Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 08>|>

Recenzje

 

 


Dmuchawce, latawce, wiatr...

 

okladka okladka

Napisać powieść humorystyczną – żadna sztuka. Napisać powieść humorystyczną, która wyrwie z czytelnika salwy gromkiego śmiechu, no, przynajmniej radosny chichot lub, w wersji minimalistycznej, przybije uśmiech do jego oblicza – o, tu już zaczynają się schody. Strome, bez poręczy. Jedni chcieliby, żeby to były schody ruchome, bo wiadomo, nogi się tak nie męczą, oddech nie gubi gdzieś po drodze, zaś innym marzy się winda, najlepiej ekspresowa, tymczasem wyżej wymienione efekty dać może tylko mozolna autorska wspinaczka, stopień po stopniu. Weźmy na przykład takiego, nie bez powodu zresztą, Terry’ego Pratchetta. Czy się go lubi, czy nie, trzeba przyznać, że od lat wyznacza pewną jakość w fantastyce humorystycznej, jakość, która niejednemu autorowi śni się na jawie i stanowi punkt odniesienia, swego rodzaju poprzeczkę. Można próbować do niej doskoczyć i spocić się przy tym jak ruda mysz, można pod nią raz-dwa przepełznąć i pobiec dalej. Czyli schody albo winda. John Moore chciałby być Pratchettem, niestety, zamiast schodów – wybrał windę. I to jedną z tych szybszych.

W „Heroizmie dla początkujących” i „Niedobrym królewiczu Karolku” najzabawniejszy jest blurb tej pierwszej powieści, napisany z polotem, lekko i dowcipnie, czego w samych książkach wyraźnie zabrakło. Obie zostały oparte na tym samym schemacie: bierzemy jedną nibylandię, bajkową i niezbyt wyrośniętą, do tego młodzieńca z wyższych sfer (mile widziany królewicz lub książę), takąż dziewoję, mniej lub bardziej rozgarniętego konkurenta do jej ręki, pomagiera (może być wesołkowaty), złoczyńcę, artefakt i co to tam jeszcze się po fantastyce typu „i żyli długo i szczęśliwie” plącze; potem wszystko mieszamy (czytaj: dziewoja w opałach, artefakt ktoś zapierniczył, królestwo chyli się ku upadkowi itd., itp.), ugniatamy (czytaj: ruszamy z odsieczą dziewoi i/lub artefaktowi, bierzemy się za reformę służby zdrowia), posypujemy toną humoru i wciskamy w foremki stereotypów. Pieczemy, studzimy, konsumujemy, popijając kawusią i modląc się, żeby w biodra nie poszło.

Tu mógłby pojawić się pierwszy zarzut – no tak, wyśmiewanie się ze stereotypów to już też stereotyp, takich tekstów to jest od cholery i ciut, ciut, więc po co kolejny? Owszem, sam chwyt trąci myszką, ma pewien posmak wtórności, na szczęście jednak od stereotypów w literaturze czy filmie aż się roi i jeszcze długo będzie w czym wybierać i z czego tzw. jaja robić. Wiele też zależy od wykonania – trzech autorów może popełnić powieść o strasznej księżniczce, dzielnym smoku i nieszczęsnym rycerzu i każdy napisze ją inaczej, na swój (oby) niepowtarzalny sposób. Niech więc już będzie ten książę/królewicz, dziewoja, konkurent i magiczny garnuszek w kwiatki, który to garnuszek gwizdnął podstępnie złoczyńca nad złoczyńcami celem sprowadzenia zagłady na świat/ludzkość/troskliwe misie. I niech cała ta zgraja robi wszystko nie tak, na opak, wbrew stereotypom – byle było zabawnie. U Johna Moore’a nie jest.

Na całej linii zawodzą bohaterowie. Charaktery zaledwie zarysowane, z jedną czy dwiema wyraźniejszymi cechami; książę podobny do królewicza, jedna dziewoja do drugiej, parę dni po lekturze trudno sobie przypomnieć, która postać do której powieści przynależy. Nie są pełnokrwiści, wielowymiarowi, ponieważ to bohaterowie w roli – nie „są”, lecz „grają”. Owszem, przykładają się, w pełni świadomi, że jako książę/królewicz/dziewoja/złoczyńca/magiczny garnuszek powinni się zachowywać w pewien określony sposób, bo tego wymaga konwencja fantastyki z wyżej wymienionymi w składzie, co widać najwyraźniej w przypadku dziewoi udającej wesołkowatego pomagiera; jednocześnie jednak robią wszystko, by tę konwencję przełamać, bo tego z kolei wymaga konwencja fantastyki humorystycznej. W efekcie z jednej roli wpadają w drugą, w obu zaś są sztuczni i całkowicie przewidywalni. Niestereotypowość ich zachowań można między bajki włożyć. Zero zaskoczenia, można łatwo przewidzieć, co zostanie ukazane w krzywym zwierciadle i mniej więcej jak, na zasadzie – na podłodze leży skórka od banana, prędzej czy później ktoś się na niej wygrzmocić musi. Ha. Ha. Ha.

