Fahrenheit nr 65 - styczeń 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<|<strona 03>|>

Bookiet

 

 

Niebezpieczeństwo rutyny

Etykietki są łatwe, ale najczęściej zwodnicze. Jednak nie w przypadku Robina Cooka, który wręcz sam sobie etykietkę przykleił, ograniczając się do pisania medycznych kryminałów. Cóż, nie ma sensu próbować czegoś nowego, jeśli rzesze czytelników wciąż chcą dostawać to samo. W różnych wariantach, bo wszak chorób, za którymi może stać mroczny spisek brudnej finansjery, sfer rządowych czy po prostu nieetycznych lekarzy, na świecie niestety dostatek. A jeszcze wirusy mutują. Nie dziwi zatem, że Cook trzyma się swojej działki, w której jest niekwestionowanym specjalistą. Nie zaskakuje również, że w konsekwencji coraz rzadziej potrafi zaproponować coś fabularnie świeżego i zaskakującego, jak choćby chyba najbardziej znany z jego utworów, czyli „Śpiączka” o handlu organami bezdomnych. Nie będąc zagorzałą wielbicielką autora, znam jego twórczość wyrywkowo, jednak nawet taka znajomość pozwala na sformułowanie obserwacji, że im w dalej w las, tym gorzej. Komfort uznania i gwarantowana sprzedaż sprawiają, że w kolejnych swoich dziełach Cook coraz mniej się stara zaserwować coś ponad solidny, rzemieślniczy standard. Sądziłam, że po dłuższej przerwie nie będzie mi to aż tak przeszkadzało, ale okazało się, że „Czynnik krytyczny” bardzo brutalnie potwierdza tendencję zniżkową (a może to po prostu „o jednego Cooka za dużo”?).

Mroczną bakterią odcinka jest gronkowiec, a konkretniej jego wyjątkowo agresywny szczep powodujący martwicze zapalenie płuc, a w jego następstwie – błyskawiczny zgon. Przyjemniaczek ów jakże niefortunnie rozplenił się w sieci specjalistycznych szpitali prywatnych Angels (ortopedia, okulistyka, chirurgia plastyczna, kardiologia). I to akurat kilka tygodni przed wejściem spółki na giełdę, a podobna okoliczność, jeśli przedostanie się do publicznej wiadomości, może bardzo zaszkodzić notowaniom otwarcia. Jak łatwo się domyślić, dyrekcja oraz pracownicy, będący zarazem współwłaścicielami spółki, robią zatem wszystko, co w ich mocy, aby tak się nie stało. Na ich usprawiedliwienie, podłych kapitalistów, dodać trzeba, że równocześnie tak usilnie zwalczają zakażenie, że aż naruszają płynność finansową spółki (który to fakt również, oczywista, muszą zataić przed nadzorem giełdowym). Brzmi smakowicie? Może bez przesady, ale na pewno ma spory potencjał dramatyczny, totalnie jednak przez autora zmarnotrawiony.

Pierwsza połowa książki, czyli, bagatelka, dwieście stron, to właściwie włożony w usta poszczególnych postaci i rozbity na cząstki nudny, naukowy wykład o gronkowcu, zakażeniach szpitalnych i metodologii ich zwalczania (np. szczegółowy opis działania wentylacji na sali operacyjnej – po prostu poezja). Rozumiem, że to jest istotne dla fabuły, ale, po pierwsze, byłoby miło dostać oprócz tego nieco wspomnianej fabuły, zaś po drugie, niewątpliwie dałoby się informacje dawkować nieco subtelniej. Tylko że wtedy trzeba by się nieco wysilić, wyjść poza schemat, pokombinować. A komu by się chciało? Na pewno nie etatowemu autorowi bestsellerów, co widać na załączonym obrazku.

