Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 22>|>

Kwadrans

 

 

– Bardzo ze mną źle? – spytałem, zapinając koszulę.

Lekarz, zwalisty mężczyzna wyglądający jak archetyp gladiatora, splótł dłonie na blacie biurka. Właściwie nie były to dłonie, lecz łapska – obficie owłosione, wielkie niczym szufle, z palcami grubymi jak serdelki. Ale paznokcie miał starannie przycięte i różowe niczym u niemowlaka.

– Nie będę pana okłamywał – westchnął. – Nie czas na takie zabawy. Powiem szczerze: niewiele życia panu zostało.

– Niewiele? – Zapiąłem ostatni guzik. – To znaczy ile? Dwa lata? Rok? Pół roku?

Przygryzł wargę i ssał ją przez moment w zamyśleniu.

– Wedle moich szacunków, to będzie jakieś... – Zerknął na zegarek. – Cóż, prawdę mówiąc, został panu jakiś kwadrans.

– Kwadrans życia? – upewniłem się.

– Plus-minus piętnaście sekund – sprecyzował.

Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku ściennemu zegarowi. Wisiał w takim miejscu, jakby gospodarz w trakcie pracy lubił często na niego zerkać. Z drugiej strony, zreflektowałem się, gdzie miał go powiesić – za plecami? Tak czy siak, wyglądało na to, że mam teraz większe zmartwienia. Niemal równo za kwadrans dwunasta.

– I... – Z trudem przełknąłem ślinę przez ściśnięte gardło. – Nic nie można z tym zrobić?

– Niestety. – Rozłożył ręce z rozbrajającą bezradnością.

Poczułem, że nogi uginają się pode mną. Chwiejnym krokiem podszedłem do biurka i opadłem na krzesło.

– Jak to możliwe? – spytałem. – Przecież... przecież ja się dobrze czuję...

– Doprawdy? – Spojrzał na mnie badawczo. – To dlaczego jest pan tutaj?

– No tak. – Spuściłem wzrok. – Znaczy... chodzi mi o to, że nic mnie nie boli, rozumie pan.

– Rozumiem. – Skinął głową. – Coś jednak panu dolega, prawda?

– No tak – powtórzyłem. – Mówiłem już panu. Od jakiegoś czasu... hmmm... jest mi źle. To takie dziwne uczucie, nie ból, lecz bardziej coś jak swędzenie. Wie pan, niby nic, a nie daje spokoju. Jakbym nosił jakiś ciężar tam, w środku. – Przyłożyłem dłoń do piersi. – Nie wiem, jak to wytłumaczyć...

– Wiem. – Ponownie splótł dłonie i zaczął bawić się kciukami. – Już pan próbował.

– Co właściwie mi dolega?

– Samotność – odparł takim tonem, jakby to było oczywiste.

– Od tego się umiera? – Poruszyłem nerwowo łopatkami. Ta scena coraz bardziej przypominała mi jakiś pokręcony sen.

– Bywa, że tak – rzekł ze smutkiem. – Choć, mówiąc precyzyjniej, poczucie samotności to tylko jeden z objawów ciężkiej choroby, zwanej stwardnieniem serca.

– Pierwsze słyszę – przyznałem.

– To dosyć powszechna choroba – stwierdził. Podniósł z biurka ołówek i bawił się nim, obracając w palcach. – Musiał pan o niej słyszeć. Nie czyta pan gazet?

– Nie... To znaczy, rzadko. Bardzo rzadko.

– A telewizja, nie ogląda pan telewizji?

– Wyłącznie filmy, przeważnie sensacyjne...

Pokiwał głową.

– Stwardnienie serca w wymiarze fizycznym polega mniej więcej na tym, że serce pokrywa się twardą skorupą, która z czasem obejmuje coraz większą jego część, aż zamienia je w kamień i wtedy następuje koniec. Jedna z teorii mówi, że odpowiedzialni za to są kosmici.

– Kosmici? – osłupiałem.

– Tak, kosmici. Słyszał pan o przywrach?

– Przywrach?

– Przywrach.

Potrząsnąłem głową.

– Nie. Co to takiego?

