Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 17>|>

Futurologia, czyli okiem dinozaura

 

 

Dlaczego wyginęły dinozaury? Świat fascynuje się zagadką od co najmniej kilkudziesięciu lat. I świat, czyli odbiorcy tak zwanej medialnej papki, od kilkudziesięciu lat nie wie, że zagadka to średniej jakości. Wiadomo już bowiem od dawna, że ewolucja działa inaczej niż ludzie sobie to na początku wyobrażali. Inaczej jest urządzone to, co zwiemy chyba ekosystemem, czy jak go tam... Gatunki wciąż powstają i giną, procesy obserwuje się ciągle na całym świecie. Pytanie, dlaczego coś się rozpleniło, a coś wyzdychało, zazwyczaj znajduje dość banalne odpowiedzi. A co najbardziej... może pouczające, że te powody są z pozoru zupełnie nieistotne.

Gdzieś u podstaw naszej świadomości funkcjonuje przekonanie, że świat jest znakomicie urządzony, że wszystko jest poukładane. Większość ludzi akceptuje twierdzenia, że w kosmosie panuje doskonała harmonia i ład, choć skądinąd przecież ich uczono, że owszem mamy tam kompletny burdel, że chaos i przypadek. Że prawdopodobnie nawet tak zastanawiające sprawy, jak prawo Titusa-Bodego, zgodnie z którym mamy poukładane planety na orbitach rosnących wedle pięknego matematycznego wzoru, jest wynikiem chaosu.

Jak nam opowiadał znajomy biolog, zupełnie niewielka i zdawałoby się nieznacząca zmiana środowiska potrafi w gatunku wyciąć całkowicie na przykład pewną rasę, pewien genotyp, a nawet cały gatunek. Przykładem może być ludzka rasa z genem niedokrwistości sierpowatej (biolodzy zechcą powstrzymać się od uściślania, nie znam się na biologii), która jest w stanie przeżyć w pewnych rejonach Afryki. Ten błogosławiony gen jest poważną wadą genetyczną. Ale uodparnia na malarię. W rejonach, gdzie żyją tabuny komarów, normalny zdrowy człowiek przegrał konkurencję z chorym.

Jakieś żaby wyginęły całkowicie na obszarze błot w Polsce, bo bobry zbudowały tamy i podniósł się ciut poziom wody. Coś zalało, żaby okazały się doskonale widoczne w wodzie, podczas gdy wcześniej taplały się w błocie i trudno było poznać, że to żaba. I wyjadły je bociany albo wrony. Jakoś tak.

Konkluzja jest taka, że świat okazuje się bardzo podobny do skomplikowanej maszynerii. Wystarczy, żeby zaszwankowało jedno kółeczko, a przestaje się kręcić. A ludziom się wydaje, że wszystko, co widzą, a co jest, jak to się dziś mówi, „naturalne”, posiada wiele zabezpieczeń, że kilka centymetrów wody w górę czy w dół, ostrzejsza zima, gorętsze lato nic nie powinny zrobić temu doskonałemu systemowi, bo jest doskonały. To przekonanie utrzymuje się pomimo tego, że ludzie widzieli na przykład straszliwe plagi myszy, wysypy stonki, różne zarazy, na szczęście ostatnio ziemniaczane i tak dalej.

Za tym obrazem idzie przekonanie o stałości wszystkiego, co nas otacza. Jakoś mi się tak zdaje. No bo stabilność jest podstawą dobrego samopoczucia. Jak człowiek nie wie, co go czeka, albo nawet jak wie, że czekają go zmiany, to choć nawet wie, jakie, wie zawsze mniej więcej. Coś wie, coś pozostaje niepewne. Lepiej, żeby było jak do tej pory. To podstawa, żeby czuć się bezpiecznym.

No więc we współczesnym świecie stały jest postęp technologiczny. Postęp... przewidywalny. Nie, żeby się zmieniało, żeby zaskakiwało. Teraz jest tak, jutro będzie dwa razy więcej, potem cztery i tak dalej, doskonale wiemy, czego oczekiwać.