I dopiero w połowie, kiedy już cierpliwość odbiorcy zaczyna się wyczerpywać, autor nagle sobie o nim przypomina i postanawia podtrzymać (w moim przypadku – dopiero powołać do życia) jego zainteresowanie. Czyni to rozbrajająco prostym sposobem, dorzucając do zakaźnego bigosu mafię piorącą brudne pieniądze i rozwiązującą trudności pralnicze za pomocą swych etatowych cyngli. W tle bezustannie przewijają się słabo zawoalowane oskarżenia pod adresem złych lekarzy, którzy zdradzają zawodowy etos dla pieniędzy (czyli zakładają prywatne szpitale specjalistyczne, unikając świadczenia nierentownych usług dla masowego i ubogiego pacjenta). A potem autor, najwyraźniej w ostatecznej desperacji, dorzuca jeszcze cierpiącego na syndrom stresu pourazowego weterana z Iraku, który sam sobie zaordynował terapię przez pracę. Tu już stężenie poruszonych bieżących problemów społecznych, toczących niczym nowotwór zdrową tkankę amerykańskiego społeczeństwa, zdecydowanie mnie przerosło.

Całość jest nużąca i przytłaczająca, a miejscami wręcz żenująca, jakby komediowa. Nie pomaga fakt, że główną bohaterką i prowadzącą własne śledztwo w sprawie zagadkowych zakażeń jest ponownie doktor Laurie Montgomery, najwyraźniej ulubiona bohaterka Cooka. Jak łatwo się domyślić, sympatia okazywana postaci przez twórcę bez skrępowania, wyrażająca się w nieustannych sugestiach, jakaż ta Laurie miła, mądra, konsekwentna i niezłomna, działa na mnie jak płachta na byka. Bo cechy owe pani doktor posiada jedynie dzięki arbitralnemu przypisaniu przez narratora, w działaniu natomiast ujawnia głównie graniczący z głupotą upór i fanatyzm (nie zapominajmy o pracoholizmie). Umówmy się, o ile psychologiczna strona postaci nie jest, mówiąc łagodnie, największą zaletą pisarstwa Cooka (uważa on najwyraźniej, że wystarczy kilka grubych kresek, oddzielających dobrych od złych), o tyle już sylwetka Laurie jest na tej niwie jego prawdziwym antyosiągnięciem. W rezultacie, miast kibicować nieustraszonej pani patolog, niepostrzeżenie zaczęłam trzymać kciuki za mafię. Ale czyż hołubionemu przez autora bohaterowi może się stać krzywda? Raczej nie, co jest kolejnym argumentem przeciwko sięganiu po prozę Robina Cooka. Bo kto lubi przewidywalne kryminały? Przewidywalność jest dla fabuły czynnikiem krytycznym, mogącym powodować zgon w męczarniach. Czynnikiem, który autorowi najwyraźniej umknął, co jest tym dziwniejsze, że można go dostrzec okiem nieuzbrojonym w mikroskop na tym wręcz podręcznikowym przykładzie.

 

 

Cintryjka

 

 

Ocena: 2

 

Robin Cook

Czynnik krytyczny

Tłum. Paweł Korombel

Rebis, 2008

Stron: 396

Cena: 29,90 zł

 

 

 

 



Zagraj to jeszcze raz, Woody

Świat niewidzialny istnieje, bez dwóch zdań. Kwestia tylko, jak to daleko od śródmieścia i do której otwarte.

Woody Allen, oczywiście, „Badanie zjawisk parapsychicznych”

 

Świat humoru Woody’ego Allena również istnieje, również bez dwóch zdań. W dodatku nie trzeba się kłopotać dojazdem, godzinami otwarcia. Jest dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę i wystarczy sięgnąć na półkę.

Oczywiście można też iść do kina, ale raz, że daleko, godziny seansów jakieś takie dziwne, że o sąsiadach zaopatrzonych w wielkokalibrowy popcorn i big colę nie wspomnę. Nie żebym miała coś przeciwko prażonej kukurydzy i massnapitkom, w życiu! – jednak za każdą bytnością w kinie podświadomie oczekuję, że zostanę obsypana/zalana, osobliwie na horrorze. Niby nic, ale strach jest. Już chyba wolałam te szeleszczące cukierki.