– Rodzaj pasożyta żerującego na ślimakach. Zdrowy ślimak trzyma się z daleka od eksponowanych jasnych miejsc, bo grozi mu tam niebezpieczeństwo ze strony ptaków. Tymczasem przywra, rozwijając się w ciele ślimaka wytwarza wypustki, które wnikają do zakończonych oczyma czułków żywiciela, zmieniając sygnały płynące z oka. Ślimak mozolnie wspina się po gałązkach drzew ku słońcu, jakby szukając śmierci w jego promieniach. Na dodatek zmutowane czułki biedaka przybierają jaskrawe barwy i zaczynają pulsować. To tak, jakby machał kolorową flagą z napisem: „Ptaku, zjedz mnie!”.

– Nie rozumiem. Co ślimakowi z tego, że zostanie zjedzony?

Doktor przymknął na moment powieki, jakby znużony moją niedomyślnością.

– Swoją drogą, to wytrwałe dążenie, aby przed śmiercią ujrzeć słońce, z pewnego punktu widzenia ma w sobie nutkę romantyzmu; w istocie jednak sprawy mają się zgoła inaczej. Nie chodzi rzecz jasna o dobro ślimaka, choć w jego małej główce zapewne tuła się myśl, iż wyświadcza sobie przysługę. W rzeczywistości ślimak działa na korzyść przywry i czyni dokładnie to, czego przywra sobie życzy. Otóż, aby dokończyć cykl rozwojowy, musi ona dostać się do układu trawiennego ptaka. Rozumie pan?

– No dobrze – zniecierpliwiłem się. Kątem oka zerknąłem na zegar. Trzynaście minut. – A co ma przywra do kosmitów?

– To tylko jedna z teorii – zastrzegł, unosząc palec w górę. – Mówi ona, iż jakiś czas temu ludzkość została zaatakowana przez kosmitów. Obcy żyją w nas, tak jak przywra żyje w ślimaku. Nie zastanawia pana, dlaczego ludzie codziennie robią tyle głupstw?

– No tak... – bąknąłem. – Ale...

– Właśnie. Teoria mówi, że komputery, telewizja satelitarna, Internet, gry wideo, cały ten pozorny dobrobyt, ten nowoczesny szajs, ten blichtr i wyścig szczurów, to podarunek od kosmitów. Taka puszka Pandory, rozumie pan. W ten sposób kosmici odwracają uwagę ludzi od spraw naprawdę ważnych. W rezultacie zapadamy na stwardnienie serca.

– Nie rozumiem. – Wzruszyłem ramionami. – Po co pasożyt miałby doprowadzać do śmierci żywiciela?

– Gdybyśmy to wiedzieli... – Uśmiechnął się gorzko. – Być może śmierć to efekt uboczny, choć z drugiej strony, taki na przykład kleszcz, roznosząc boreliozę, również potrafi zabić żywiciela. Inna z teorii głosi, że cykl życiowy Obcych wymaga przedostania się w odpowiednim momencie do ziemi. Być może tam ma miejsce dalszy rozwój organizmu kosmity, coś jak przemiana ze stadium larwalnego w dorosłego osobnika...

– Naciągana ta teoria – wtrąciłem.

Uśmiechnął się ironicznie.

– Słyszał pan o drakunkulozie? Nie? Tak myślałem. Jest to choroba wywoływana przez nitkowca, bardzo powszechna w Afryce czy Azji. Można się nią zarazić, pijąc zanieczyszczoną wodę z sadzawek lub jezior. Pasożyt przez blisko rok rozwija się w tkance podskórnej. Kiedy jest gotów do rozrodu, przebija skórę, najczęściej w dolnej części łydki, tworząc niewielką, lecz niezwykle piekącą rankę. Chory stara się uśmierzyć ból, wchodząc do wody. O to chodzi nitkowcowi – dzięki temu może uwolnić płyn zawierający larwy i jego cykl życiowy się zamyka. Czy to nie wymowny przykład?

– Wie pan... – Pokręciłem głową. – Ale żeby od razu kosmici...

– Mówi się też, że to robota Chińczyków. – Podrapał się za uchem. – Mnie tam wszystko jedno: Chińczycy, Marsjanie, nie widzę różnicy...

– Dlaczego akurat Chińczycy? – zaciekawiłem się.