Zarówno „Heroizm dla początkujących”, jak i „Niedobry królewicz Karolek” to książki potencjalnie śmieszne. Żart wręcz wisi w powietrzu, niemal czai się za rogiem... i chyba w ostatniej chwili zawraca, pozostawiając wrażenie „tu chyba miało być zabawnie”. Autor otwarcie przyznaje, na jaką poprzeczkę zerka – „To miejsce wydaje mi się odpowiednie na dodanie odnośnika. Terry Pratchett i Susanna Clarke robią wiele przypisów, a ich książki są bestsellerami, więc może ja także powinienem kilka wstawić”. Tyle że to nie wystarczy, tak samo jak nawiązania do J.K. Rowling czy Shakespeare’a.

Powieści Moore’a pozostawiają wielki niedosyt. Mogłoby być śmiesznie, ale nie jest, bohaterowie to papierowe ludziki w roli ludzików żywych, a całości brakuje wyrazu – owszem, nie trzeba nad nią zbyt wiele myśleć, czyta się bardzo szybko i dość dobrze, lecz zamiast zabawna wydaje się zaledwie sympatyczna i przede wszystkim nijaka. Skierowana do każdego, a przez to do nikogo. Część niedoszłych dowcipów nie trafi do czytelnika młodszego, część znudzi lub po prostu nie przyciągnie uwagi czytelnika starszego. Zostaje naprawdę niewiele, choćby wspominany na początku blurb „Heroizmu dla początkujących”.

Ogólnie – lektura wagi piórkowej do szybkiego przeczytania, która szybko przemija z wiatrem i wylatuje z pamięci.

 

Marta Kisiel

 

John Moore

Heroizm dla początkujących

Tłum. Dominika Schimscheiner

Red Horse, 2007

Stron: 308

Cena: 27,99

 

John Moore

Niedobry królewicz Karolek

Tłum. Dominika Schimscheiner

Red Horse, 2007

Stron: 311

Cena: 22,99

 


Bohater z zamrażalnika

 

okladka

Konflikt klasyczny jak sama idea space opery. Wielka wojna na kosmiczną skalę. Demokratyczny Sojusz od stu lat zmaga się z Syndykatem, rządzoną twardą ręką strukturą korporacyjno-polityczną. Walki trwają już tak długo, że mało kto pamięta, od czego się zaczęły. Za to wszyscy pamiętają „Black Jacka” Geary’ego – oficera, który na początku konfliktu pokazał jak się walczy. Syndykat nie wspomina go za dobrze, wiadomo, nie podziwia się kogoś, kto boleśnie uświadomił flocie, że podbój Sojuszu wcale nie będzie szybką i łatwą operacją. Zdecydowanie inaczej jest po drugiej stronie linii frontu.

W trudnych czasach ludzie potrzebują wzorów, drogowskazów, przewodników. Kogoś, kto własnym przykładem pokaże, że można, nawet kosztem najwyższej ofiary, dać innym nadzieję na przyszłość. Kimś takim dla Sojuszu stał się właśnie „Black Jack” Geary, dowódca niewielkiej eskadry eskortowej. Okrętów, które sto lat temu wpadły wraz z osłanianym konwojem w zasadzkę. Jednostek, które potrafiły związać walką siły nieprzyjaciela tak długo, by udało się ewakuować wszystkie cywilne statki. Wszystko to odbyło się jednak sporym kosztem. Eskortowce zniszczono, zginęło mnóstwo ludzi. Jednak dzięki postawie dowódcy, który pozostał sam na pokładzie, zdążono ewakuować wszystkich żywych. „Black Jack” walczył do końca, samodzielnie obsługując systemy uzbrojenia. Legenda mówi, że pozostał na mostku do końca, do momentu kiedy wybuch reaktora utopił okręt w atomowej zagładzie. Nic więc dziwnego, że jego postawa stała się natchnieniem dla przyszłych pokoleń. Szaleńcza odwaga, nieustępliwość w obliczu nieuchronnej śmierci – stały się wręcz doktryną wpajaną młodym oficerom i marynarzom wysyłanym co roku na front.