Jak się przyjrzeć publikacjom o rozwoju komputerów, to tak mniej więcej wygląda. Trochę to dziwne, że postęp dało się wsadzić w nadzwyczaj proste i zupełnie nieuzasadnione prawo Moore’a, diabli wiedzą, dlaczego „optymalna ekonomicznie” liczba tranzystorów w procesorze ma się podwajać co osiemnaście, dwadzieścia cztery miesiące. Diabli wiedzą, dlaczego popularna wersja mówi o „mocy obliczeniowej” komputera i nic o ekonomii. W wersji oryginalnej to prawo ma sens, w wersji uproszczonej przez dziennikarzy podpada pod zasadę Alberta Einsteina o upraszczaniu. Jest prostsze niż to możliwe, i nic nie znaczy poza... Właśnie, poza dawaniem człowiekowi ułudy stabilności. Artykuły o postępie mają być optymistyczne, nie mogą zawierać elementów niepewności, bo to zburzy kompozycyjną koncepcję.

Iluzja praw empirycznych polega między innymi na tym, że matematyczna zależność została dopasowana do jakiegoś dostępnego dla badacza fragmentu zmienności parametrów. Z urodzenia prawa empiryczne działają z pewnością tylko w tym zakresie. Czyli jak w przypadku rozwoju komputerów tak było do tej pory, że coś się tam podwajało co jakiś czas. Ale wcale tak dalej być nie musi. Otóż... okazało się, że jak nie będzie, to najwyraźniej coś się zawali. Można było nawet dość dokładnie pokazać, co. Tak czy owak, kiedy procesory trafiły na naturalny fizyczny szlaban, o którego istnieniu wiedziano od samego początku, można było zaobserwować w, na przykład, prasie komputerowej coś na kształt paniki.

W przypływie złośliwości powiedziałbym, że chyba panowie redaktorzy mieli swoje wzorce, szablony, czy jak to się dziś zowie, „generatory tekstu”, może tylko siedzące w ich głowach algorytmy pisania recenzji sprzętu lub nowych artykułów, a może już w postaci programików. No i piorun w rabarbar: wszystko to się okaże psu na budę. Myślę jednak, że sprawa była bardziej skomplikowana. Strach okazał się metafizyczny w potocznym słowa tego znaczeniu. Coś takiego, co musiał odczuwać najpierwszy z homo sapiens, gdy usłyszał z dala ryk nieznanego stwora.

Coś tąpnęło. Powiem szczerze, że wówczas poczułem się jak dinozaur. Komputery pojawiły się za mojego życia. Ich historia jest starsza ode mnie o jakieś kilkanaście lat zaledwie. A rewolucja informatyczna dokonywała się już za czasów mojej normalnej zawodowej aktywności i była kolejną, wcale nie najważniejszą przemianą, jaka dokonała się w moim otoczeniu.

Otóż, stary jaszczur zdążył się przyzwyczaić, że raz jest tak, a raz inaczej. Nie, wcale nie musi być podwajanie mocy obliczeniowej, przy czym trzeba zaznaczyć, że podwaja się nie moc, a liczba tranzystorów optymalna ze względów ekonomicznych. Nie musi być tak, że w komputerach dokonuje się postęp. Bo... ja już nic więcej od nich nie potrzebuję. Osobiście nie potrafię wymyślić rozsądnego zadania dla maszyn cyfrowych, jakich jestem posiadaczem. Co więcej, mam świadomość, jakim kitem są te procesory czterordzeniowe. Że lwia część programów musi zostać przepisana od samego początku, żeby obsługiwała w rozsądny sposób wielowątkowość. A są takie zadania, których się nie da rozłożyć na kilka maszyn. Skutek jest taki, że średnio rzecz biorąc, jest gorzej, gdy procesorów jest kilka, bo trzeba poświęcać czas systemu na mówienie procesorom niezatrudnionym, że nie ma nic do roboty. Wiele razy pisałem o tym, że nie używam nie tylko wyklętego ze środowiska hodowców pingwinów jedynie słusznego edytora tekstów, ale w ogóle omijam wszelkie suity biurowe, w tym słuszne Open Office, bo mnie trafia szlag, jak zmyślna maszyna zaczyna bawić się w redaktora. Na wszelki wypadek literówki poprawiam za pomocą młodszej wersji programu zwanego ispell zwanej aspellem, bo się odkolegowuję od niespodziewanego dzielenia zdań przez dopisywanie wielkiej litery, gdzie przypadkiem wklepałem kropkę, zamieniania sensownych wyrazów na bezsensowne, ale zgodne ze słownikiem, że nie wspomnę o nagłych wstawieniach wypunktowań, tabelek i innych radosnych niespodziankach, które mają piszącemu ułatwiać życie.