– Widział pan kiedyś Chińczyka? Nie to, żebym był rasistą, ale moim zdaniem oni bardziej przypominają kosmitów niż ludzi. Są tacy podobni do siebie i mają oczy, z których nic nie można wyczytać. Kultywują dziwaczne obyczaje i są dziwnego koloru. To mało?

– Ale...

– I co najważniejsze, zalewają rynek światowy swoimi wyrobami. – Uniósł palec w górę. – Niech pan się rozejrzy. Każdy z nas ma coś wyprodukowanego w Chinach. Chińską bieliznę, buty, sprzęt elektroniczny, zabawki. – Zademonstrował mi ołówek, który do tej pory obracał w dłoniach, i pokazał napis wytłoczony na plastikowej obudowie. – Widzi pan? Made in China. Teraz proszę sobie wyobrazić, że Chińczycy za pomocą swoich produktów rozprzestrzeniają wirus powodujący stwardnienie serca. Czy może dziwić fakt, że większość ludzkości drąży ta niebezpieczna choroba?

– Ale po co mieliby to robić? – spytałem wstrząśnięty.

Machnął ręką.

– Z kolei kościół katolicki twierdzi, że to kolejna z boskich plag, kara za grzechy. Stwardnienie serca miałoby być efektem folgowania słabościom, pochodną siedmiu grzechów głównych. Naprawdę nic pan nie słyszał?

– Nic a nic – przyznałem zszokowany.

– To tylko potwierdza, że jest pan chory. Obojętność, brak kontaktu z otoczeniem, skupianie się wyłącznie na sobie... To główne objawy stwardnienia serca. Przyszedł pan tutaj, bo poczuł się źle. Przygnała pana troska o własne samopoczucie, a więc egoizm, nic więcej.

Podniosłem się z krzesła. Miałem wrażenie, że moje ciało zmieniło się w kawał drewna, a umysł kołysze się w mętnej wodzie absurdu.

– Pójdę już. – Wargi również miałem zdrętwiałe, ledwo nimi poruszałem.

Skinął głową.

– Proszę iść. Zostało panu nie więcej niż dziesięć minut, a pewnie ma pan wiele spraw do załatwienia.

 

Założyłem płaszcz i wyszedłem z gabinetu na ulicę. Padający śnieg z deszczem zmieniał się pod moimi stopami w brudną papkę, kiedy maszerowałem przed siebie, nie myśląc dokąd mnie nogi niosą. Dziesięć minut... Co można załatwić w dziesięć minut? W mojej głowie kłębiły się najrozmaitsze myśli, lecz z tej zbitki nie potrafiłem wyciągnąć niczego sensownego. Wiedziałem tylko, że mam cholerną ochotę zapalić papierosa.

Było to o tyle idiotyczne, że nigdy nie paliłem papierosów. Postanowiłem jednak ulec pokusie, w końcu zostało mi tylko kilka minut życia. Najwyższy czas, żeby zacząć.

Zatrzymałem się obok kiosku Ruchu, po czym kupiłem paczkę Marlboro i zapałki. Nie miałem pojęcia, czy to papierosy z górnej półki, czy raczej kiepskie – znałem je tylko ze starych reklam i billboardów, gdzie zwykle palili je twardzi kowboje, przeważnie na brzegu górskiej rzeki albo przy preriowym ognisku.

Stanąłem na skwerku i zapaliłem. Gryzący dym wypełnił mi płuca. Zakasłałem. Ból przypominał ten, jakiego doświadczyłem kiedyś przy zapaleniu oskrzeli. Zastanowiłem się, ile czasu zajmie mi wypalenie papierosa. Minutę? Dwie? Spojrzałem na zegarek. Za osiem dwunasta.

Przyglądałem się mijającym mnie ludziom. Ilu z nich jest chorych na stwardnienie serca? Wszyscy wyglądali na równie obojętnych wobec otaczającej ich rzeczywistości, zajęci wyłącznie sobą, walczący z myślami. Żaden nie zwrócił większej uwagi na kaszlącego mężczyznę z papierosem, ale to za mało, by wyciągać daleko idące wnioski.

Czy istnieje coś bardziej bezlitosnego niż czas? Nie można go przekupić ani pokonać siłą, nie można na dłuższą metę zignorować. Mija niestrudzenie z każdą nanosekundą. Nieludzko sprawiedliwy. Obojętny.