Z legendami bywa jednak różnie. Może się na przykład zdarzyć, że po stu latach ktoś napotka dryfującą w przestrzeni zapomnianą kapsułę ratunkową. Że, ku zdumieniu wszystkich, znajdą w niej zahibernowanego bohatera. I co z takim fantem zrobić? Zwłaszcza w przededniu ofensywy, która wreszcie ma umożliwić zwycięskie zakończenie konfliktu. No cóż, wydaje się, że zarówno admiralicja jak i sam kapitan Geary będą mieć z tym mnóstwo kłopotów. A jak się to wszystko potoczy dalej? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie na kartach powieści Jacka Campbella „Zaginiona flota. Nieulękły”.

Space opera to konwencja ciekawa. Zmagania wielkich flot w kosmicznej pustce, cała masa fantastycznych gadżetów, losy ludzi rzuconych w wir historycznych zmagań to mieszanka, która może dać nam przyjemność z lektury. Często w książkach tego gatunku czuć ducha „Gwiezdnych wojen”. I często, jak w dziele Lucasa, autorzy nie zwracają uwagi na ograniczenia jakie wprowadza elementarna fizyka. Rzecz jasna, fazery, torpedy neutronowe, hipernapędy, kompensatory przyspieszeń mogą wszystko wytłumaczyć, jednak czasami chciałbym przeczytać coś, co da mi większe poczucie „realności”. I, w pewnej części, „Nieulękły” sprostał temu wyzwaniu. Dostałem więc okręty poruszające się z niewielkimi, jak na standardy space opery, prędkościami, floty, którym kończy się szybko amunicja i paliwo, bronie wykorzystujące starą i nudną energię kinetyczną. Rzecz jasna – nie obyło się bez pól energetycznych i kompensatorów przyspieszeń, ale dzięki temu powstała interesująca mieszanka.

Ciekawym zabiegiem jest też postawienie głównego bohatera do walki ze swoją własną legendą. Danie mu możliwości obserwowania tego, jak jego czyny wpłynęły w ciągu stu lat na ludzi i, szerzej, na społeczeństwo. A nie były to małe wpływy.

Do innych zalet „Nieulękłego” zaliczyłbym też ciekawą fabułę, kilka nieźle zarysowanych postaci drugoplanowych, czy też lekki język, typowy dla tego typu literatury.

Nie jest to jednak pozycja bez wad. Nie przekonał mnie autor do założeń ogólnych świata akcji. Sto lat to szmat czasu, zwłaszcza w warunkach nieustającej wojny. Tymczasem główny bohater nie ma praktycznie najmniejszych problemów ze znalezieniem się w „przyszłości”. Zna obsługę większości urządzeń czy systemów. Poważne zmiany nastąpiły chyba jedynie w mentalności ludzkiej. Nie jest to jednak wada dyskwalifikująca całość. Wystarczy mała dawka zawieszenia niewiary. Innym problemem jest też pewna wtórność fabularna, pewne założenia akcji wydają się jakby żywcem wzięte z serialu „Battlestar Galactica”.

Nie mogę też wiele dobrego powiedzieć o polskim wydaniu powieści. Z jednej strony zdaję sobie sprawę z tego, że słownik wyrazów bliskoznacznych podaje, że okręt i statek to mniej więcej to samo. Jednak za każdym razem, kiedy tłumacz przekonuje mnie, że nafaszerowana uzbrojeniem i kierowana przez wojskową załogę jednostka jest statkiem, wywołuje to we mnie odruch sprzeciwu. Przyznam, że choć zaczynam się do tego przyzwyczajać, jednak przejść nad tym do porządku nie mam zamiaru. Spotkanie się z takimi „kwiatkami” wybija mnie bowiem z rytmu i powoduje zbędną irytację. Z informacji, jakie można znaleźć w Internecie, wynika też, że „Nieulękły” jest pierwszym tomem dłuższego cyklu. Ze świecą jednak można szukać informacji o tym na okładce czy wewnątrz powieści. W zamian za to dostajemy do ręki książkę rozdmuchaną do przesadnych rozmiarów. Ale do tego także zdążyłem się przyzwyczaić.