Jeśli nie film, to co? Można poczytać. W minionym roku, nakładem DW Rebis ukazał się zbiór tekstów Woody’ego Allena „Odrobina szaleństwa”. Odrobina? No, chyba jednak trochę więcej. Teksty, a jest ich raptem (bo mało!!!) czterdzieści sześć, są nasycone absurdalnym i wysokich lotów humorem. Autor kpi ze wszystkich i wszystkiego, z codzienności, z naukowców, pisarzy, zjawisk paranormalnych, chasydów, wampirów, rewolucji i kontrrewolucji i z czego tylko zakpić się da.

Książka Allena jest lekiem, może nie na całe zło, ale na poziom rozrywki serwowanej przez media, na pewno. A i całe zło też wydaje się być jakby mniejsze.

Polecam z czystym sumieniem i bez korzyści majątkowych. Polecam i kategorycznie żądam więcej.

 

Ebola

 

Ocena: 6

 

Woody Allen

Odrobina szaleństwa

Tłum. Bogdan Baran, Piotr W. Cholewa, Jacek Łaszcz

Rebis, 2008

Stron: 376

Cena: 35,90 zł

 

 

 

 



Najkrótsza recenzja najdłuższej książki

Nie, wcale nie książki bijącej rekordy pod względem zużytego papieru i ilości zadrukowanych stron. Najdłużej przeze mnie książki czytanej. Powieść Rossa Kinga „Ekslibris” zajęła mi ponad pół roku (z ogromnymi przerwami), co jest też rekordem, aczkolwiek z tych wstydliwych.

A miało być tak pięknie. Miała być książka o książkach, o poszukiwaniu książek, o pogoni za dziełami z dawna zaginionymi, a może nigdy nieistniejącymi?

Miało być drugie „Imię Róży”...

A było?

Nie wiem o czym było, zarzuciłam przerażająco bezpłciową, potwornie rozwlekłą historię niezmiernie nudnego antykwariusza na stronie 161., nawet nie czekając końca rozdziału.

Jedyne, co mogę powiedzieć o powieści: NIE CZYTAĆ! Spożytkować pieniądze i czas na cokolwiek innego. Na pewno będzie lepsze.

 

Mormor

Ocena: 1

 

Ross King

Ekslibris

Tłum. Wojsław Brydak

REBIS, 2007

Stron: 416

Cena: 29,90

 

Najdoskonalsza z opowieści

Wspominałam kiedyś, że mam nieuleczalną fiksację na punkcie eposów homeryckich? Nie, nie taką, która prowadzi do cytowania z pamięci kolejnych ksiąg rzeczonych dzieł, jednak wystarczającą, by wracać raz po raz do „Iliady” i „Odysei”, porównywać tłumaczenia, a przede wszystkim – czytać wariacje na temat...

W tym dziale zdarzyło mi się już dwa razy pisać o retellingach, które nawiedzały moje dzieciństwo i młodość. Znamienne, były to głównie reopowieści „Odysei” – nic dziwnego, przygody samotnych tułaczy zawsze dawały szerokie pole do interpretacji i ponownego opowiedzenia znanych historii. No, to czas rzucić wisienkę na tort i dodać do kolekcji trzeci fanfick z uniwersum helleńskiego, tym razem starszy od wzmiankowanych w innych bookietach „Fal przyboju” i „Odyseusza i kobiet”, na dodatek produkt całkowicie i do spodu rodzimy, szczególnie zatem wart polecenia.

