Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Wstępniak

<|<strona 02>|>

Wstępniak

 

 

Siedziałam sobie spokojnie w domu, rozkoszując się ciepełkiem, spokojem i aromatyczną herbatką w ulubionym kubku, gdy zadzwoniła koleżanka-pisarka.

– Wiesz – wygłasza w słuchawkę – moja znajoma mi powiedziała, że gdyby wydać tak i tak, to by się lepiej sprzedało i więcej zarobiło.

– Taak? – mruczę i już wiem, że spokój szlag trafił i za chwilę usłyszę wykład, który ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, za to jego sedno stanowi wizja naprawdę zajebistej przyszłości, której (wizji, nie przyszłości) naprawdę ciężko się oprzeć. I nie mylę się. Bogowie, jak ja nienawidzę czasem mieć racji... Ale postanawiam jeszcze zawalczyć o ten upragniony spokój.

– Słuchaj, a ta znajoma to jak do tego doszła? Kim ona jest? – pytam w nierozumnej nadziei, że odpowiedź będzie jednak rozumna.

– No taka znajoma, no. Tak siedziała i wymyśliła. I jest gotowa pomóc. Obiecała zrobić redakcję i zadeklarowała, że poczeka na kasę!

– Jest redaktorem? – szemrzę ostatkiem sił.

– Nie, no przecież mówię, taka znajoma. Ale zna polski... – burczy zniecierpliwiona słuchawka.

 

Skończyłam rozmowę, czując, jak narasta we mnie potrzeba zaprawienia czymś tej aromatycznej herbaty. Jakimś środkiem znieczulającym najlepiej. Śpiewałabym sobie jaką rzewną piosenkę i zupełnie by mnie nie obchodziły różne oszołomowate znajome. Znajome, które znają polski (pewnie od urodzenia), a to sprawia, że mogą wydawać polskie książki, wcześniej dokonując redakcji...

Niestety, z tymi środkami znieczulającymi nie jest tak łatwo, jak się wydaje, no i w moim stanie raczej wszystkie jak jeden są niewskazane. Postanowiłam więc dla odprężenia posurfować po sieci. Ciepło było nadal, herbatka apetycznie pachniała, wciąż miałam szansę na miłe popołudnie... Do chwili, w której diabli mnie ponieśli w kierunku wypocin jakiegoś krytyka. Wszystko wiedział. Ile kto wydaje i jak się sprzedaje, skąd autorzy biorą pomysły i jak je przetwarzają, którędy łaska czytelnicza chodzi. Normalnie wszystko. Aż chciałam do niego napisać z prośbą o wytypowanie liczb w najbliższym totku! W końcu nie można nie doceniać takiego geniusza, prawda? A skoro przeniknął najbardziej strzeżone tajemnice wydawnicze i autorskie, to co to dla niego marny totolotek!

Nie doczytałam. Porzuciłam stronę, choć do jednego jasnowidza dołączyli inni. Postanowiłam sobie znaleźć jakąś recenzję do odreagowania. Recenzję zjadliwą, wredną i negatywną, bo myśl o cierpieniu autorów nagle wydała mi się wyjątkowo atrakcyjna. Znalazłam, czytam... Same brednie! Znowu następny specjalista od wszystkiego. Zamiast dokopać autorowi w sposób zorganizowany, merytoryczny i konkretny, gość plecie trzy po trzy, bez tezy, bez argumentów, bez składu i ładu. Pod recenzją rządek komentarzy. Poczytam, myślę sobie, bo tam pewnikiem recenzent miał więcej możliwości. Ale z każdą odpowiedzią recenzenta narasta we mnie frustracja – facet nijak nie rozumie słowa pisanego, odpowiada nie na pytania, tylko gdzieś obok i, jeśli walczy o jakąś tezę i prawdę, to tylko o te, które dotyczą jego nieomylności.

Herbata już mi wystygła, z uszu powoli zaczęła iść para, już się nie chciałam relaksować, tylko uciec od tych wszystkich pseudospecjalistów.

Zawsze mi się wydawało, że postawa „jak ja bym to pisał, napisałabym lepiej” jest dowodem niczego innego, jak frustracji i kompleksów. Próbą nie tyle zdyskredytowania autora, co raczej przekonania samego siebie, że się jest kimś więcej niż tylko przeciętnym czytelnikiem. Że argument „to powinno być tak i tak” nie może pojawić się w recenzji ani profesjonalnej krytyce, bo tylko autor wie, jak być powinno. Krytyk i recenzent mogą autorowi wytknąć niekonsekwencje i niedoróbki, ale nie mogą proponować własnych rozwiązań – do tego muszą napisać własną książkę. A jednak na tego typu argumenty trafiam w co drugiej recenzji...

Zawsze uważałam, że należy się trzymać na stosowny dystans od rzeczy i spraw bliżej nieznanych. Dlatego nigdy nie udzielam porad z zakresu informatyki, nie próbuję przekonać rodzinnych kierowców, żeby spróbowali szczać do baku, bo kolor taki podobny, to może się samochód nie pozna. Co więcej, ta postawa wydaje mi się jak najbardziej rozsądna i chyba nie tylko mi, bo nawet Angole mają powiedzenie: little learning is a dangerous thing. Tymczasem regularnie natykam się na ludzi, którzy wiedzą lepiej, jak wykonywać akurat moją pracę. I nie, nie przemawia za nimi doświadczenie, nie robią nawet jakiegoś solidnego rozeznania w temacie – siadają i wymyślają. Ot, tak sobie. A ode mnie wymagają szczegółowych dowodów na poparcie tezy, że się nie znają. Zupełnie jak wspomniana na początku znajoma, która, możecie wierzyć lub nie, jest postacią autentyczną.

Zawsze trzymałam się zasady, że należy być odpowiedzialnym za swoje słowa. Jeśli komuś powiesz, że jest debilem, no cóż, trzeba się liczyć, że ten osobnik się obrazi. W skrajnych przypadkach może nam nakłaść po mordzie. To się nazywa: konsekwencja. Jednocześnie to stwierdzenie (o debilu) ruszy sobie w świat i obrażony przez nas ludź będzie się długo jeszcze poruszał w jego cieniu. To też nazywa się konsekwencja. Dlatego szokuje mnie, że autorzy nie będący postaciami anonimowymi, ba!, cieszący się pewnym autorytetem, pozwalają sobie na stwierdzenia kompletnie bez pokrycia. Przekonują swych czytelników i fanów, że pana X nikt nie czyta, bo się chłop nie sprzedał, ktoś inny napisał książkę na bazie amerykańskiego kina akcji i kompletnie nie ma pojęcia o temacie, tamto wydawnictwo utworzyło sobie klona, żeby zarobić, bo fantastyka to klapa i getto... I tak coraz śmielej, coraz dosadniej, choć zasadniczo te stwierdzenia do rzeczywistości mają się nijak. Ale ślad zostawiają...

I tak sobie myślę, że się nie nadaję do tych wszystkich relacji bez pokrycia, nie pasuję do świata, w którym należy przepraszać za nadmiar wiadomości, a niewiedzę łagodnie wykazywać, bo interlokutor nie wie, że nie ma na dany temat pojęcia i może się zszokować. To chyba nie jest miejsce dla mnie. Ale zawsze przecież pozostaje mi mój skromniuchny kawałek świata, w którym to mieszczą się pewien periodyk i pewne forum. Tam się schowam przed tą falą lansu...

 


< 02 >