Pozostaje pytanie, czy warto sięgnąć po powieść pana Campbella? Mimo wszystkich zastrzeżeń odpowiem, że tak. Nie jest to, rzecz jasna, książka dla każdego, jednak miłośnicy gatunku powinni bez większego lęku sięgnąć po sagę o „Black Jacku” Gaerym, dostaną bowiem porcję niezłej rozrywki na dwa-trzy wieczory.

 

Jacek Falejczyk

 

Jack Campbell

Zaginiona flota. Nieulękły

Tłum. Robert J. Szmidt

Fabryka Słów, 2008

Stron: 416

Cena: 33,90

 


Marzenia o sprawiedliwości i złych demonach, co serca mają szczerozłote

 

okladka okladka

Każda olimpiada jest jak wiadomo nie tylko okazją do wzbudzania uczuć wyższych, czyli patriotycznych czy promowania własnego kraju, bo na promowanie tą drogą rodzimych sportowców i działaczy spuśćmy może zasłonę milczenia, jest również dobrym momentem na przybliżenie kultury gospodarzy igrzysk. Okazję, zwaną Pekin 2008, wykorzystały znane i zasłużone, choć od jakiegoś czasu mniej popularne wśród czytelników, Iskry, przypominając wydane dawno, dawno temu, bo w 1960 roku, dwa zbiory nowel chińskich.

Wspomniane reedycje prezentują utwory należące do tzw. literatury popularnej sprzed ładnych paru stuleci. Szczerze mówiąc, osobiście nie miałam pojęcia – aczkolwiek zainteresowani tematem mogą w tym momencie uśmiechnąć się z pobłażaniem – że literatura chińska dzieliła się na oficjalną, czyli dworską: wysublimowaną, wysokich lotów, dla wymagającego odbiorcy itp. oraz popularną: niekoniecznie wyrafinowaną w formie, za to zaspokajającą potrzeby tak zwanego zwykłego czytelnika, odpowiadającą na nurtujące go pytania, tworzoną i czytaną „ku pokrzepieniu serc”, czyli ujmując rzecz dosłownie – literaturę obecnie zwaną rozrywkową.

Ponieważ oba zbiory opowiadań, choć różne, wzajemnie się uzupełniają warto, myślę, wspomnieć o nich w jednej recenzji.

Zarówno „Sprawiedliwe wyroki sędziego Baogonga” (sędzia ów jest, nawiasem mówiąc, postacią historyczną), jak i „Mnisi-czarnoksiężnicy, czyli niesamowite historie o dziwnych ludziach” to opowieści typowo ludowe – nie należy mylić tego z folklorem i zespołem „Mazowsze” – w  których sędzia zawsze jest sprawiedliwy i karze po równo: pazernych chłopów, nieuczciwych kupców i przekupnych urzędników, a miłość (nawet, jeśli kochającą małżonką okazuje się być lisica-demon), wierność i cnota zostają nagrodzone. Choćby po śmierci. W nowelach pojawiają się również elementy nadprzyrodzone, czy to bogowie, czy demony pomagające sędziemu w rozwikłaniu wydawałoby się nierozwiązywalnych zagadek kryminalnych, a dobrym ludziom w ich mniejszych lub większych kłopotach.

Jednak nie to jak mniemam będzie dla czytelnika polskiego najbardziej interesujące, znacznie ciekawszy bez wątpienia jest wyłaniający się z opisanych w obu książkach historii obraz dawnych Chin, układów społecznych, administracyjnych (tu zdecydowanie polecam przewijające się motywy: egzaminów urzędniczych, szczególnie w „Mnichach-czarnoksiężnikach”, oraz systemu sprawiedliwości ze „Sprawiedliwych wyroków”) i obyczajowości w różnych warstwach cesarstwa. Zdecydowanie walory edukacyjne tych dwóch tytułów są nie do przecenienia, tym bardziej, że europejski odbiorca może się nie raz, nie dwa zdziwić, konfrontując swoje wyobrażenia z opisywanym stanem rzeczy. Od strony wartości literackiej wspomnianych tekstów nie należy moim zdaniem oceniać, gdyż wymagania współczesnego polskiego odbiorcy mogą zostać w tym względzie niezaspokojone. Mam na myśli oczywiście polską wersję językową, gdyż o oryginałach chińskich nie mogę się wypowiadać, ponieważ jednak nowele tego typu są popularne i cenione w Chinach po dziś dzień, to coś w nich musi być.

Ciekawostką dla czytelnika z kręgu kultury europejskiej może być przedstawianie zagadek kryminalnych od zupełnie innej strony niż znana z przygód choćby Herkulesa Poirot. Jak to robią w Chinach? Przekonajcie się sami. Moim zdaniem, z wielu powodów warto.