Utwór jest stary, choć nie antyczny – nie powstał, na szczęście, w początkach rozwoju polskiego piśmiennictwa, gdy język był jeszcze w powijakach, lecz w okresie erupcji literackiej fin de siecle, czyli Młodej Polski, gdy stawiano na rozwój, poszukiwanie środków literackiej ekspresji, wzbogacanie języka, by jak najpełniej realizował stary jak bajarstwo postulat przekazu: „co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach”. Och, oczywiście, jest to utwór modernistyczny po ostatnią kropkę – oniryczny, ponury, emocjonalny, a do tego napisany naprawdę wspaniałym, bogatym i dźwięcznym językiem, z ironicznymi nawiązaniami do eposów Homera. Jest tu polemika z pierwowzorem, polemika z prawdą mitu. Jest również oryginalne ujęcie wątków epickich z brutalną ekstrakcją sfery nadprzyrodzonej jako siły sprawczej wydarzeń. I jest niewysłowienie piękna ironia w kreacji postaci, nawet cynizm, który sprawia, że utwór ten uważam za wyjątkowy. Słowem: mroczne fantasy najlepszej próby. Albo thriller psychologiczny – dla moderny byłby to ulubiony gatunek, gdyby wtedy istniał.

O ile, rzecz jasna, fantasy lub thriller byłyby gatunkami scenicznymi. Ten utwór jest. Napisany na przełomie XIX i XX wieku w konwencji sztuki teatralnej, choć nie jestem pewna, czy rzeczywiście zamiarem autorskim była realizacja sceniczna. Rzecz jasna, autor „teatr swój widział ogromny”, niemniej jednak Industrial Light and Magic jeszcze nie istniało nawet w zamysłach...

Lecz nie ciekawostki stanowią o wartości utworu. Od pierwszego czytania zauroczyła mnie treść, sposób opowiedzenia mitu. Quest Odyseusza nie jest po prostu przeniesiony na formę teatralną – to wariacja na temat, próba interpretacji, spojrzenia na epos z innej perspektywy. Zgodnie z duchem moderny – jest to perspektywa wewnętrzna: spojrzenie w duszę herosa. Coś, co trudno znaleźć w homeryckim pierwowzorze.

Akcja dramatu zaczyna się tradycyjnie – na wybrzeżu Itaki. Odys powrócił po długoletniej wędrówce przez morza i oceany tylko po to, by zastać w domu tłum zalotników próbujących przez ożenek zdobyć władzę i majątek. Jednak nawet pierwsze spotkanie zaginionego króla i świniopasa pozwala zrozumieć, że nie będzie to opowieść o heroicznych czynach ani też studium sprawiedliwej zemsty, lecz dramat duchowego rozdarcia. Odys przekonany jest bowiem, że ciąży na nim klątwa i powrót do domu może oznaczać jedynie, że klątwę tę przeniesie na rodzinną ziemię i rodzinę.

„Troję zdobyłem!” – mówi Odyseusz.

„Bodajem nigdy z domu nie był chodził.

Bodajem lepiej sczesł tu – w zapomnieniu!

(...)

Bodajem był pozostał! – Bodaj – psem na roli!!

W Helladzie moją śpiewają dziś Sławę.

Duszę przeklętą mam – ręce są – krwawe.”*

Nie uprzedzę za bardzo wypadków, jeśli powiem, że słowa głównego bohatera sprawdzają się niemal natychmiast – leje się krew. Ukochane przeze mnie jatki zaczynają się już w pierwszej scenie i z fatalistyczną nieuchronnością rozwijają w pandemonium. Homerycki oryginał jest nostalgiczny, utrzymany w pełnym zadumy tonie wyciszonych emocji, wśród których dominuje tęsknota za domem. Podobny klimat mają współczesne retellingi. Jednak ten młodopolski jest czymś przeciwstawnym – eksplozją gniewu, przemocy i strachu.