Nieszczęście polega na tym, że te programy, takie jak bohater książki „Kukułcze jajo” (o ile program może pełnić rolę bohatera) emacs nie potrzebują nawet szczątkowego trybu graficznego ani czterech rdzeni procesora na 64 bitach, żeby funkcjonować.

Gdybym z jakichś powodów musiał zrezygnować z komputera w ogóle, byłby problem. Nie potrafię już redagować tekstu, pisząc ręcznie. Owszem, tą metodą powstaje tekst rozruchowy, notatki, ale posklejanie w całość to komputer.

Tyle, że wystarczy mi w zasadzie jakikolwiek komputer. Podejrzewam, że nawet w warunkach jakiejś straszliwej ekonomicznej zapaści, taka maszyna by była dostępna. Są już laptopy z korbką. Chcesz coś zrobić na komputerze, a jesteś gdzieś w sercu tropikalnego lasu, to se pokręcisz i możesz sobie poklepać w klawiaturę.

Taki długi wywód służy uzasadnieniu tego, że zachowanie przyrostu mocy obliczeniowej (lub nie) nie stanowiło dla mnie żadnej ani atrakcji, ani problemu, nie wywołało żadnych emocji.

Byłem tylko zdziwiony biciem piany przez dziennikarzy. Sprawa zdechła bez śladu, procesory wskoczyły na nową, szczęśliwą ścieżkę rozwoju. Nikt się nie zdążył połapać, że dla przeciętnego użytkownika nie ma to żadnego znaczenia. Nie ma, Kochany Graczu.

Były czasy, że posiadacze komputerów o jedynych procesorach, których lista operacji jest znana ludzkości, to znaczy Z80, rżnęli w różne cudowne gry, które wówczas z braku grafiki w znacznej mierze bazowały na rozumie, bo trzeba było na przykład wykazać się znajomością „Władcy pierścieni”, tracili czas przy ekranach sterowanych kartami Hercules działającymi TYLKO w trybie tekstowym i byli zachwyceni.

Otóż: niewątpliwie jestem dinozaurem, bo tylko stary wyleniały jaszczur może opowiadać takie rzeczy. Tylko ktoś z tamtej epoki może patrzeć na proces informatyzacji społeczeństwa czysto utylitarnie, nie widząc w nim zachodzącej przemiany cywilizacyjnej, wiodącej do zasadniczej zmiany jakości życia. Tylko stary jaszczur może patrzeć na świat, który widzi, jako na jedną z wielu możliwości. Bo na przykład komuna nie musiała się zawalić. Mogła wybuchnąć trzecia wojna światowa, mogło wiele rzeczy pójść o wiele gorzej lub lepiej niż poszło.

Mogło pójść lepiej. Spojrzenie dinozaura miałem już w wieku lat trzydziestu, gdy w rosnącym jak na drożdżach polskim kapitalizmie działy się różne rzeczy, które moim zdaniem były durne. Wówczas się temu dziwiłem, i...

Nie miałem zaufania do „tryndu”, który pchał tysiące młodych ludzi na różne ekonomiczne studia, „studyjka”, kursidła. Wyskakiwali po nich „menago”, którzy ku mojemu zdumieniu robili nieprawdopodobne dla mnie pieniądze. Nie miałem zaufania do grania na giełdzie. Główkowałem nad tym, co powiedział o giełdzie kiedyś Rafał Ziemkiewicz w Ząbkowicach i wygłówkowałem, że jest to rodzaj gry hazardowej. Owszem, można wygrać. Ale pierwszy krach, jaki zdarzył się już dla niektórych wiele lat temu, przekonał mnie, że o wiele bardziej można przegrać. Czy miałem rację? Tak... ale niektórzy wygrali. I to jeszcze jak!

Epoki kształtują ludzi. Czasami nie ma sposobu, by się spod wpływu historii, jaką się przeżyło, spod wychowania... jakiego się doznało, wyrwać. Krzywdy, jakie potrafią zrobić młodemu człowiekowi jego mistrzowie, są nie do odrobienia przez całe życie. Czasami mam wrażenie, że sam sobie zrobiłem taką krzywdę. Choć, cholera wie... To chyba jest jak owa niedokrwistość sierpowata.

Kiedyś po prostu wypleniłem w sobie całkowicie, może prawie całkowicie, wiarę w magię, w czary. Uznałem, że muszę wiedzieć, jak jest, rozumieć i że prócz praw fizyki, chemii, innych nauk, nic tu na tym świecie nie działa.