 

Dorota Pacyńska

 

Anonim z XVI wieku

Sprawiedliwe wyroki sędziego Baogonga

Tłum. Tadeusz Żbikowski

Iskry, 2008

Stron: 224

Cena: 24,90

 

Pu Songling

Mnisi-czarnoksiężnicy, czyli niesamowite historie o dziwnych ludziach

Tłum. Tadeusz Żbikowski, Agnieszka Łobacz, Bożena Kowalska, Stanisław

Pawelczyk

Iskry, 2008

Stron: 216

Cena: 24,90

 


Statek Piła Tango – Czarna bandera

 

okladka

Nie jestem fanką marynistyki, a przeczytane przeze mnie książki, które miały coś wspólnego z morzem, to w kolejności czytania „Stary człowiek i morze” oraz „Lord Jim”. W kategorii filmu też nie jest lepiej, na koncie mam zaledwie „Piratów” (1986) i pierwszą część „Piratów z Karaibów”. Tak więc po „Czarną banderę” sięgnęłam z niejakim sceptycyzmem. I jak zwykle zerknęłam na tył okładki. Dzięki temu dowiedziałam się, że to literatura nie „dla dobrze wychowanych panienek”. Dobrze wychowana jestem, ale panienką już nie, więc z tym jakże szczwanym usprawiedliwieniem wzięłam się za czytanie zbioru nowel Jacka Komudy.

Nie będę się rozpływać nad kunsztem językowym Komudy, bo robi to chyba prawie każdy recenzent jego książek. Na szczęście nie tylko to autor ma nam do zaoferowania. Wszystkie sześć utworów może się poszczycić bardzo dobrze skonstruowanymi fabułami. Teksty nie dość, że nie są banalne, to jeszcze tchną prawdziwą grozą, i to na dodatek zbudowaną bez użycia gadżeciarstwa. A to naprawdę trudna sztuka. Wszystkie sześć nowel stanowi świetny materiał na ekranizację – jestem pewna, że odpowiedni reżyser i ekipa filmowa zrobiliby z tego film(y) o wiele lepsze od „Piratów z Karaibów”.

Bardzo przypadł mi do gustu sposób, w jaki autor odmalowuje XVII-wieczne Karaiby z ich portami oraz mieszkańcami. To nie kolorowe, ciepłe wyspy prezentowane na kolorowych folderach agencji turystycznych. Karaibskie porty pełne są wszelakiej maści lupanarów i nędznych knajp, gdzie gnieżdżą się Oszustwo, Występek i Zbrodnia. A ponieważ jacy ludzie, takie miasto, łatwo domyślić się jacy są mieszkańcy i bywalcy portowi. W książce Komudy nie znajdziemy protagonistów, tutaj występują wyłącznie antagoniści. Nikt nie jest dobry, pojawiają się ewentualnie ci mniej źli niż reszta.

Płynie statek Piła Tango
Czarna Bandera
Ukłoń się świrom
Żyj nie umieraj
*

Mimo to przyznać muszę, że w tym korowodzie Czarnobrodych wiele postaci wzbudza sympatię i równie wiele wywołuje uśmiech na twarzy.

Świat w „Czarnej banderze” to miejsce nieprzyjazne, gdzie czyhają na nas kolejne niebezpieczeństwa. To miejsce, gdzie nie ma nadziei na lepsze jutro, gdzie każdy musi troszczyć się o swoje cztery litery, gdzie przyjaźnie trwają, dopóki wszystko idzie gładko, gdzie człowiek człowiekowi piratem. To świat, gdzie honor to mit i gdzie nie ma szczęśliwych zakończeń. I tak w ostatecznym rozrachunku Kostucha zapuka do naszych drzwi. I gdyby tak zdjąć z opowiadań Komudy ten egzotyczny entourage, to mógłby być równie dobrze nasz współczesny świat.

To wszystko sprawia, że kornie chylę głowę, przyznaję, że zgrzeszyłam myślą, i zachęcam wszystkich do lektury – szczególnie dobrze wychowane panienki – takie zawsze tracą głowę dla typów spod czarnej bandery...czy tam spod ciemnej gwiazdy.

 

Marta Makieła

 

Jacek Komuda

Czarna bandera

Fabryka Słów, 2008

Stron: 384

Cena: 29,99

 

* Strachy na lachy „Piła tango”

 


< 08 >