Uznałem, że to nie najlepszy moment na filozoficzne rozważania. Lepiej skupić się na tym, co mogę jeszcze zrobić, nim umrę. Na tym, co chciałbym zrobić. Tylko jak to, czego nie udało mi się zrobić przez tyle lat, upchnąć w kilka ostatnich chwil? Pomyślałem o tych wszystkich książkach, które kupowałem „na kiedyś”. Już nie zdążę ich przeczytać. A tyle razy wyobrażałem sobie siebie, jako siwego starca wbitego w głęboki fotel przed kominkiem, z fajką w jednej dłoni i dobrą książką w drugiej. Chciałem nauczyć się grać na gitarze i jeździć na nartach, lecz zawsze było coś pilniejszego do zrobienia i odkładałem to na później. Miałem zacząć biegać i zdrowiej się odżywiać. Miałem podróżować i poznawać świat. Miałem rozpocząć od Grecji.

Nigdy nie leciałem samolotem i już nie polecę, ale czy to ważne? Nie wiem nawet, czy pudełko fajek, które trzymam w ręku, zrobione jest z tektury czy plastiku, czy może z czegoś zupełnie innego. Nie wiem, dlaczego zapałka zapala się, kiedy pocieram nią o ryskę. Nie wiem, jak nazywają się te szare drzewa, rosnące wzdłuż jezdni. Wiem tylko, że ich nagie gałęzie wyglądają na tle zmrożonego nieba jak pęknięcia w szkle.

Siedem minut.

Tylu rzeczy nie wiem i już się nie dowiem. Wszystko, co niegdyś miałem na co dzień, nagle wydało mi się niezwykle cenne teraz, kiedy bezpowrotnie to utraciłem. Gdybym tak mógł udać się bez pośpiechu do jakiejś miłej knajpki i tam, słuchając muzyki, popijać grzane wino albo herbatę z rumem, a później wrócić do domu i zwyczajnie obejrzeć film albo poczytać książkę, jedną z tych „na kiedyś”...

Swoją drogą, czy to będzie bolało? Czy umrę w okamgnieniu, czy też będę się wił w męczarniach, zanim skonam z pianą na ustach? Szkoda, że nie spytałem o to lekarza. Mógłbym wrócić do gabinetu, ale... szkoda czasu.

Zapomniany papieros sparzył mi palce. Rzuciłem go pod nogi i przydeptałem butem. Cholera, co robić? Nie mogę ostatnich chwil życia spędzić, stojąc bezczynnie obok budki z gazetami.

Przeklęte stwardnienie serca. Gdyby to było przynajmniej zmrożenie – może wtedy dałoby się to serce jakoś rozgrzać, rozmrozić i uratować. A tak? Co mogę zrobić – rozłupać je dłutem?

Nie mam nawet do kogo zwrócić się po radę. Rodzice mieszkają sześćset kilometrów stąd, zresztą nie rozmawiałem z nimi od lat, to teraz miałbym dzwonić? Po co? Żeby wykitować podczas rozmowy? To by się dopiero staruszkowie ucieszyli. Przyjaciół też nie mam. Znajomych – owszem, ale nie przyjaciół – kogoś, komu można się zwierzyć z problemów. Nie mam tak naprawdę nikogo bliskiego. Jak mogłem tego nie zauważyć wcześniej? Czy to też przez stwardnienie serca?

Cztery minuty. Psiakrew, ale się zadumałem. Kiedy człowiek się zamyśli, to czas złośliwie to wykorzystuje i szybciej przemyka. W minutę zabierze ci część życia, która na przykład w poczekalni u dentysty trwałaby pięć razy dłużej. Sukinsyn.

A teraz nawet płytki chodnikowe wydają mi się interesujące i godne tego, by poświęcić czas, kontemplując ich wątpliwy urok. Co za bzdura! Albo ten krzywy krawężnik – mógłbym na niego patrzeć godzinami. Wszystko dlatego, że niebawem nie będę mógł ich więcej oglądać. No dobrze, nasyćmy oczy widokiem tych nadzwyczaj pięknych, szarych spękanych płytek, wyzierających spod śniegowej brei. Zarówno one, jak i krawężnik są tak prozaiczne, że aż fascynujące. Już? Możesz myśleć racjonalnie? To myśl.