Zapewne to założenie nie pozwoliło mi na robienie wielu rzeczy, które robili inni. Na przykład na zakładanie własnych interesów. Cóż, pomysłów było wiele, był nawet kapitał, byli ludzie, którzy chcieli mnie w to wpuścić. No i... Wychodziło mi, że ani, ani. Kiedyś przegadałem ze trzy godziny ze specem od marketingu i zarządzania. Facet wymyślał różne sztuki, które powinny doprowadzić do sukcesu. A sukces był jego zdaniem murowany, bo chodziło o uruchomienie nowego produktu. Był, jak to mówią, „cały w entuzjazmie”, bo twierdził, że przecież inni robią kasę w warunkach ostrej konkurencji, że ich plany biznesowe zakładają wycięcie innych, a tu było coś zupełnie nowego... Tia. Mieliśmy się kredytować, zalewarować i coś tam jeszcze, jakieś spółkowanie, znaczy zakładanie spółek, z przeproszeniem. Coś mi nie grało, miałem w oczach perpetuum mobile albo tak zwaną „piramidę szczęścia”.

Rozmowa odbyła się niedługo przed krachem bodaj na chińskiej giełdzie. Za chwilę posypało się w Rosji i zaczął się największy dołek gospodarczy III RP.

Moja dinozaurotowatość kazała patrzeć i na inne poczynania ze zdziwieniem. Nie tylko machnąłem ręką na posiadanie komórki. Na cholerę mi noszenie radiotelefonu na okrągło, czy ja jestem na harcerskim biegu na orientację? Pachnie mi to dziecięcą zabawą. Nie dałem się naciągnąć na cacko za złotówkę, nie podpisałem umowy na trzy lata. Pogoniłem akwizytora kart kredytowych, nie założyłem konta bankowego i tym sposobem dołączyłem, wedle klasyfikacji jednego z dziennikarzy Gazety Wyborczej, do grona wykluczonych. A co mi tam... W sumie stać mnie...

Powinienem konsekwentnie zafundować sobie moherowy beret i dołączyć radośnie do grona budowniczych IV RP. Pasowałem, przynajmniej z wyglądu. Była w „civi” jakaś słuszna przeszłość, poza tym generalny brak sukcesu w życiu, poziom dochodów odpowiedni dla elektoratu partii niespełnionych murarzy, odpowiednia doza frustracji, a także niewiary w niewidzialną rękę rynku.

No cóż, problem w tym, że nie wierzę generalnie w rzeczy niewidzialne. Nie mogłem uczestniczyć w zbiorowych modłach, polowaniach na nieistniejące czarownice. Jakoś w głowie mi się nie chciał zmieścić Układ, skoro widziałem jak tymi „ręcami” zmontowano mechanizmy, które prowadziły do patologii, które miały być wynikiem wszechobecnej postkomuny.

No cóż, skoro minęło prawie dwadzieścia lat od upadku jedynie słusznego systemu i skoro ludzie, którzy mieli trząść naszą rzeczywistością, osiągają sukcesywnie wiek nie tylko emerytalny, ale o ile jeszcze żyją, wiek „wesołego życia staruszka”, to trudno, by cokolwiek mieli do powiedzenia. Nie, nie potrafiłem w to uwierzyć, że komuna, a nie zwyczajna dla krajów spoza żelaznej kurtyny bylejakość. No bo kto raz doświadczył walki z polskim znakomitym rzemieślnikiem, który nie potrafi zrozumieć, że jeśli technologia przewiduje, iż toczony element chwytamy poprzez przekładki, żeby nie zostawić odcisków szczęk tokarskiego uchwytu, to używamy przekładek, ten już wszędzie widzi, owszem, pozostałość po minionym ustroju, ale rozproszoną niczym nakładany na pliki Photoshopa znak wodny na każdą dziedzinę, głowę, na każde postępowanie, bylejakość. Tu kradziony kompilator Borlanda, tam nierówny chodnik. Tak, tak, układy, ale nie jeden układ, lecz milion. Przekonanie z czasów, gdy papier toaletowy zdobywało się metodą handlu wymiennego, że to ciągle działa i że daje dobre rezultaty. Brak zastawek moralnych, które pozwalały kraść w państwowych zakładach, i nie działają w prywatnych.

Nie, nie potrafiłbym znieść udziału w kampanii lustracyjnej. A szkoda. Owszem, jak się okazuje, można być posłem, startując mniej więcej z tego poziomu, na którym się znajduję. Tak sobie myślę, że mnie poszłoby lepiej. Nie zrobiłbym tych głupot co inni, rżnąć głupa potrafiłbym o wiele konsekwentniej.

