Fahrenheit nr 64 - lipiec-wrzesień 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 23>|>

Prześladowca

 

 

– Niech pan nie wychodzi, proszę! – W głosie Toma zabrzmiała nuta desperacji. – Nie może pan teraz zostawić mnie samego!

Niski, pucołowaty mężczyzna, który godzinę temu przedstawił się jako inkasent z gazowni, kręcił się niespokojnie w fotelu. Lewa powieka drgała mu nerwowo, gdy intensywnie rozmyślał nad bezpieczną wymówką, umożliwiającą jak najszybsze opuszczenie mieszkania szaleńca.

– Ale małżonka czeka z obiadem... – Przerwał, drżącą dłonią wyciągnął z kieszeni znoszonej marynarki pomiętą chusteczkę i otarł pot z czoła, starannie unikając przy tym patrzenia rozmówcy w oczy.

Przysłuchiwałem się w milczeniu.

– Obiad! – Tom wzgardliwie wydął usta. – Chciałbym mieć tylko t a k i e problemy. Kradzież samochodu, utrata pracy, żona hetera, czy nastoletnia córka w ciąży nie mogą się równać z moją dramatyczną sytuacją, więc tym bardziej wstydziłby się pan mówić o jedzeniu! Obiad, wielkie mi rzeczy! Ale dobrze, proszę iść, jeśli pełen żołądek jest ważniejszy niż zapobieżenie ludzkiej tragedii. Proszę iść i zostawić mnie samego... bezbronnego... zdanego na łaskę i niełaskę potwora...

Tak, Tom, gdy chciał, potrafił uderzyć w patetyczny ton. Wielokroć byłem świadkiem równie gorących apeli (apeluję do pańskiego sumienia...) i zaklęć (zaklinam pana na wszystkie świętości...). Nie żeby jakoś szczególnie mnie dziwiły. Właściwie, w ogóle mnie nie dziwiły. Wiedziałem, że decyzja niewysokiego człowieczka może przechylić szalę życia i śmierci na jedną ze stron. Tom również o tym wiedział. I to aż nazbyt dobrze.

– Potwora? – Głos mężczyzny załamał się i przeszedł w drażniący uszy skrzek. – O czym pan, do diabła, mówi?

Blady, lecz nadal opanowany gospodarz wstał z fotela i pochylił się nad rozmówcą. Gdy jego twarz znalazła się tuż nad spoconą twarzą tamtego, szepnął:

– Każdego dnia, odkąd sięgam pamięcią, czuję na karku jego cuchnący oddech. Chodzi za mną krok w krok. Kryje się w mroku pustych ulic, w półcieniu sennych parków i przytłumionym świetle brudnych klatek schodowych. Przyczajony, czeka na okazję. Na chwilę słabości, na wahanie. Chce mnie dopaść, o jeszcze jak chce, lecz wciąż się wymykam. Gdy przyspiesza, ja przyspieszam bardziej. W końcu obaj biegniemy. Proszę posłuchać... to ciche stąpanie... Głośniejsze z każdą sekundą... Znak, że jest tuż-tuż. Za chwilę wyciągnie dłoń, żeby złapać mnie za ramię... Wyciąga... Nawet bez oglądania się dostrzegam drapieżnie zakrzywione szpony i plamy krwi na pomarszczonej skórze. Widzę chudą, woskową rękę... Rozrywa przestrzeń i bocznymi ścieżkami, nielegalnymi skrótami próbuje dotrzeć do mojego ciała. Jest blisko... coraz bliżej... jest...

– Aaaaa...! – wrzasnął pucołowaty pracownik gazowni, gdy Tom nieoczekiwanie chwycił go za ramię i mocno ścisnął.

– Teraz pan rozumie, prawda?

Zegar obwieścił godzinę siedemnastą.

Tom usiadł i sięgnął po stojącą na małym stoliku filiżankę z herbatą. Łyżeczka nieprzyjemnie stuknęła o porcelitowy brzeg.

– Moje życie to nieustanny wyścig. To podchody, ucieczki i ciągła walka o życie. Tak jest, o życie!