Czy jest jeszcze coś, co chciałbym zrobić w ciągu tych ostatnich kilkuset sekund? Coś, co mógłbym zrobić w tak krótkim czasie? Ostatnie zadanie do wykonania? Czy muszę sięgnąć pamięcią daleko wstecz, by odszukać zapomniane marzenia, czy raczej w głąb stwardniałego serca? Czy pod tą zrogowaciałą skorupą tlą się jeszcze jakiekolwiek pragnienia?

No tak. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? Jeśli kiedyś było w moim życiu coś wartościowego, coś, co nadawało mu głębszy sens, to była to ona. Ewa. Co prawda już jej nie kocham, ale... Cóż, kiedyś chyba ją kochałem, a przynajmniej tak mi się wydawało – i to się liczy. W każdym razie jej wspomnienie budzi we mnie pamięć o minionych, lepszych czasach. To jak wciągnąć głęboko pierwszy wiosenny powiew i poczuć zapach wiosny z dzieciństwa. To dużo.

Ewa mieszka niecałą minutę drogi stąd. Zostały mi prawie trzy. Zdążę.

I co jej powiem? Że wpadłem na chwilkę, bo zaraz umrę?

Pieprzyć to. Zastanowię się po drodze. Teraz nie ma czasu na rozterki. Teraz muszę słuchać głosu serca. Nawet stwardniałego, skoro tylko takie mam.

Ruszyłem w stronę osiedla. Nie zdążę jej powiedzieć wszystkiego tego, czego nie powiedziałem do tej pory. To tak, jak z tymi książkami czekającymi na swoją kolej. Ale może przynajmniej część... Albo chociaż pocałunek, tak! To chyba byłoby warte zachodu. Z tym smakiem na ustach byłoby łatwiej umierać. A może przeciwnie?

Zasuwałem raźno, wydmuchując z ust kłęby pary. Powietrze – jakie jest rześkie, jak cudnie smakuje! Dlaczego wcześniej tego nie zauważałem? Dlaczego, dlaczego... Byłem chory, dlatego. Ale teraz widzę o wiele więcej i więcej czuję... Może więc zdrowieję? Może ten konował się mylił i stwardnienie serca jest uleczalne? Albo jestem w jakiś sposób wyjątkowy?

Szlag. A takie miałem fajne marzenia, kiedy byłem dzieckiem. Chciałem być zoologiem. „Zoolog” w tamtych czasach oznaczało dla mnie człowieka wykonującego bliżej niesprecyzowane zajęcia, związane ze zwierzętami. Najbardziej interesowały mnie owady, więc chyba chodziło mi o entomologa, ale wtedy nie znałem takiego słowa. Nieważne. I tak umrę jako nudny sprzedawca pił spalinowych, pracujący w sklepie śmierdzącym olejami, benzyną i wyziewami z pilarek.

Dwie minuty. Ale jestem już prawie na miejscu.

A może śmierć to nie koniec? Nigdy raczej nie zaprzątałem sobie głowy takimi problemami, lecz teraz... Nie wierzę w Boga, ale kto wie, może nasz cykl nie kończy się wraz z ustaniem funkcji organizmu? Może jak ta przywra połknięta przez ptaka, odrodzę się w jakimś innym miejscu? E, bzdury. Tonący brzytwy się chwyta, jak to mówią.

Tak czy siak, za kilkadziesiąt z górą sekund, dowiem się.

Przed blokiem, po przyprószonym śniegiem trawniku truchtały gołębie. Wyglądały jak rezerwowi zawodnicy drużyny piłkarskiej, rozgrzewający się przed wejściem na boisko. Siedzące na przewodach wysokiego napięcia gawrony przyglądały mi się z góry w milczeniu, niczym sędziowie ubrani w czarne togi. Znowu zdumiała mnie ilość szczegółów wpychających się w moje oczy. W bramie drzemał kudłaty kundel; kiedy zbliżyłem się, podniósł leniwie powieki, lecz nie ruszył się z miejsca. Może zdycha? Kto wie, czy i jego nie dosięgło stwardnienie serca. Przekroczyłem potencjalnego towarzysza niedoli i z wypiekami na twarzy wkroczyłem do klatki schodowej.