Niestety, za dietę poselską zapłaciłbym pewnie częściami ciała, może coraz mniej cennymi, ale ciągle stanowiącymi powód do przechwałek, które by z pewnością tolerancyjni, ale nie do tego stopnia, towarzysze w fantastyce urwali. Dinozaurowatość spowodowała, że wybrałem sobie takie towarzystwo... Nie, to nie jest tak, że swój do swego ciągnie, że jaszczury z jaszczurami, jak to mówią, „to nie jest takie proste, panie kolego”. Ale dobrze by się to nie skończyło.

Można wyczuć, zwłaszcza na początku tekstu, pewną dumę z bycia dinozaurem. Tia... Ostatnio. Bo tak w ogóle brak opanowania nieszczęsnych suit biurowych rodził liczne konflikty, najmniej jeden odrzucony tekst z dobrze płacącej redakcji. Tak sobie myślę, że nadmierna skłonność do racjonalizowania i niewiara w  na przykład, lewarowanie inwestycji (zwłaszcza niegiełdowej) kosztowały mnie, kto wie, czy nie majątek. No i cóż, że nie ma prawa działać. No i co, że ów człek co mnie do lewarowania namawiał, ma na plecach kilkaset tysięcy długu, ale jeździ samochodem niezłej marki, a ja chodzę na piechotę. No i co z tego, że nie potrzebuję lepszego komputera. Są same lepsze.

Bycie dinozaurem to nieszczęście. Ale... Chyba się nie da inaczej, jak człowiek żyje trochę dłużej. Pewien tak zwany fan Linuksa został nim, czyli dinozaurem, facetem potrafiącym pracować na czarnym ekranie, z powodu utraty tłumaczenia za jakieś dziesięć tysięcy, które mu zeżarły wirusy. Jak twierdzi, stracił być może i stałego klienta. Więc się wkurzył i poszukał rozwiązań. Wiedza i doświadczenie zrobiły z niego jaszczura. W najlepszym razie odmieńca. Jak człowiek żyje dłużej, to pamięta, że nie było komórek i że nie są potrzebne do oddychania. Wie, że nie było komputerów i że się pisało na maszynie, i jeszcze na dodatek pamięta, że liczyło się na liczydłach, umie pisemnie dzielić, a nawet wyciągać pierwiastki. Potrafi liczyć pieniądze i szlag go trafia, kiedy klient przed nim za chleb i pomidor płaci kartą kredytową banku, który za cholerę nie chce się połączyć ze sklepem.

Jak napisano na portalu linuksianym, jeśli się nie boisz wirusów, to cię nie ma. Nie dyskutujesz, a nawet jeśli, to brak emocji dyskwalifikuje cię jako członka gorączkowej narady jak odzyskiwać systematycznie zjadane przez robale dane. Jesteś mniej więcej niczym facet bez hemofilii, który trafił do salonu arystokratów. Nie ćpasz, nie jesteś homoseksualistą, nie masz depresji, nie chodzisz do psychoterapeuty, w kwestii równouprawnienia kobiet, kary śmierci, aborcji oraz innych takich masz wyrobione zdanie, które wypowiadasz pewnym głosem. Nie masz konta, nie oskubał cię żaden bank... Z braku samochodu albo nieprzekraczania prędkości nie złapał cię żaden fotoradar, nie masz kochanki, nie płacisz alimentów, nie jesteś anonimowym alkoholikiem, nie przerażają cię zmiany klimatu, skoro w młodości przygotowywano cię do atomowej wojny... Nie ma o czym z tobą gadać.

Tak... Ostatnio pojawiło się trochę dumy w moim dinozaurzeniu. Coś mi się widzi, że choćby z tym klimatem się zrobiło lepiej dla jaszczurów. Niekoniecznie, że cieplej, o ile robi się cieplej. Choć nawet dla ssaków cieplej to lepiej, przynajmniej u nas. Owszem, sprawa jakby poszła przynajmniej w części tyczącej emisji dwutlenku węgla w kierunku odczepiania się od ropy naftowej. Że mianowicie my tam, a ropa tu. Oni siedzą na ropie, mogą nam sprzedać albo nie. Ot, co.

Myślę, że dobitnie to widać po konflikcie Rosji z Gruzją. Właśnie, gdy piszę te słowa, pół Europy czeka, czy zakręcą kurek. Mają czym kręcić, mogą zakręcić. Nawet, tak sobie myślę, wyjdzie to na dobre. Kopnie w tyłek młode ssaki i zmusi do działania. Do zajęcia się infrastrukturą.