– Proszę iść na policję! – zapiszczał właściciel znoszonej marynarki.

– Na policję! – prychnął Tom pogardliwie i odstawił naczynie z głośnym brzękiem. – Do tych patałachów? Wolne żarty. Zresztą co miałbym powiedzieć na komisariacie? To co panu? Też uznaliby mnie za wariata. Bo pan uważa mnie za wariata, prawda? – Wbił w interlokutora hipnotyzujące spojrzenie, aż nieszczęśnik podrapał się nerwowo po karku, nie wiedząc, co odrzec.

– Tak przypuszczałem. – Gospodarz pokiwał głową ze smutkiem. – Dlatego chciałem, żeby pan nie wychodził. Bo on przyjdzie. Prędzej czy później, ale zjawi się na pewno. Wtedy pan uwierzy.

– Wystarczy. – Okrągły człowieczek poderwał się z fotela. – Miałem tylko sprawdzić stan licznika gazowego, a nie wysłuchiwać bajek dla niegrzecznych dzieci. Dziękuję za herbatę, była świetna, ale niestety nie mogę dłużej zostać. Do widzenia!

Tom nie ruszył się z miejsca. Sięgnął po leżącą na stole paczkę papierosów i wyciągnął jednego. Gdy zapalał ogień, dostrzegłem, że dłonie drżą mu jedynie leciutko. Po tym wszystkim, co w życiu przeszedł, wciąż potrafił zachować godność i spokój.

– Żałuję, że ma mnie pan za stukniętego gościa. Nie, proszę nie zaprzeczać. Czubek, któremu się roi, że padł ofiarą mordercy, tak pan uważa, co? – odezwał się po chwili.

Mężczyzna stanął jak wryty w połowie drogi do drzwi.

– Mordercy? Jak to, m o r d e r c y?

– A co pan myślał? – Tom obrócił się gwałtownie w jego kierunku. – Niby dlaczego całe życie uciekam, zmieniam wygląd, miejsce zamieszkania, nazwisko? Dla zabawy? Tylko szaleniec zadawałby sobie tyle trudu. Szaleniec albo...

– Albo...?

– Proszę się zastanowić.

Pracownik gazowni bezradnie rozejrzał się po salonie, jakby szukając ratunku. Ale w pomieszczeniu nie było nikogo zdolnego pospieszyć z pomocą. Co by nie mówić, samotny kanarek w stojącej na szafie klatce z całą pewnością nie na wiele się zdawał.

– Nie twierdzę, że jest pan świrem – zaczął ostrożnie mężczyzna i znów podrapał się po karku. – Ale pierwszy raz spotykam człowieka, który opowiada, że prześladuje go... no... wie pan...

Ileż to razy przysłuchiwałem się podobnym dialogom. Tom nie przepuszczał okazji do poskarżenia się na podły los, skutkiem czego uchodził wśród sąsiadów za „niegroźnie szurniętego”. Ta diagnoza tylko po części była prawdziwa. A przecież gdyby ktokolwiek poważnie potraktował dziwaka „ogarniętego manią prześladowczą”, wszystko wyglądałoby dziś inaczej. Szkoda. No, przynajmniej Tom musiał cholernie żałować... Chociaż... Niekiedy traciłem pewność co do uczuć, jakimi darzy oprawcę. Czy był to wyłącznie strach, czy może w grę wchodziła również fascynacja? W końcu, przez te wszystkie lata, między katem i ofiarą miała prawo zadzierzgnąć się swoista nić przywiązania...

– Morderca. – Zakończył gospodarz z satysfakcją i zaciągnął się powoli. Obserwowałem kółeczka dymu, które niepokornie dryfowały w powietrzu niczym otulone smogiem obłoki. Tak, od pewnego czasu dostrzegałem w tym zaszczutym człowieku chęć prowokowania. Niewiarygodne, jak bardzo się zmienił! Dawniej, wylękniony, niepewny dnia ani godziny, stronił od świata i potencjalnych okazji do wchodzenia prześladowcy w oczy. Teraz w jego zachowaniu, w geście, jakim wsuwał papieros między wargi, w zmrużeniu powiek, w strzepywaniu popiołu do pustej filiżanki zamiast do popielniczki, w tym wszystkim odkrywałem nonszalancję i wyzwanie.