Modernistyczny Odyseusz nie jest herosem bez skazy, przeciwnie – jest bohaterem pełnym wad, herosem przeklętym. Cierpi na zespół traumy pourazowej, jak weterani wojny w Zatoce – prościej mówiąc, istnieje podejrzenie, że jest szalony, a po latach walki nie zna litości i nie boi się śmierci. Co więcej, wrócił na Itakę z zamiarem bardzo nieheroicznym... Ale tego nie warto zdradzać przed lekturą. Za to warto zdradzić, że już w pierwszej scenie Odyseusz dowodzi, że jest psychopatą. A ciąg dalszy następuje.

Przewrotnie wykreowany zostaje również Telemach – „krew z krwi i kość z kości” Odysa, jak chciał niewidomy aojda. W młodopolskim dramacie młody królewicz również jest podobny do ojca – ponieważ podobnie jak ojciec łatwo poddaje się klątwie. Bynajmniej nie z woli Losu czy Bogów, lecz dlatego, że jest taki jak Odys...

Na dodatek, nie do końca wiadomo, czy klątwa istnieje, czy jest tylko ułudą szalonego umysłu.

Właśnie za to cenię ten retelling – za przewrotność. Przewrotność w kreowaniu postaci eposu i przewrotność w sposobie opowiedzenia mitu. Klucz do interpretacji tego utworu jest niemal biblijny:

„Idziesz przez świat i światu dajesz kształt przez twoje czyny.

Spójrz w świat, we świata kształt, a ujrzysz twoje winy.”

Słowem: „po owocach poznacie”...

I za jatki.

Symbolika, przewrotność i krew. Właśnie to, co najwyżej cenię w literaturze.

Nieprzypadkowo do końca starałam się nie zdradzić, kto jest autorem retellingu i bezczelnie uwspółcześniłam omówienie (co nie znaczy, że nie dałam dość wskazówek, by wcześniej odgadnąć, jeśli nie tytuł, to przynajmniej tożsamość autora). Resentymenty do nazwisk znanych z kanonu lektur szkolnych ciężko przezwyciężyć, nie chciałam, żeby wpłynęły na stosunek do omawianego dzieła. Chociaż wiadomo, że epopeja jest najdoskonalszą z opowieści. Choćby dlatego, że znajduje tyle interesujących odbić w literaturze. Jedno z takich odbić polecam łaskawej lekturze Czytelników, którzy szukają wieloznaczności, przeinaczonych symboli, przełamania stereotypów. To wszystko znajdą w modernistycznym dramacie lepszym od najmroczniejszej fantasy – thrillerze heroicznym pt. „Powrót Odysa” Stanisława Wyspiańskiego.

 

Gadulissima

 

Ocena: 5

 

Stanisław Wyspiański

Powrót Odysa [w:] Achilleis. Powrót Odysa

Biblioteka Narodowa „Ossolineum”, 1985

Stron: 236

Cena: 26,00 zł

______

* Cytaty pochodzą z omawianego utworu.

 




Podpułkownik czy pułkownik?

Stało się. Po raz trzeci przyszło mi zmierzyć się z kolejną odsłoną serii „Braterstwo broni” pana W.E.B. Griffina. Po „Kapitanach” i „Majorach” przyszedł czas na „Pułkowników”. Zaraz, zaraz – zakrzykniecie – a gdzie się podziali podpułkownicy? I słuszne będzie Wasze oburzenie, albowiem tom ten traktuje właśnie o przedstawicielach tego stopnia wojskowego. Widać jednak po angielsku to nie brzmi tak zgrabnie jak w naszym języku. Z tym problemem autor poradził sobie, kolejny tom tytułując niezgodnie z dotychczas przyjętą konwencją – „Zielone berety”. Ale to dopiero pieśń przyszłości. Teraz skupmy się na „Pułkownikach”.

Powieść z oglądu zewnętrznego prezentuje się pozytywnie. Solidna grubość, okładka utrzymana w stylistyce całej serii, w miarę gęsty druk i czcionka normalnego rozmiaru sugerują, że oto trzymamy w ręku porcję solidnej rozrywki na kilka długich jesiennych wieczorów. A że za oknami wiatr i wilgoć, szybko podjąłem decyzję o zdjęciu książki z półki, oczekując spotkania z dobrze znanymi z poprzednich tomów bohaterami. I pod tym względem nie zawiodłem się. W innych dziedzinach nie było jednak już tak różowo. Ale po kolei.