Ano... Sobie myślę, mieliśmy od początku lat dziewięćdziesiątych taką małą złotą epokę. ZSRR rozwiał się niczym zła zmora. Można żyć bez strachu przed głowicami z megatonowymi ładunkami. Po prostu pełnia szczęścia, szok radości, hulaj dusza, piekła nie ma! Jakoś przez te prawie ćwierć wieku udawało się Amerykanom jechać na dmuchanym dolarze. Nikt się nie bardzo zastanawiał, jak to wszystko hula, z pobieżnych obserwacji wyszło, że komunę załatwiła niewidzialna ręka rynku. Więc nic nie róbmy, czekajmy na niewidzialną rękę. Samo się załatwi. Był to okres generalnie spekulacji i wiary w spekulację. Okres, w którym ludzie uwierzyli, że można czarodziejskimi metodami uprościć życie. A dlaczego dzieciarnia ma się męczyć przy zdobywaniu matury? Dajmy wszystkim maturę! Matma przeszkadza? Znieść matmę na maturze, można zdawać wychowanie seksualne albo jakieś inne kalendarzyki ciążowe. Słuchałem całkiem poważnych wywodów, że to jest słuszne, dobre i przyniesie nam szczęście. Nie nauka, lecz chęć szczera...

Dlaczego ropa skoczyła nagle na giełdach w górę? Wyczerpały się złoża? Nie... Z powodu opłacalności spekulacji wymijano wszelkie inwestycje energetyczne, w których stopa zwrotu należy do najniższych. System finansowy spowodował, że spekulanci jeszcze nadmuchali ceny, kiedy zaczęło trzeszczeć. Ale trzasnęło w kombinacjach z kredytami bankowymi. Taka piramidka szczęścia. Budujesz dom, jego cena ciągle rośnie, więc na starcie możesz nie mieć nic, jak zbudujesz, poczekasz, spłacając raty kredytem wziętym pod zastaw drożejącej nieruchomości, potem ją sprzedasz po znacznie wyższej cenie niż wynosił koszt zbudowania. My zaś pod to wszystko wypuszczamy akcje, które natychmiast idą w górę, bo inwestorzy się spodziewają, że będą zyski, w tych warunkach nie ma żadnego ryzyka... No i, jak to mówią, sruuu...

Wraca na arenę międzynarodową Rosja. Przez dwadzieścia lat w stawie nie było szczupaka. Karty rozdawała Ameryka. Hulaj dusza, Ruskich nie ma. Beztroska trochę czarodziejska polityka konserwatystów po mojemu doprowadziła do umocnienia się, przynajmniej we własnym mniemaniu, pozycji dawnego komunistycznego mocarstwa. Przez jakiś czas zdawało się, że jest tylko kwestią dość krótkiego czasu, żeby dawne carskie imperium stało się własnością międzynarodowych koncernów.

Rosja przypomniała politykom, że oprócz zdobywania głosów własnych wyborców, oprócz wykonywania poleceń specjalistów od reklamy, osławionych pijarowców, mają jeszcze coś do roboty.

Jak się okazuje, tabuny menago od czasu kryzysu około roku 2000 nie wracają zbyt szybko, mimo niezłej kondycji gospodarki, na intratne stanowiska. Wyszło też na to, że wbrew głoszonym wcześniej teoriom, że produkcja w gospodarce jest nieistotna, liczą się przede wszystkim operacje finansowe, to, że Chiny produkują, wcale im nie przeszkadza. Na skutek owej niespodziewanej tendencji inżynierowie są znów poszukiwani. Mówi się o powrocie matematyki na matury.

Jeśli chodzi o zmiany klimatyczne, to powoli wychodzi szydło z astronomicznego wora: cykle słoneczne. Raz cieplej, raz zimniej, jest cykl jedenastoletni, dwudziestodwuletni, zapewne jeszcze osiemdziesięcioletni i dwustu siedemdziesięcioletni. Może dłuższy. Wychodzi na to, że nie jest tak, że idzie w jednym kierunku. Raz cieplej, raz zimniej i mamy potop oraz karczmy na środku Bałtyku.

A z ewolucją to także nie jest tak prosto, że od ameby poprzez ryby do ssaków. Nie... Raz ssaki, raz dinozaury, psia ich mać.

 


< 17 >