Wszedłem po schodach na pierwsze piętro i stanąłem przed drzwiami. Zawahałem się. Czy to ma sens? Co osiągnę w ten sposób? Chyba znowu przemówił mój egoizm. Może zamiast przychodzić tutaj, powinienem był spróbować zrobić jeszcze w życiu coś dobrego, by godnie się z nim pożegnać?

Spojrzałem na zegarek. Cienka wskazówka nieubłaganie wędrowała po tarczy w kierunku cyfry 12. Za chwilę rozpocznie ostatnie okrążenie. Co robić? Gdybym tak miał jeszcze przynajmniej kwadrans! Przez kwadrans można sporo zdziałać, a cóż można zrobić przez minutę?

Nie mam czasu. Muszę improwizować.

Nacisnąłem dzwonek.

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Prawdę mówiąc, miałem wrażenie, że ta chwila ciągnie się w nieskończoność, jak gdyby ten złośliwiec czas tym razem bawił się, przedłużając moje męczarnie. Plus-minus piętnaście sekund, powiedział lekarz. Lepiej, żeby to był plus.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Ewa. Patrzyła na mnie bez słowa a ja zastanawiałem się, jakie uczucia wywołał w niej mój widok. Nie staliśmy tak blisko siebie od wielu lat. W półmroku panującym na klatce schodowej nie widziałem jej oczu, lecz wiedziałem, że mają kolor bursztynu.

– Witaj. – W gardle coś mi zachrobotało. Ledwo usłyszałem swój głos.

– Co ty tutaj robisz? – Skrzywiła się. – Jesteś pijany?

Teraz ja się skrzywiłem, jakbym dostał w twarz mokrą ścierką.

– Nie, dlaczego? – bąknąłem. Uprzedzając jej odpowiedź, dodałem: – Chodzi o to, że wiesz... – I w tym momencie, niestety, zaciąłem się.

No bo jak tu, w ostatniej chwili życia wypowiedzieć coś, czego nie da się wyrazić słowami, bo słowa tylko to spłycą, sprowadzą do banału?

Tak więc stałem przez kilka sekund z idiotycznie otwartymi ustami, a między mną i Ewą wisiała cisza ciężka niczym teatralna kotara. Wreszcie Ewa zdecydowała się ją przerwać.

– Brałeś coś? – spytała z udawaną troską. – Jakieś narkotyki albo psychotropy? A może to jakiś żart?

– Nie, to nie tak, posłuchaj... – Wyrwałem się z transu. Zerknąłem na zegarek. Panika ścisnęła mi gardło. Jeśli wierzyć lekarzowi, to są moje ostatnie chwile. – Chciałem porozmawiać z tobą, bo...

Jak w kilka sekund uporządkować bałagan, w jaki zmieniło się moje życie?

– Bo nie mam z kim! – wyrzuciłem wreszcie. – Jesteś jedyną osobą, z którą chciałbym rozmawiać w takiej chwili...

Przez mgnienie oka widziałem ją taką, jaka była w moich oczach, nim się poznaliśmy. Delikatna, zmysłowa, eteryczna niemal i, rzecz jasna, mądra. Ideał bez skazy. Niczym wiosenny oddech o smaku częściowo zapomnianego dzieciństwa. Trochę jak z tym lizakiem, który, oglądany przez wystawową szybę, wydaje się słodszy, niż kiedy wreszcie weźmiemy go do ust.

Na moment zacisnęła mocno wargi.

– Chciałbyś? – wycedziła. – No pewnie. Dla ciebie zawsze liczy się tylko to, co TY byś chciał.

– Nie wiesz wszystkiego! – zapiałem rozpaczliwie. Ile jeszcze? Dziesięć sekund? Pięć? Jedna? – Ja...

– Nie mamy o czym rozmawiać. – Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Napięcie uleciało ze mnie w jednej chwili. Nagle stało się dla mnie obojętne, ile jeszcze sekund życia mi pozostało. Czego właściwie oczekiwałem?

– Widzę, że ty też jesteś chora na stwardnienie serca – rzuciłem z goryczą w stronę milczących drzwi.

A zaraz potem poczułem, że to nadchodzi i...

 


< 22 >