W książkach tak zdeklarowanie militarnych oczekuję chociaż odrobinę akcji. Strzały, ogień artylerii, śmigłowce bojowe czy myśliwce – to coś, czego można się spodziewać w tego typu literaturze. Tymczasem w „Pułkownikach” akcje bojowe zajmują mniej więcej pięć stron. To stosunkowo mało jak na powieść liczącą sobie ich grubo ponad pięćset. W zamian za to otrzymujemy sporo „akcji” innego rodzaju. Kolejne podboje łóżkowe i miłosne (nie, to nie to samo!) wspaniałego majora Lowella, dramatyczne i obfitujące w nieoczekiwane zmiany sytuacji zmagania biurokratów przerzucających papierki z jednego stosu na drugi. A wszystko to na tle przewrotu na Kubie i gotującego się powoli kotła w Indochinach. To drugie to jeszcze problem Francuzów, ale już niedługo, już za momencik...

Przy recenzowaniu „Majorów” jako pozytyw wskazałem możliwość szerszego spojrzenia na amerykańską armię w czasie zmian społecznych, emancypacji i postępującego równouprawnienia. Tam był to ciekawy dodatek. W „Pułkownikach”, niestety, dostajemy już praktycznie jedynie tę warstwę. Podczas lektury zastanawiałem się, czy dane mi jest zapoznawać się z powieścią militarną, czy też obyczajową. Jeśli dobrze odczytuję intencję autora, chciał on nam pokazać kulisy powstawania sił specjalnych, wspomnianych zielonych beretów właśnie, oraz budowy pierwszych uzbrojonych w rakiety i broń maszynową śmigłowców bojowych. Ubranie tego jednak w kostium obyczajowo-romantyczno-erotyczny nie wydaje mi się do końca trafione.

Drażniąca jest także „amerykańskość” powieści. Bohaterowie są niemal nieskazitelnie czyści (pomijając takie drobnostki jak romanse z mężatkami – ale wszak to należy do etosu bohaterskiego wojownika), są świetnymi żołnierzami, za co się nie zabiorą, to odnoszą sukces. W roli tych złych występują zaś biurokraci i bezduszna machina kadrowa, o jakże modnych w naszym kraju jeszcze niedawno, wszędobylskich układach nie wspominając. To właśnie walka z nimi, a nie z realnym i uzbrojonym przeciwnikiem stanowi oś fabularną „Pułkowników”. Nie zachwyciło mnie też zakończenie – ot, po prostu moja wiara w cuda na froncie jest niewielka. Samo zamknięcie zaś kubańskiej intrygi można spokojnie zakwalifikować do kategorii zjawisk nadprzyrodzonych.

Do pozytywów zaliczyć można język i sposób prowadzenia narracji. Może kul i krwi jest nie za wiele, ale akcja posuwa się do przodu, przynosząc co chwilę kolejny awans i zmiany przydziałów służbowych. Według mojej wewnętrznej klasyfikacji jest to niezła powieść pociągowa. Nie absorbuje za bardzo, nie zmusza do myślenia, nie ma za wiele akcji, ale w pewien tajemniczy sposób sprawia, że strona za stroną zbliżam się niepostrzeżenie do szczęśliwego zakończenia. Właśnie w sam raz do lektury podczas długiej podróży czy też w leniwy jesienny wieczór. I właśnie na takie okazje mogę ją polecić.

 

Kiwaczek

 

Ocena: 3+

 

W.E.B. Griffin

Pułkownicy

Tłum. Maciej Szymański

REBIS, 2008

Stron: 544

Cena: 29,90 zł

 

 

 

 




< 03 >