– No właśnie, właśnie. – Przytaknął tamten z wielce nieszczęśliwą miną. – Łazi za panem tyle lat i jeszcze nie zabił? To jakaś sierota, a nie profesjonalny zabójca... – Urwał nagle, zdając sobie sprawę z niestosowności ostatniego zdania.

Zapadła niezręczna cisza. Tom nadal wydmuchiwał szare obłoczki zapatrzony w sobie tylko znane miejsce poza czasem i przestrzenią. Nie lubiłem, gdy palił. Gryzący tytoniowy dym drażnił mnie i irytował. Jeszcze niedawno takie zachowanie byłoby nie do pomyślenia. Nie odważyłby się zapalić w towarzystwie. Nie w towarzystwie!

– Ależ zabił, zabił i to wielokrotnie. – Padła spokojna odpowiedź z fotela.

– Proszę? – Niewysoki człowieczek zamrugał powiekami. Na krągłej twarzy malował się wyraz niezrozumienia.

– Listonosz, kominiarz, trzech akwizytorów, roznosiciel ulotek, a nawet jeden ministrant. – Tom wyliczył na palcach w skupieniu.

W oczach mężczyzny zalśnił strach.

– Wychodzę! Pan jednak jesteś świr. Prawdziwy wariat.

Nie spuszczając wzroku z gospodarza, zaczął wycofywać się w stronę drzwi.

– Myślę, że to kiepski pomysł. Jest już bardzo blisko. – Niedopałek z cichym sykiem wylądował w filiżance. – Za chwilę przekona się pan na własnej skórze, czy mówię prawdę.

Nieszczęsny pracownik gazowni zaśmiał się głośno i nieco chrapliwie, lecz nie zaprzestał ostrożnej wędrówki w kierunku wyjścia.

Kichnąłem. Cholerny dym.

– Znamy się jak łyse konie. – kontynuował Tom, wstając. Nieoczekiwanie zachichotał histerycznie. – Zaraz tu będzie – dodał.

– Idę! – krzyknąłem równo z nim i chwyciłem masywny przycisk do papieru, który leżał na stoliku, tuż obok dzbanka z herbatą.

Inkasent z wrzaskiem dopadł drzwi i szarpnął za klamkę. Ruszyliśmy za nim bez pośpiechu. Wyglądał zabawnie, szamocząc się z niewielkim kawałkiem żelastwa. Chyba wierzył, że wyrwie się na wolność. Tylu przed nim wierzyło.

Poddał się po krótkiej, lecz bezowocnej walce. W obronnym geście skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na nas z przerażeniem w oczach.

– Proszę mnie wypuścić! – zapiszczał błagalnie. – Tylko żartowałem z tym świrem! Przysięgam! Ja...

– Nienawidzę papierosów – wyjaśniłem uprzejmie. Tom nie zaprzeczył.

– Co? – Otworzył usta człowieczek i przez chwilę gapił się zdezorientowany. – Ach tak, oczywiście, papierosy, papierosy... Nie mają zbyt wielu zwolenników, prawda? Ha, ha... Gdyby pan zechciał odłożyć ten przedmiot i...

Ziewnąłem ostentacyjnie i zrobiłem krok w przód.

– Ratunku! – wrzasnął, po czym desperacko zaczął walić pięściami w drzwi.

Przyglądaliśmy mu się bez słowa. Mógł krzyczeć, ile wlezie, mieszkanie zostało odpowiednio wyciszone. Stąd naprawdę nie było ucieczki. Chyba to w końcu zrozumiał, bo zmienił taktykę. Ze łzami w oczach padł na kolana i rozpoczął skamlenie.

