cieszyć się życiem oraz posiadaniem dwóch pięknych ogonów). Sekundujemy mu, gdy przeżywa zauroczenie córką łowcy demonów. Z drugiej jednak strony czujemy, że stajemy się przedmiotem jego manipulacji, która w rezultacie może zakończyć się... no właśnie, czym? Naszą śmiercią? Moralnym potępieniem? Zwykłą blagą?

Jak prezentuje się „Historia pana B.” na tle pozostałych dokonań literackich posępnego Liverpoolczyka? Z całą pewnością pozostawia spory niedosyt. Na plus należy zaliczyć samą koncepcję szaty graficznej tego wydawnictwa. Pożółkłe, zaplamione strony sugerują „piętno zamierzchłych wieków”. Podobnie obwoluta (budząca niepokojące skojarzenia z ludzką skórą), z której spoziera trójwymiarowe niemalże oblicze demona, przywodzi na myśl osławiony Necronomicon rodem z Lovecraftowskiej mitologii. Barker jak zwykle nie zawodzi na polu narracji, choć niestety w tym przypadku sama historia (a w zasadzie wspomnienia Jakaboka) nie jest specjalnie porywająca. Ojciec niezapomnianego „Hellraisera” zredukował do minimum opisy cielesnych abberacji (wyjątek stanowi portret naszego narratora) oraz w większości przypadków rezygnuje z wtajemniczania czytelnika w arkana tortur oraz wyszukanych kaźni. Barker, który doskonale sprawdza się w repertuarze będącym wypadkową horroru oraz dark fantasy (vide „Everville” czy „Imajica”), jak również w bardziej subtelnych dziełach epickich („Galilee”), tym razem postawił w znacznym stopniu na stylistyczną i formalną powściągliwość, aranżując kameralne tete á tete z wysłannikiem piekła.

W „Historii pana B.” nie brakuje także tropów quasi-biograficznych. Enigmatyczny Quitoon Pathea, niespodziewany wybawca Jakaboka, pełni rolę nauczyciela, kochanka oraz dręczyciela naszego narratora. Posiłkując się również treścią zawartej na kartach książki dedykacji, można pokusić się o stwierdzenie, że Quitoon to alter ego Emiliana Davida Armstronga, życiowego partnera Clive’a Barkera. Burzliwy związek tych demonicznych postaci, oscylujący między namiętnością a nienawiścią, jest – pomimo swej upiorności – boleśnie ludzki.

Reasumując, podobnie jak w przypadku ostatnich powieści Barkera, jego najnowsza propozycja wymyka się gatunkowym kwalifikacjom. Jak echo powraca niegdysiejsze stwierdzenie Quentina Tarantino, że nazywanie Barkera autorem horrorów jest równie bezzasadne, co określanie Beatlesów mianem zespołu garażowego. „Historia pana B.” z pewnością nie jest najlepszą książką w wieloletniej karierze ojca kultowego Pinheada. Dowodzi jednak jego niebywałego talentu narracyjnego oraz niewątpliwego kunsztu w posługiwaniu się słowem pisanym. Przystępując do lektury pamiętajmy jednak o złowieszczej obietnicy Jakaboka: „Papier płonie łatwo. A słowa umieją czekać.”

 

Przemysław Pieniążek

 

Clive Barker

Historia pana B.

Tłum. Dariusz Wójtowicz

Prószyński i S-ka, 2008

Stron: 239

Cena: 36,00

 


< 07 >