Ble, ble... Błagam... Ble, ble... Klucz... Ble, ble... Przecież niczego nie zrobiłem... Ble, ble... Pieniądze... Zapłacę każdą sumę... Ble, ble... Ileż już razy byliśmy świadkami podobnej tyrady? Nudy, nudy. Żadnej odmiany, powiewu świeżości, odrobiny choćby inwencji... nic z tych rzeczy. Nie, żeby to mogło w czymkolwiek pomóc, ale zawsze... No proszę, nawet Tomowi udzielił się spleen i przyjmuje nieuniknione bez cienia strachu, bez żalu i zbędnej paniki. Zupełnie inaczej niż na początku, nazwijmy to, współpracy, gdy kompletnie nie radził sobie z brutalną rzeczywistością. Histeria, spowiedź, próba samobójstwa, szpital, terapia... Stracony czas i pieniądze wyrzucone w błoto. No, ale do wszystkiego trzeba dojrzeć. Do prawdy również. Tyle, że droga ku oświeceniu najeżona jest pułapkami.

Po pierwsze – Szatan. Wygodne uzasadnienie dla istnienia zła, nieprawdaż? Tom także dał się nabrać, uznał, że został opętany przez diabła. Wizyty na plebanii, wysokie datki na msze, całonocne czytania Biblii, egzorcyzmy... Wiele wody, w tym święconej, upłynęło, nim uzmysłowił sobie jałowość wiary w uzdrowienie przez modlitwę i porzucił religię na rzecz świeckiego UFO.

Małe, zielone sukinkoty dysponujące potęgą zdolną obracać w perzynę całe wszechświaty, to było coś. Tacy nie cofną się przed perfidną manipulacją umysłami mieszkańców błękitnego globu. Doprowadzą do wewnątrzgatunkowej eksterminacji, a potem obejmą Ziemię w posiadanie. Pyszna teoria, niestety legła w gruzach na kongresie poświęconym zagadnieniom latających spodków. Wszyscy uczestnicy okazali się skończonymi psycholami. Wszyscy, z wyjątkiem Toma oczywiście. On jeden był n o r m a l n y.

Po kosmitach nadeszła era rządu prowadzącego tajne badania genetyczne na szarych obywatelach. Uprowadzenia, nielegalne wszczepianie chipów, wpływanie na świadomość i temu podobne dyrdymały. Na szczęście, poza pojedynczym wywiadem dla lokalnego radia, Tom nie zdołał się mocno skompromitować.

Biedak. Przez wiele lat nie potrafił zaakceptować zła bez powodu i coraz rozpaczliwiej poszukiwał odpowiedzi na pytanie: „dlaczego ja?”. A przecież ona nie istnieje. To jedno z Wielkich Retorycznych Pytań Wszechświata. Czemu on? A czemu ty? Nie wiem. Nikt nie wie. Każdy wolałby diabła, obcych, czy rządowe machinacje. Wszystko jest lepsze od braku przyczyny, od kosmicznego zera, od zwyrodnienia z przypadku...

W końcu... W końcu musiał do mnie przywyknąć. Co więcej, widzę, że wciągnęła go zabawa w Boga. Cóż, szafowanie życiem i śmiercią ma swój smaczek. Dziś, na przykład, byłby rozczarowany, gdybym nie ruszył się z miejsca. To niepotrzebne przedłużanie wizyty, ten papieros... Jestem więcej niż pewien, że p r o w o k o w a ł. Ty też nieraz prowokujesz, prawda?

– Litości! Mam żonę i dwójkę dzieci! Niech mi pan pozwoli odejść. Nikt się nie dowie, obiecuję. Ja...

Był niski, pucołowaty i strasznie się darł.

Uniosłem przycisk, a potem z całej siły uderzyłem mężczyznę w głowę. Urwał w połowie zdania, zamachał śmiesznie rękoma i osunął się na podłogę.

– Trafiony-zatopiony – szepnąłem Tomowi do ucha i bezszelestnie wycofałem się w półmrok umysłu. Przyznaję, to dość egoistyczne zachowanie, ale taki już jestem. Dla zasady zrzucam sprzątanie, pozbywanie się ukradkiem zwłok, mętne tłumaczenia i znoszenie podejrzliwych spojrzeń na barki najbliższej osoby.

A Tom da sobie radę.

Jak zawsze.

 


< 23 >